Oj, dobra książka panom autorom wyszła! Oj, jaka pyszna! Czytałam z wypiekami, zaśmiewałam się w głos, łzę cichcem wycierałam, a po zakończonej lekturze zła byłam niczym Zagłoba na pusty kufel! Jak to tak można – rozkochać czytelnika w pannicy, która się kulom nie kłania i która niewyparzony język ma równie wielki jak serce, a potem tak go, sierotkę, porzucić na pastwę domysłów? Bo to tom pierwszy jest – niby dobrze, bo będzie więcej, ale i niedobrze, bo cierpliwość nie jest moją mocną stroną…

Książki nie odkładałam na później, nie wciągałam na legendarną, niekończącą się listę pt. Muszę przeczytać, bo nie umrę spokojnie, ale zabrałam się za nią od razu. Już po opisie okładkowym wiedziałam, że są to zdecydowanie „moje klimaty”. W tego typu awanturach zaczytywałam się od wczesnego dzieciństwa (może nie od niemowlęctwa, ale rodzinne podania głoszą, że zaczęłam niewiele później), począwszy od Makuszyńskiego, Przyborowskiego, Sienkiewicza. Niestety, od jakiegoś czasu ciężko mi natrafić na książkę w starym, dobrym stylu na poły wesołej, na poły wzruszającej gawędy o wspaniałych ludziach, wielkim patriotyzmie i szacunku dla tradycji. A tym razem wystarczyło mi nosem nad Małgorzatą pociągnąć i już wiedziałam, że znajdę tam hajduczka na miarę Baśki Wołodyjowskiej.

Nie chcę treści opowiadać, żeby Wam zabawy nie psuć, powiem tylko tyle, że jest sobie panna potforra, jak ją potem jeden z bohaterów nazywać będzie, która najpierw działa, a potem dopiero myśli. Dziewczyna mieszka w Krakowie i w najbliższym czasie zamierza wyjść za mąż. Plany biorą w łeb, bo niespodziewanie pod drzwiami panny staje kolega szanownego narzeczonego, Bolek Długoszowski herbu Wieniawa (jeśli coś Wam to mówi, to mówi Wam dobrze!) i dostarcza list. Treść zwięzła: kochanie, żenić się nie mogę, na wojnę iść muszę. A jest właśnie rok 1914, Józef Piłsudski apeluje, by na Rosjan ruszyć i skończyć raz na zawsze z tyranią wschodniego zaborcy. Część (głównie młodsza) narodu mu przyklaskuje, jednak większość jest oburzona – jak to, sprzymierzać się z odwiecznym wrogiem, Austrią, żeby pozbyć się tak „ludzkiego” okupanta jakim jest Rosja? Żeby się za bardzo w wojenną politykę nie zamotać powiem tylko, że z Krakowa wyrusza I Kompania Kadrowa, a szanowny narzeczony zamierza do niej dołączyć. Panna potforra, czyli Małgorzata Szczerbińska, płonie słusznym gniewem, pakuje walizkę i ucieka z domu, żeby zamordować niedoszłego męża. I to zupełnie na serio! 

Dziewczyna z początku ma bardzo małe pojęcie o tym, co się właśnie w Polsce dzieje, ale podróż tropem Januarego (ukochany ma tak uroczo niedzisiejsze imię) będzie dla niej wielką lekcją historii i patriotyzmu. Często trudną i bolesną, ale jednocześnie wspaniałą. Małgorzata spotyka na swojej drodze ludzi, dla których myśl o wolnym kraju jest w owej chwili jedyną, najważniejszą pod słońcem, słucha opowieści o bohaterach, zesłaniach, o powstaniach i o walkach. Dzięki temu dojrzewa, zaczyna wiele pojmować i powoli traci zapał do ukatrupiania ukochanego. Bo może on właśnie postąpił tak, jak należało?

Dzięki bohaterce, z mozołem posuwającej się w stronę Kielc, gdzie ma nadzieję natknąć się na oddziały Piłsudskiego, czytelnik podąża szlakiem najczystszej polskości. Cała książka przepełniona jest wzruszającymi fragmentami opowiadającymi o miłości do Ojczyzny, o pasji, z jaką ówcześni Polacy oddawali się sztuce, kulturze i historii. Poświęcenie wszystkiego nie było dla nich tym, czym jest dziś dla wielu z nas – bezsensownym wystawianiem nagiej piersi na kule, piersi, która mogła wiele dla narodu zdziałać, gdyby była żywa, piersi, którą ktoś kochał i która była komuś potrzebna. Oni z radością szli walczyć, bo mieli wiarę w wielką i wspaniałą Polskę, która dzięki temu ożyje i będzie warta poświęcenia. Wraz z Małgorzatą słuchamy opowieści powstańców, ich krewnych, wspomnień zesłańców powracających do kraju w nędzy. I widzimy, że nie ma w nich żalu, pretensji, jest duma i wiara w to, że śmierć nie idzie na marne, że zasługi będą wynagrodzone stokrotnie. Właśnie to jest głównym wspólnym mianownikiem z powieściami, które kiedyś kształtowały moje spojrzenie na naszą narodową przeszłość.

Gdy patrzysz na ten tłum pobladły z wrażenia, wpatrzony w wojsko, wreszcie polskie, nie masz żadnej wątpliwości, że moment, w którym zrzucą wreszcie jarzmo niewoli jest tuż-tuż! Że te na poły straceńcze zastępy przyniosą wolność z łopotem sztandarów niczym husaria Sobieskiego. Bo owe twarze młodzieńcze, bez trwogi, jasne, ufne, pełne nadziei nie mogą przecież zawieść, to oczywiste! Ruszą wkrótce w ostateczny bój, jakkolwiek długo miałby on trwać. Ale zwyciężą.

Podczas lektury tej książki chłoniemy wiedzę o Polsce nawet nie zdając sobie z tego sprawy – autorzy podają ją nam na tacy. Przybliżają na przykład sylwetkę Józefa Deskura – rysownika, filozofa, architekta, projektanta, polityka, archeologa, humanisty, człowieka tak wszechstronnego, że aż wierzyć się nie chce, na jak wysokim poziomie stała wówczas edukacja. Dowiadujemy się, jak awanturnicze życie wiódł Ignacy Mościcki, zanim został prezydentem. Napotykamy wzmianki o bohaterach takich jak Teofila Waligórska, sanitariuszka, która zginęła w powstaniu styczniowym. Postaci historyczne na kartach tej książki powracają z zaświatów, by przeżyć drugie życie i przypomnieć nam o sobie. Autorzy z wielkim szacunkiem opisują nie tylko swoje rodzinne strony i ludzi, którzy są znani przede wszystkim w okolicach Kielc (skąd panowie Lubawski i Natkaniec pochodzą), ale też dzieje całego narodu polskiego, maltretowanego i tłamszonego przez rosyjskiego okupanta.

Obraz nie do końca jest sielankowy – obserwujemy także przejawy małostkowości, wrogości wobec walki wyzwoleńczej, widzimy ludzi, którzy myślą tylko o sobie za nic mając ludzkie życie. Natykamy się na biedę, głupotę, zezwierzęcenie – Polska u progu Wielkiej Wojny była krajem skrajności, a naród cierpiał nie tylko z powodu braku suwerenności.

Małgorzata idzie na wojnę jest napisana niezwykle przyjemnym językiem, zadziornym, dowcipnym, trochę staroświeckim, a dzięki temu wspaniale pasującym do fabuły. Całość jest przy tym idealnie wyważona – zabawna do bólu brzucha, wzruszająca do łez, zachwycająca obrazowością. Wszystkiego mamy tu tyle, ile potrzeba, by się zakochać.

– Powinnaś wrócić do Krakowa i tam na narzeczonego czekać…
– Ani myślę! Pan nie będzie mi mówił, co mam robić!
– Naturalnie, naturalnie, jak tam sobie, jagódko, winszujesz… – spogląda na nią ubawiony. – Ale może nie opłaca się tak za nim gonić, skoro wojaczkę wybrał, nie ciebie, taką piękną pannę…

Bo ja się, proszę Państwa, zakochałam! Nie tylko w bohaterce tytułowej, która rekompensuje mi wszystkie bezbarwne i bojaźliwe kobietki, na jakie się wiecznie w powieściach natykam. Ja się teraz już kocham bezwstydnie we wszystkich innych postaciach. W Wieniawie-Długoszowskim to ja się durzę od dawna, ale Pierre Świerzawski!! Erotoman o gołębim sercu, który się bierze do całowania każdej niewiasty, która się nawinie (a przy okazji proponuje jej zwiedzanie krzaczków), szwajcarski profesor poszukujący grobu tatusia powstańca, znajomy Alberta Einsteina i Ignacego Mościckiego, o których niejedno może opowiedzieć, wielki polski patriota mówiący w języku swoich rodziców z rozczulającym akcentem (to właśnie on ochrzci Małgorzatę mianem panny potforry i panny spsikowanej, czemu dziwić nikt się nie będzie, widząc tę kruchą i piękną dzieweczkę rozganiającą batem pijane chłopstwo), a przy tym wyglądający trochę jak Ojczulek-Pajączek Długonóżek (dziewczyny zapewne świetnie wiedzą, o kim mowa?) – czyż można się takim nie zachwycać? 🙂

– Mon Dieu, co sa droga! Fszędzie ta sama, ta sama! Jak moszna po czymś taka jechać, nie rosumiem kompletna! Fy nie macie tu jedna dopra droga? – Sapie wściekły. – Budofnicza powinien czytać! Czytać, jak się droga budofać! (…) jak wy się nie nauczać droga budofać, to i za sto lat tu po takich będziesz jeśdzić! Za sto lat! A się nie nauczycie! – Piekli się.

Czytałam sobie tę książkę, opędzałam się od przeszkadzaczy najróżniejszej maści, nie reagowałam na apele, by ruszyć się z domu i zrzucić zbędne kilogramy (jakby to takie proste było…) i przez cały ten czas głowiłam się jak to możliwe, że Małgorzata Szczerbińska istniała naprawdę! Jej przygody wyglądają, jakby były wyjęte z legend, a ludzi, których spotykała, niełatwo wsadzić w jedną opowieść, żeby wyglądało to w miarę naturalnie. Tymczasem dzieje wędrówki porzuconej narzeczonej są jak najbardziej autentyczne. Historia powstania powieści jest niezwykła sama w sobie – jeden z autorów kupił pewnego razu starą kopertę ze starym znaczkiem, a wewnątrz znalazł stary list, niespodziewany bonus niepozornej transakcji.

Na kopercie przekreślony adres: Kraków, Floriańska 45 – interesująca lokalizacja, w końcu Jama Michalika to nie byle knajpa. Data: 5 sierpnia 1914 roku – hmmm, ciekawe! Następnego dnia z Oleandrów wyruszyła Pierwsza Kompania Kadrowa Józefa Piłsudskiego. A już na treść listu mało kto pozostałby obojętny – chłopiec pisze do dziewczyny wzruszający apel o zrozumienie i wybaczenie, gdyż on się żenić nie może w chwili, w której Ojczyzna wzywa. Adresatka: JW Małgorzata Aniela Szczerbińska. Adresu odbiorcy brak, dopisane tylko „do rąk własnych”. Jak ja bym dorwała taką perełkę, to by się we mnie też żyłka awanturniczo-detektywistyczna odezwała. Szczęśliwy nabywca skaptował przyjaciela i razem podążyli tropem niedoszłej mężatki.

Dotarli do krewnych, którzy zgodzili się na udostępnienie dokumentów pozostałych po szanownej antenatce. Wśród papierów i zdjęć znajdował się pamiętnik Małgorzaty i wówczas okazało się, że choć cała historia, którą zapoczątkował list od narzeczonego, jest zupełnie nieprawdopodobna (delikatnie powiedziawszy), to jednak prawdziwa! Wystarczyło ją już tylko umiejętnie przerobić na powieść. W tekście pojawiają się wzmianki informujące o tym, że całość nie została zmyślona, jednak mniej dociekliwy czytelnik może je wziąć za fikcję literacką – zakup listu, podążanie tropem adresatki, szukanie grobów powstańczych na zarośniętych wiejskich cmentarzykach… brzmi to z lekka baśniowo. Bardzo brakuje przedmowy, w której jasno zostałoby powiedziane, iż całość oparta jest na pamiętnikach bohaterki, kobiety z krwi i kości, która przeżyła te wszystkie fascynujące przygody.

Moim skromnym zdaniem promocja książki jest do bani – mało kto o niej słyszał, a z autorami nie sposób się skontaktować. Długo i mozolnie szukałam wzmianek o powstawaniu zbeletryzowanych dziejów Małgorzaty i nie znalazłam prawie nic, poza kilkoma notkami z kieleckich spotkań promocyjnych oraz filmikiem, na którym jasno obaj autorzy potwierdzają istnienie listu i dzienników Szczerbińskiej. Szkoda, bo tak cudowna książka zasługuje na rozgłos bardziej, niż połowa czytadeł, o których w mediach trąbi się na lewo i prawo, choć wcale na to nie zasługują.

Dzięki tej książce wróciłam do lektur z dzieciństwa i wczesnej młodości, do szeregu cudownych postaci władających wówczas moją wyobraźnią, do patriotów najwyższej miary, opowieści o ludziach żyjących w bardzo trudnych czasach i kochających Polskę ponad wszystko. Ileż godzin przesiedziałam z nosem w takich książkach, których dzisiaj, na dobrą sprawę, już się niemal nie pisze. Mam nadzieję, że nie przyjdzie nam czekać zbyt długo na dalszy ciąg perypetii panny Małgorzaty.

Autorzy: Wojciech Lubawski, Tomasz Natkaniec
Tytuł: Małgorzata idzie na wojnę
Data wydania: 2014
Wydanie: 1
Liczba stron: 352
Oprawa: miękka
Wydawca: Znak
Kategoria: wojenna, przygodowa

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie