Karolina Małkiewicz: Ostatnio miałam okazję czytać Pani nową książkę, Kochankę królewskiego rzeźbiarza. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Victoria Gische to pseudonim artystyczny polskiej pisarki, na dodatek rodowitej Ślązaczki! Skąd taki pomysł? Czy wynika to z faktu, że na polskim rynku lepiej sprzedają się książki napisane przez zagranicznych twórców czy też za wyborem pseudonimu kryje się jakaś inna historia?
Victoria Gische: Miałam już przyjemność odpowiadać na to pytanie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest ono nieuniknione. Ma Pani rację, kryje się za tym pewna historia. Otóż w domu zawsze było pełno starych fotografii. Jako dziecko lubiłam je przeglądać. Wśród całej masy, jedna wyróżniała się najbardziej. Przedstawiała ładną kobietę, powiedziałabym z manierą damy. Ubrana w suknię z końca XIX lub początku XX wieku, z ufryzowanymi włosami, spiętymi w wysoki kok, który na myśl od razu przywodzi mi Anię z Zielonego Wzgórza, stoi oparta o półkolumnę i śmiało patrzy w obiektyw aparatu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że nie jest to pocztówka, jak myślałam, a zdjęcie babki mojego taty, czyli moja prababcia. Nie miałam jej jednak okazji poznać. Nazywała się Victoria Gische. Fascynacja jej osobą przerodziła się w mój pseudonim.
KM: Oprócz pisania książek prowadzi Pani poczytnego bloga i działa aktywnie na swoim fanpejdżu. Czy uważa Pani, że taka forma autopromocji jest skuteczna i na ile? Czy też po prostu lubi Pani być bliżej swoich czytelników?
VG: Nie przypuszczam, żeby mój blog lub fanpage miał zasadniczy wpływ na to, czy ktoś kupi moją książkę, czy nie. Mówię to z własnej perspektywy. Sama jestem czytelniczką, czytam dużo i namiętnie, ale przy wyborze książki nie kieruję się ani ładnym blogiem autora, ani jego prywatnymi opiniami. Nie obchodzi mnie, czy jest singlem, czy żyje w trójkącie. Jeżeli podoba mi się styl jego pisania, tematyka, jaką porusza, może być kimkolwiek. Dlatego sądzę, że wielu Czytelników opiera się właśnie na swoich gustach czytelniczych, a nie na ilości wejść na blog autora, czy polubień jego fanpage’a. Może rodzić się pytanie, skoro więc tak uważam, po co prowadzę i jedno, i drugie? Bo lubię podzielić się z innymi pewnymi przemyśleniami. Próbkami tego, co już napisałam i co napiszę. Sprawdzać reakcje Czytelników. Wymienić się opiniami na temat filmu, książki, ulubionego serialu, czy chociażby zorganizować konkurs (śmiech).
KM: Skąd pomysł na cykl wywiadów na blogu, według jakich kryteriów dobiera Pani swoich rozmówców?
VG: Pomysł narodził się w nocy. Właśnie byłam świeżo po swoim pierwszym wywiadzie, który przeprowadziła ze mną Pani Wiola z Subiektywnie o książkach i wtedy pomyślałam o tych wszystkich blogerach książkowych. Robicie kawał dobrej roboty. Propagujecie czytelnictwo, które zamiera. Młodzież nie chce czytać. Przykre to, ale jest coraz głupsza. Przepraszam tych, których uraziłam, ale patrzę z większej perspektywy. Niby sami studenci, a społeczeństwo idiocieje. Poziom wiedzy woła o pomstę do nieba. Zainteresowanie i niezdrową fascynację budzą za to blogerki modowe. Pomyślałam, dlaczego one, a nie dziewczyny i chłopaki, którzy robią coś dobrego. Zaczęłam więc od osoby, która od samego początku bardzo mnie wspierała, czyli od Pani Wioli. Muszę jej jeszcze raz podziękować, bo bezinteresowność, z jaką do mnie wyszła, jest niestety w dzisiejszych czasach towarem deficytowy. Później była Pani Ania z Pisaninka, która robi wiele dla promocji polskiej literatury, więc dlaczego nie wypromować jej bloga. Był i Piter Murphy, który jest chyba rodzynkiem wśród Pań blogerek, a jednocześnie sam chwyta za pióro. Była też wymiana barterowa, czyli ja przepytałam Igę Adams, a ona mnie. Swego czasu na moim blogu pojawiły się pytania, na które blogerzy mogą odpowiadać i przysyłać mi gotowy wywiad na podany adres mailowy. Tak powstał wywiad z Panią Ewą. Z kolei Panią, Pani Karolino chciałam porozmawiać, bo mamy podobne zainteresowania, a i Pani blog należy do bardzo poczytnych. I tak, zaczęło się od jednego wywiadu, a powoli robi się z tego cała seria, z czego bardzo się cieszę. Po drodze była też prezentacja Luci, czyli Pani Lucyny Kleinert, która napisała świetną książkę o Italii.
KM: Pani literackim debiutem była wydana w 2012 roku w formie e-booka powieść Lucyfer. Moja historia. Skąd pomysł na fabułę tej książki, na tak nietypowy sposób przedstawienia tytułowego bohatera?
VG: Pomysł na powieść o Lucyferze zrodził się w głowie mojego męża. Ja akurat pisałam książkę, która ukazała się teraz, czyli Kochankę….. Pewnego dnia mąż rzucił od niechcenia, że powinnam napisać o Lucyferze. I tak chodził ten Lucek za mną, ale ciągle nie wiedziałam, jak go przedstawić, aż kiedyś przekopując Internet, natknęłam się na opowieść, że anioł ten został skazany na karę za miłość do ziemskiej kobiety. I zaczęłam szukać ciekawych, mało znanych wydarzeń historycznych, w które można by wpasować Lucyfera. Koniec końców powstała książka, która łączy w sobie przede wszystkim powieść historyczną, ale także fantasy i romans. Jak napisała jedna z recenzentek, to książka, która daje do myślenia i powoduje, że człowiek zaczyna się zastanawiać, że może jednak był właśnie tak…
KM: Czy powieść o Lucyferze doczeka kontynuacji? Mogłaby Pani zdradzić co nieco z fabuły następnych tomów?
VG: Tak, mam taką nadzieję. Od samego początku powieść była pomyślana jako trylogia. Drugi tom mam już gotowy. Czasami Czytelnicy piszą do mnie z zapytaniem, kiedy się ukaże. Przykro mi, ale nie wiem. Cały czas szukam wydawnictwa, które okaże trochę odwagi i wyda książkę, która już zdobyła zainteresowanie. Drugi tom będzie nosił tytuł Ja, Lucyfer. Historia królowej i będzie także opierał się na retrospekcjach. Poznamy dzieje kolejnych wcieleń kobiety, którą pokochał anioł. Znajdziemy się w Pompejach i dowiemy się, dlaczego wybuchł Wezuwiusz. Odwiedzimy Chiny, gdzie Czytelnik przeczyta, dlaczego i jak powstała armia terakotowa. Będą egzorcyzmy, informacje o Salomonie, o grobie Jezusa w Indiach, o Roswell i wiele, wiele innych. A na koniec będzie niespodzianka, która otwierać będzie tom trzecie, nad którym pracuję, zbierając do niego materiały. Trzeci tom będzie nosił tytuł Ja, Lucyfer. Starcie.
KM: Kochanka królewskiego rzeźbiarza to Pani kolejna powieść, tym razem osadzona w realiach starożytnego Egiptu. To Pani ulubiona epoka historyczna? Dlaczego?
VG: Tak, historia starożytnego Egiptu fascynuje mnie od lat. Był nawet moment, że chciałam iść na archeologię na Uniwersytecie Jagielońskim, ale jak to mówią człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Życie…Koniec końców poszłam po wielu latach od ukończenia liceum, na historię na Uniwersytecie Śląskim. Jednak umiłowanie egiptologi pozostało. Egipt to studnia bez dna. Nieodkryta ciągle tajemnica. Jest jeszcze tle rzeczy, o których nie wiem. Tylko nam się wydaje, że znamy dzieje Egiptu. Ale ciągle, przynajmniej dla mnie, są pytania, na które nie ma odpowiedzi? Patrząc na moje postrzeganie historii Egiptu, dochodzę do wniosku, że dobrze się stało, że nie skończyłam egiptologii, bo bliżej mi do Daniela Jacksona z Gwiezdnych Wrót (ci, którzy oglądali film i serial wiedzą, o czym mówię) niż do archeologa-tradycjonalisty.
KM: Fabuła Kochanki… osadzona jest w epoce najbardziej bodajże nietypowego i tajemniczego faraona, Echnatona. Choć wprowadzone przez niego reformy upadły niedługo po jego śmierci, swego czasu mocno wstrząsnęły Egiptem. Skąd u Pani zainteresowanie tą konkretną postacią, co Panią w niej zafascynowało do tego stopnia, by okres jego rządów uczynić tłem akcji powieści?
VG: Echnaton to człowiek, który miał odwagę stawić czoła utartym i zakorzenionym zwyczajom. Miał niezwykłą, jak na owe czasy, wizję religii monoteistycznej. Był fenomenem, który prowokuje do zadania sobie pytania, jak mógłby wyglądać świat, gdyby udało mu się wprowadzić na stałe religię w jednego Boga. Czy nasze dzieje potoczyłyby się tak samo? Czy setki lat później Jezus i tak by się narodził? A może nie? Bo i po co, skoro monoteizm miałby się już całkiem dobrze? Czy zatem dziś wierzylibyśmy w Atona? To pytania, na które dziś nie zdobędziemy odpowiedzi. Pomimo tego sprawiają one, że Echnaton na zawsze pozostanie fascynującym przykładem monarchy, wyprzedzającego swój czas.
KM: Główną kobiecą bohaterką jest królowa, która przeszła do historii pod imieniem Nefretete. Jej tajemnicze losy i niezwykła uroda, która przetrwała zachowana w słynnym popiersiu, do dziś fascynują. Czy Pani wersja wydarzeń przedstawiona w powieści opiera się na jakiejś naukowej hipotezie, czy to po prostu autorski pomysł?
VG: Trudno powiedzieć, co stało się z Nefretete. Była wielbiona przez męża. Jej władza była równa jego władzy. Była otoczona niemal boską czcią i nagle zniknęła. Naukowcy starają się to wytłumaczyć. Jedna z hipotez mówi, że za jej odsunięciem od dworu, wygnaniem z głównego pałacu, mógł stać inny mężczyzna. Królowa miała wdać się w romans. Jej kochankiem miał być rzeźbiarz. Jest dwóch potencjalnych kandydatów – Tutmozis, w pracowni, którego znaleziono popiersie oraz Dżehutimes. Czy tak było faktycznie, nie wiadomo. Do dziś nie udało się rozwikłać tej zagadki, jak też odnaleźć grobu królowej. Może gdyby znaleziono jej mumię, jej grobowiec, sposób pogrzebania, powiedziałby nam, co wydarzyło się takiego, że zasłużyła na odsunięcie od władzy. Póki, co wszystko opiera się tylko na przypuszczeniach. Moja powieść to po prostu autorskie rozwinięcie owych domniemywań.
KM: Realia Kochanki… zachwycają drobiazgowością, opisy plastycznością, sylwetki bohaterów psychologiczną wiarygodnością. Co kosztowało Panią najwięcej pracy, przysporzyło najwięcej trudności w tworzeniu fabuły? Jak przebiegał proces twórczy?
VG: Samo pisanie książki, która nie dzieje się tu i teraz, w czasach, które znamy z autopsji, przysparza wiele problemów. Trzeba przekopać się przez inne, stricte historyczne tomiszcza i szukać wiadomości, które nadają wydarzeniom prawdziwości. Nie znoszę książek historycznych, w których autorzy po macoszemu traktują tło. Dlatego też taką wielką uwagę przywiązuję do owych drobiazgów. Cały czas muszę się kontrolować, aby w usta bohaterów nie wkładać dzisiejszych powiedzonek, słów, nawet przekleństw. Egipcjanin nie może przecież powiedzieć „do diabła”, a zdarzało mi się czytać książki, w których owe drobiazgi rażą najbardziej. Uważam, że Czytelnika należy szanować i nie zakładać z góry, że jest imbecylem, który nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Tak więc, kiedy zasiadam do pisania, na stole obok, piętrzą się inne książki, traktujące o epoce, o której piszę.
KM: Reforma religijna Echnatona jest także tłem powieści Miki Waltariego, Egipcjanin Sinuhe. Czy nie obawiała się Pani nieuniknionych porównań do pełnej rozmachu prozy fińskiego pisarza?
VG: Przypuszczam, że porównania, nie tylko do Waltariego, są nieuniknione. Jednym bardziej będzie się podobać Waltari, innym bardziej przypadnie do gustu moja powieść. Znalazłam już także porównania do pisarki o nazwisku Moran. Powiem szczerze, miałam w rękach jej powieść o Nefertari, żonie Ramzesa Wielkiego i po kilku stronach odłożyłam. Od kogoś, kto pracował jako archeolożka-wolontariuszka, oczekiwałabym czegoś więcej. Przede wszystkim owej drobiazgowości. Chociaż sądząc po ocenach, chociażby na LubimyCzytać.pl, reklama robi swoje.
Tak więc o ile porównywanie mnie do Waltariego poczytuję za zaszczyt, o tyle do Pani Moran, nie bardzo.
KM: Czy ma Pani pomysły na kolejne powieści? Jeśli tak, to czy może Pani nam je zdradzić lub choćby uchylić rąbka tajemnicy?
VG: W tej chwili pracuję na kolejną powieścią – nazwijmy ją – egipską. Rzecz będzie się dziać za czasów panowania Horemheba. Przewrotny los rzuci głównego bohatera, młodego żołnierza, w wir zdarzeń, których wyjaśnienie będzie miało znaczenie dla państwa i króla. Zdarzenia te będą zagrażać życiu nie tylko żołnierza, ale także jego najbliższym. A wszystko zacznie się od niewinnej wyprawy do krainy Punt, którą na długo przed Horemhebem zorganizowała królowa Hatszepsut.
Jednocześnie pracuję także nad powieścią obyczajową z dużą dawką historii, w tym większym i mniejszym wydaniu, czyli znane wydarzenia, które miały wpływ na losy świata, a także małe wiadomości z miejscowego podwórka. A wszystko to opowiedziane z perspektywy życia jednej kobiety. Fabuła zaczyna się na kilka lat przed końcem XIX wieku i zapewne zakończy się w roku 1938.
KM: Jak i kiedy zaczęła się Pani przygoda z pisaniem? Jak wygląda praca nad książką? Ma Pani jakieś swoje pisarskie rytuały, które w tym pomagają?
VG: Pisać lubiłam od zawsze. Zawsze też miałam swój charakterystyczny styl, który w szkole nie raz przysporzył mi kłopotów, kiedy na prośbę koleżanek lub kolegów, pisałam im wypracowania. Nauczycielka od razu wiedziała, kto jest autorem. Co do pracy nad książką…Nad pomysłami myślę cały czas. W głowie przeszukuję kolejne okresy historyczne i w pamięci szukam ciekawych postaci. Robię plan. Najpierw krótki, główne zagadnienia. Potem rozpisuję poszczególne rozdziały. Co w każdym się znajdzie. Opisuję postaci. One się rodzą, dorastają, umierają. Muszę więc wiedzieć, ile mają lat na kolejnych etapach książkowego życia. Obudowuję je życiorysem. Rodzice, dziadkowie, kto, gdzie mieszkał, jak wyglądało dzieciństwo. A później już w czasie samego pisania, dodaję kolejne pomysły. Czasami rodzą się nowi bohaterowie, których nie widziałam na początku, w trakcie robienia planu.
KM: Czy ma Pani jakieś pasje i zainteresowanie poza historią i literaturą?
VG: Oczywiście, że mam. Podobnie jak Pani uwielbiam fotografować. Mam to chyba po dziadku, ojcu mojej mamy. Dziadek miał nawet własny sprzęt do wywoływania zdjęć. Och, bardzo by mu się spodobały dzisiejsze aparaty. Fotografuję nałogowo. Nie wiem, czy owe zdjęcia mają jakąś wartość artystyczną. Ważne, że dla mnie mają wartość sentymentalną. Założyłam nawet drugi blog, na którym są tylko moje zdjęcia, z krótkimi komentarzami, a czasem bez słów. Tylko obraz.
I tu, styka się jedna pasja z drugą. Fotografuję najwięcej, kiedy podróżuję. Mój ulubiony kierunek – nie, nie jestem oryginalna – Włochy. Jestem Italianofilką (śmiech) Chciałabym się tam przeprowadzić, ale nie jak wszyscy do Toskanii. Marzy mi się Apulia albo Bari. Uwielbiam też gotować. Motywuje mnie do tego apetyt mojego męża (śmiech).
KM: Czym poza pisarstwem zajmuje się Pani w życiu?
VG: Robiłam wiele rzeczy, które w zasadzie nie były ze sobą związane. Ukończyłam liceum o profilu pedagogicznym, chociaż nigdy nie chciałam być nauczycielką. Później przez dwa lata męczyłam się w studium ekonomicznym, żeby uzyskać dyplom technika ekonomisty, chociaż nie lubię matematyki i przedmiotów pokrewnych. Potem pracowałam jako kasjerka w hurtowni mięsa i zdarzało się, że rzucali mnie na wydawkę, czyli tam gdzie hurtownicy kupują mięso. Wiem dzięki temu, jak oskórować łopatkę, podzielić podroby, czy wytrybować kotlet. Potem przyszła kolej na materiały spawalnicze i chemię około-spawalniczą. Dlatego wiem, jakie stosuje się elektrody do duplex’ów, czy do nierdzewki i, że 316L to stal nierdzewna, a ER70S to z kolei drut do stali niskostopowych. Dziś mieszkam w Niemczech i pracuję w przychodni lekarskiej.
KM: Jest Pani zarówno blogerką, jak i pisarką. Ma Pani jakieś przemyślenia na temat tych dwóch, często ścierających się w rozmaitych dyskusjach grup?
VG: Ostatnio wpadła mi w oko dyskusja, że niektórzy blogerzy piszą niepozytywne opinii na temat książek, które opierają się tylko na tak zwanej postawie jest fatalnie, bo ja tak mówię, jednym słowa brak im merytorycznych uzasadnień. Pisarze oburzali się, że tak nie powinno być, bo zalatuje to modnym ostatnio w „nternecie „hejtem”. Uważam, że będąc pisarzem – chociaż ja wolę, kiedy mówi się autor, bo uważam, że pisarzy jest niewielu (to tak, jak z aktorami) – więc, kiedy jest się autorem, trzeba wziąć na klatę krytykę. Wiem, że są ludzie, którzy po prostu z zasady będą pisać źle i nie zamierzam się oburzać, debatować, polemizować z takimi osobami. Sama, z własnej nieprzymuszonej woli, wystawiłam się na przysłowiowy świecznik i muszę się liczyć z tym, że nie raz i nie dwa, ktoś wyleje mi kubeł pomyj na głowę. Tłumaczę to sobie, że jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Ci blogerzy, którzy faktycznie liczą się w tym środowisku, są na tyle poważnymi osobami, że zamieszczają u siebie tylko zasadne i merytorycznie napisane recenzje. A jeżeli kogoś boli krytyka, nawet ta uzasadniona, to może powinien zacząć robić coś innego, a nie pisać…
KM: Dla każdego pisarza opinie czytelników są bardzo ważne. Jak to jest z Panią? Przejmuje się Pani negatywnymi (o ile takie są) recenzjami, przekopuje internet w poszukiwaniu najnowszych opinii czy podchodzi do kwestii z większym spokojem?
VG: Oczywiście, że się przejmuję negatywnymi opiniami, ale jak napisałam wyżej nie będę z nimi deliberować. Kiedy piszemy, chcemy, aby nasz trud spotkał się z uznaniem. Staram się jednak podchodzić do wszystkiego spokojnie. Nie siedzę przed komputerem i nie przekopuję Internetu, ale cieszę się, kiedy pojawia się nowa opinia, recenzja i kiedy jest na dodatek dobra, pozytywna. To ważne, szczególnie dla kogoś, kto dopiero raczkuje. Tak jak ja.
KM: Jak ocenia Pani księgarski rynek w Polsce i kwestię czytelnictwa Polaków? Ma Pani porównanie, jak wygląda to np. w Niemczech, gdzie Pani mieszka?
VG: Polski rynek wydawniczy oceniam jako fatalny. Namnożyło się firm-kogucików, które żerują na ludziach, pragnących zrealizować swoje marzenia o pisaniu. Nie ma nawet co porównywać polskiego rynku i rynków zagranicznych. Myślę, że nic się u nas nie zmieni, dopóki piszących będzie więcej niż Czytających i to chyba najlepiej opisuje polskie realia księgarskie. Jest takie powiedzenie, że „patrząc na kulę ziemską z kosmosu, wszędzie jest okrągła, tylko nad Polską kanciasta”. To dotyczy także rynku wydawniczo-księgarskiego.
KM: Jakie są Pani plany na przyszłość?
VG: Przede wszystkim chciałabym wrócić do domu, do Polski. Cały czas mam nadzieję, że Niemcy to tylko efekt chwilowy, ale jeżeli w naszym kraju nic się nie zmieni, to obawiam się, że zostaniemy tu z mężem na stałe. Chyba, że napiszę bestseller, który sprzeda się jak 50 twarzy Grey’a (śmiech).
KM: W takim razie tego właśnie Pani życzę! (śmiech). Dziękuję za rozmowę!
Recenzję książki Kochanka królewskiego rzeźbiarza przeczytasz TUTAJ.