Linwood Barclay jest jednym z największych współczesnych autorów literatury sensacyjnej, ma w swoim dorobku takie bestsellery jak Bez śladu czy Za blisko domu. Futurystyczny kryminał Na własne oczy, uważany jest za najlepszą książkę pisarza i właśnie ukazał się w Polsce. Zapraszamy do lektury fragmentu książki!

O książce:

Cierpiący na schizofrenię Thomas Kilbride uważa swój pokój za bezpieczną twierdzę, której stara się nigdy nie opuszczać. Jego obsesją jest analizowanie map. Za pomocą programu Whirl360.com Thomas może podróżować po całym świecie, nie wychodząc z pokoju. Ogląda ulicę po ulicy, zapamiętując najdrobniejsze szczegóły, zapisując w pamięci poszczególne budynki oraz twarze ludzi uchwycone na ekranie komputera.

Pewnego dnia, zwiedzając jedną z ulic w centrum Nowego Jorku, Thomas dostrzega w oknie mijanego domu przerażającą scenę. Podejrzewa, że jest świadkiem brutalnego morderstwa. Postanawia zwierzyć się swojemu bratu Rayowi – opiekunowi, łącznikowi z zewnętrznym światem i powiernikowi zawiłych i coraz bardziej niewiarygodnych teorii. Ray traktuje te zwierzenia z przymrużeniem oka, decyduje się jednak przeprowadzić pobieżne śledztwo, aby uspokoić brata. Wkrótce zdaje sobie sprawę, że wraz z bratem zostali wplątani w śmiertelną intrygę.  Co gorsza, znaleźli się na celowniku…

Tytuł: Na własne oczy
Autor: Linwood Barclay
Wydawnictwo: Papierowy księżyc
Oprawa: miękka
Wymiary: 140×200
Ilość stron: 500
ISBN: 978-83-61386-44-5
Data premiery: maj 2014
Kategoria: sensacja, kryminał

Na własne oczy
Linwood Barclay
(fragment)

To, że akurat tego dnia skręcił w Orchard Street i zobaczył owo nieszczęsne okno było czystym przypadkiem. Przecież równie dobrze mógł się tam znaleźć tydzień,  miesiąc, czy nawet rok później; a jednak nie, udał się tam właśnie tego dnia.  

Oczywiście, prędzej czy później i tak by tam zawędrował – w końcu zawsze, gdy odwiedzał nowe miasto, musiał zobaczyć każdy jego zakątek. Na początku ustalał bardzo skrupulatny plan: przejść całą ulicę od początku do końca, wrócić równoległą, skręcić w następną – przypominało to chodzenie po alejkach w supermarkecie – lecz wkrótce dochodził do skrzyżowania, gdzie coś przykuwało jego uwagę i wszystkie dobre zamiary brały w łeb.

Tak też się stało, gdy dotarł do Manhattanu; mimo że z miast, jakie do tej pory odwiedził, Nowy Jork najbardziej nadawał się do odkrywania w sposób usystematyzowany; przynajmniej w przypadku kwartałów na północ od Czternastej Ulicy, gdzie wszystkie szlaki komunikacyjne układały się w idealną kratę. Co prawda na południe od Czternastej, w West Village, Greenwich Village, SoHo czy Chinatown panował chaos, ale to go szczególnie nie martwiło; z pewnością nie było tam gorzej niż w Londynie, Rzymie, Paryżu, czy nawet w bostońskim North Endzie, a przecież uwielbiał odwiedzać te miejsca.

Swój spacer po Manhattanie rozpoczął od ulic Spring i Mulberry; dalej skręcił na południe w Grand, potem na zachód w Crosby, z powrotem na północ w Prince, stamtąd na wschód w Elizabeth, na południe w Kenmare, na wschód w Delancey, aż wreszcie dotarł do skrzyżowania z Orchard Street i wtedy, zauroczony jej pięknem, skręcił w prawo.

Przy ulicy nie było ogrodów, fontann, ani trotuarów obsadzonych okazałymi drzewami; nie przypominała ona też Váci utca w Budapeszcie, Champs-Élysées w Paryżu, ani Lombard Street w San Francisco, lecz mimo wszystko wyczuwało się jej wyjątkowy charakter i bogatą historię. Była to wąska, jednokierunkowa przecznica, pamiętająca niejedno wydarzenie w dziejach miasta. Po obu stronach wznosiły się niskie, w większości najwyżej pięciopiętrowe kamienice z drugiej połowy XIX wieku, nawiązujące zgodnie z duchem epoki do stylu włoskiego. Do ceglanych fasad z motywami roślinnymi, łukowymi oknami i kamiennymi nadprożami przylegały wąskie schody pożarowe, zaś na parterze mieściły się wszelkiego rodzaju lokale, od przytulnych kawiarenek do markowych sklepów z odzieżą. Były tam też zakłady o wieloletniej tradycji, takie jak salon fryzjerski, galeria sztuki i sklep z walizkami. Niektóre okna wystawowe zakrywały metalowe żaluzje, co oznaczało, że zakończył się już dzień pracy.

Szedł środkiem ulicy, niespecjalnie przejmując się samochodami. Stąd miał najlepszy widok na otaczające go budynki; samochody nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Mógł patrzeć przed siebie i na boki, mógł też w każdej chwili spojrzeć wstecz, by w ten sposób poznać i zapamiętać każdy szczegół, a jeśli trzeba, wykonać szybki ruch.

Najbardziej interesowała go architektura miejska – układ budynków i infrastruktura; na napotkanych zaś ludzi nie zwracał szczególnej uwagi. Nie miał ochoty na rozmowy; po cóż niby miałby rozmawiać z jakąś młodą rudowłosą nieznajomą, która akurat stała na rogu i paliła papierosa. Nie dbał o to, co takiego chciała wyrazić swoim ubiorem, składającym się ze skórzanej kurtki, krótkiej spódnicy i prawdopodobnie celowo podartych czarnych rajstop; nie miał też zamiaru pytać wysportowanej kobiety w czarnej czapce baseballowej, która właśnie mijała go przechodząc na drugą stronę ulicy, jak jej zdaniem poradzą sobie w tym roku Jankesi. Baseball w ogóle go nie interesował. Nie interesowało go również dlaczego kilkanaście osób z przewodnikami w kieszeniach słucha stojącej w środku grupy kobiety; pewnie była kimś w rodzaju pilota wycieczki i tyle.

Gdy dotarł do Broome Street jego uwagę przykuła restauracja na południowo-wschodnim rogu ulicy. Wyglądała zachęcająco. Na chodniku przed lokalem stały białe stoliki z żółtymi, plastikowymi krzesłami, ale nikt przy nich nie siedział. „Wejdź i ogrzej się”, głosił napis na oknie przy wejściu. Podszedł bliżej i spojrzał przez szybę. W środku ludzie popijali kawę, pracowali na laptopach, czytali gazety.

W restauracyjnym oknie odbijał się samochód, który widział już wcześniej, nie raz, nie dwa, podczas swoich podróży. Niczym nie wyróżniający się sedan, Honda Civic czy coś w tym rodzaju, z aparaturą na dachu. Gdyby nie wiedział skąd się wziął, pomyślałby, że ktoś go śledzi. W każdym razie nie miał ochoty dłużej zaprzątać sobie nim głowy; wolał popatrzeć jeszcze przez chwilę na gości w restauracji.

Żałował, że nie może wejść do środka i napić się cafe latte albo cappuccino; niemal czuł zapach kawy, ale wiedział, że musi iść dalej; przecież miał przed sobą spory kawał świata, a czasu zostało niewiele. Nazajutrz zamierzał udać się do Montrealu, a jeśli udałoby mu się przejść wystarczający obszar miasta, to kto wie, może pojutrze mógłby wyruszyć do Madrytu.

A jednak wiedział, że zapamięta to miejsce: napis na oknie, stoliki i krzesła na zewnątrz, podobnie zresztą jak inne lokale przy Orchard Street i wąskie przejścia między budynkami. Zapamięta również wszystko, co widział przy okolicznych ulicach: Spring, Mulberry, Grand, Crosby, Prince, Elizabeth, Kenmare i Delancey.

Wszystko, bez wyjątku.

Nagle, w odległości około jednej trzeciej kwartału od skrzyżowania z Broom Street spojrzał w górę.

I to był prawdziwy zbieg okoliczności. Sam fakt, że skręcił w Orchard Street nie stanowił dużego odstępstwa od jego zwyczajów. W końcu zazwyczaj lustrował lokale, czytał napisy w oknach wystawowych, zapamiętywał numery domów, nieraz też przyglądał się kawiarnianym bywalcom. Jednak nie zawsze spoglądał w górę budynków, powyżej pierwszego piętra. Czasami zapominał o tym, czasami nie miał czasu. Równie dobrze mógł przejść całą ulicę i w ogóle nie zauważyć rzeczonego okna; właśnie w tej, a nie innej kamienicy czynszowej.
A jeśli to, co się zdarzyło nie było zwykłym przypadkiem, tylko osobliwym rodzajem sprawdzianu? On sam wiedział, że sobie poradzi, że jest gotowy, ale ci, którzy chcieli wykorzystać jego talenty z pewnością potrzebowali na to przekonujących dowodów przed podjęciem współpracy.

Otwierane do góry okno znajdowało się na drugim piętrze, nad kioskiem z gazetami i papierosami – znów ten sam samochód odbity w szybie – oraz sklepem z apaszkami. Połowę dolnej części okna przesłaniał klimatyzator. Jego uwagę natomiast przykuło coś białego, tuż nad klimatyzatorem.

Na pierwszy rzut oka przypominało to styropianową głowę, jaką można zobaczyć w domu handlowym lub salonie fryzjerskim. Dziwne, że ktoś stawia coś takiego w oknie swojego mieszkania, pomyślał. Łysa głowa bez wyrazu, trzymająca straż nad Orchard Street. Doszedł do wniosku, że w mieszkalnych oknach Nowego Jorku można znaleźć absolutnie wszystko. Na miejscu właściciela dołożyłby przynajmniej okulary słoneczne, które nadałyby głowie jakiejś osobowości; może odrobiny ekscentryzmu. Choć z drugiej strony musiał przyznać, że ludzie raczej nie uważali go za ekscentryka.

Jednak im dłużej się przyglądał, tym mniej był pewien, że widzi styropianową głowę. Jej powierzchnia wydawała się bardziej połyskująca, a nawet śliska. Wyglądała raczej, jakby była zrobiona z miękkiego tworzywa, takiego, jakie wykorzystuje się na reklamówki w sklepie spożywczym czy matowe pokrowce na ubrania z pralni chemicznej.

Zmrużył oczy, wytężając wzrok.

Biały, niemal okrągły przedmiot w oknie w dalszym ciągu przypominał kształtem głowę. Pod plastikową powłoką dało się zauważyć coś na kształt nosa, czoła i podbródka, a nawet otwartych ust, jakby ktoś z wielkim trudem łapał oddech.

Albo głośno krzyczał.

Nie była to raczej biała pończocha nałożona na czyjąś głowę; połysk materiału wskazywał na inny rodzaj tworzywa.

Kto byłby na tyle niemądry, by nałożyć sobie plastikową reklamówkę na głowę? W ten sposób można się łatwo udusić.

Ten ktoś musiałby mocno naciągać reklamówkę z tyłu głowy, w przeciwnym razie nie uwydatniłyby się kontury twarzy. A jednak nie widać było ani rąk, ani ramion.

A może…

O, nie, tylko nie to.

Czy stał się świadkiem morderstwa? Czy ktoś właśnie nakładał reklamówkę na głowę ofiary, chcąc ją udusić, odciąć dopływ tlenu? Czy widział zarys szeroko otwartych ust, rozpaczliwie łapiących tlen?

Kim była ofiara? Mężczyzną? Kobietą? Kim był morderca?

Raptem przypomniał mu się chłopak w oknie; w innym oknie, wiele lat temu.

Jednak tym razem był pewien, że widzi dorosłą osobę, której życie właśnie dobiegało końca.  

Tak to właśnie wyglądało.

Poczuł, że serce zabiło mu mocniej. Widział już wiele podczas swoich podróży; rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć. Jednak nigdy wcześniej nie był świadkiem morderstwa.  Tak, morderstwa. Teraz już był tego pewien.  

Nie krzyknął, nie sięgnął po komórkę, by zadzwonić po policję, nie poprosił nikogo o pomoc, nie wbiegł po schodach na drugie piętro budynku, by przerwać rozgrywający się tam dramat.

Zamiast tego, po prostu, nieśmiało wyciągnął rękę, jakby w nadziei, że uda mu się dotknąć twarzy ofiary z drugiego piętra; poczuć pod palcami materiał owinięty wokół jej lub jego twarzy—

Puk, puk.

Może wtedy udałoby mu się lepiej ocenić sytuację —

Puk, puk.

Był do tego stopnia pochłonięty tym, co działo się w oknie, że początkowo nie zauważył, że ktoś dobija się do drzwi.

Zdjął rękę z myszki i okręcił się na wyściełanym krześle obrotowym.
– Tak?
Drzwi uchyliły się.
– Thomas, rusz tyłek i chodź jeść – krzyknął ktoś z korytarza.
– Co dziś na kolację? – zapytał.
– Hamburgery z grilla.
– Okej – odparł obojętnie młody mężczyzna siedzący przed komputerem.  
Następnie ponownie okręcił się na krześle, by jeszcze raz spojrzeć na unieruchomiony obraz okna na przesadnie dużym ekranie komputera. Upiorny widok.
Czy widział to jeszcze ktoś? Czy ktokolwiek oprócz niego spojrzał w górę?

Chłopaka w oknie nikt nie widział. Nikt nie spojrzał w górę. Nikt mu nie pomógł.   

Mężczyzna zostawił obraz okna na ekranie komputera, by móc do niego powrócić po kolacji… i postanowić co robić dalej.