Lutowy wieczór. Przenikliwy ziąb, ciemno, bezgwiezdnie, nieprzyjemnie – jak to zimą. Zwykle nikt by mnie o tej porze roku z domu po 18-ej nie wyciągnął, bo czyż mógłby mi zaoferować coś przyjemniejszego od ciepłej herbatki, książki i kocyka, czyli mojego zimowego „zestawu szczęścia”? Udało się to tylko jednemu facetowi – duńskiemu księciu, mimo iż na białym koniu nie przyjechał, a do tego pod koniec spotkania dramatycznie wyzionął ducha i to wcale nie z miłości do mnie. Mimo wszystko sprawił, że wracałam do domu cała w skowronkach, z motylami w brzuchu, niczym zakochana nastolatka. I to z kina – świat się kończy!

Na moje podekscytowanie złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim spotkanie z Wielką Sztuką. Multikino nawiązało fantastyczną współpracę z British Council, brytyjską agencją do spraw współpracy kulturalnej i oświatowej oraz z londyńskim National Theatre. Dzięki temu porozumieniu mogłam obejrzeć wspaniałe widowisko szekspirowskie wystawione na West Endzie bez konieczności pakowania walizek i wsiadania w samolot. A także bez przenoszenia się w czasie, bo Hamlet w reżyserii dyrektora National Theatre Nicolasa Hytnera, z Rorym Kinnearem w roli głównej, był grany na deskach przy Upper Ground w 2010 roku.

Spektakl wystawiono ponownie jeden jedyny raz w październiku zeszłego roku, z okazji pięćdziesiątej rocznicy istnienia sceny narodowej – podobno bilety wyprzedano w kilka minut. Wówczas to przedstawienie nagrano, by móc je zaprezentować w kinach na całym świecie w ramach National Theatre Live. To widowiska zarejestrowane przez kamery w londyńskim teatrze, a wyświetlane na wielkich ekranach wszędzie tam, gdzie znajdą się widzowie chętni, by obcować ze sztuką dramatyczną. Czasami wyświetlane na żywo, czasami z poślizgiem – nie ma to jednak większego znaczenia, bo wrażenie jest ogromne w obu przypadkach.

Dorobek zespołu National Theatre mówi sam za siebie – ponad osiemset premier, w jednym sezonie więcej niż tysiąc przedstawień dla ponad pół miliona widzów. Czytając recenzje i oglądając fragmenty sztuk wcale się nie dziwię, że ludzie drzwiami i oknami wciskają się na widownię, byle tylko móc uczestniczyć w tak zapierających dech w piersiach przedstawieniach. Ja się wcisnęłam bocznym wejściem – po prostu 20 lutego wybrałam się do pobliskiego Multikina.

hamlet11111

Jakiś czas temu ostatecznie ustaliłam, że najlepszym Hamletem jakiego moje oczy oglądały jest David Tennant w adaptacji z 2009 roku. Pełen pasji, o oczach szaleńca, interpretujący znane do bólu monologi na swój specyficzny, oryginalny, świeży sposób przez trzy godziny wciskał mnie w fotel i nie dawał chwili wytchnienia od zapowietrzania się z wrażenia. Całości dopełniała znakomita reżyseria Gregory’ego Dorana, który później tak mnie zachwycił Ryszardem II. Niemniej jednak zawsze jestem otwarta na propozycje i chętna do zmiany zdania, gdybym przypadkiem zobaczyła coś, co mnie bardziej zachwyci i oczaruje.

Sztuka ta nie udała się Rory’emu Kinnearowi – aktor z niego wyśmienity, Hamletem był niezłym, ale całe lata świetlne w tyle za Tennantem. Niemniej jednak z kina wyszłam oszołomiona, bez reszty zakochana w Szekspirze (ha!, jakbym wcześniej nie była!) i rozglądająca się z lekkim niesmakiem po szarym, nieciekawym lutowym świecie.

Zachwyciła mnie forma przekazu spektaklu, która sprawiła, że poczułam się, jakbym naprawdę siedziała w teatrze. Gwar dobiegający z widowni przed rozpoczęciem przedstawienia, antrakt, który trwał dwadzieścia minut – dokładnie tyle samo ile w Londynie, rzut okiem kamery na widzów, którzy w trakcie przerwy wstawali z miejsc, by rozprostować nogi… Siedziałam tam z nimi, przeżywałam to, co oni, podobnie wyszłam na przerwę, by napić się kawy. Przez większość czasu zapominałam, że siedzę w kinie, a nie w prawdziwym teatrze, czułam podekscytowanie widowni, słyszałam jak żyje, jak oddycha. Fantastyczne przeżycie – jeśli ktoś marzy o odwiedzeniu West Endu, a z różnych przyczyn nie ma chwilowo takiej możliwości, to wyprawa do Multikina na National Theatre Live jest zdecydowanie udanym zamiennikiem.

Adaptacja sztuki Szekspira, którą miałam przyjemność oglądać w tak nietypowych warunkach nie zachwyciła mnie aż tak, jak wspominany spektakl Dorana, ale i tak zapadła mi w pamięć i stała się ważną częścią mojej fascynacji Hamletem. Znając go niemal na pamięć lubię porównywać interpretacje różnych reżyserów i aktorów, lubię decydować, czy wolę go w wersji kostiumowej, czy też współczesnej, dążącej do minimalizmu w scenografii. Dawniej preferowałam klasykę – przedstawienia w duchu XVI-wiecznego teatru. Dzisiaj już wiem, że niezależnie od czasów, w jakie przeniesie się duńskiego księcia wraz z jego dylematami, to czy adaptacja będzie lepsza od innych zależy przede wszystkim od wrażliwości i zdolności twórców, a nie od sztywnego trzymania się tradycji.

hamlet2222

Hamlet Hytnera żyje w kraju, w którym wszyscy szpiegują wszystkich, w nadzorowanym, pozbawionym prywatności świecie zakazów i tyranii. Ukrywać trzeba każdą innowacyjną myśl, wszelkie problemy, wątpliwości, nie można działać otwarcie i uczciwie. To państwo dyktatorskie rządzone przez kogoś, kto każe podsłuchiwać i donosić, państwo podglądaczy, gdzie nie ma się prawa wyrażać tego, co się czuje naprawdę. Bohater szekspirowski został w ten świat przeniesiony bezboleśnie, czuje się w nim dokładnie tak samo, jak czuł się w duńskim księstwie sprzed wieków (już miałam użyć określenia „jak ryba w wodzie”, ale się połapałam, że jest przecież zupełnie na odwrót – czuje się w nim równie źle, jest tak samo przerażony, zagubiony i zniesmaczony ludźmi, z którymi się styka). Kulminacyjnym punktem ingerencji państwa policyjnego w życie obywateli jest świetnie pasująca do całości scena, w której panowie w garniturkach i z dyskretnymi słuchawkami w uszach zaciągają za kulisy szamoczącą się Ofelię. Dziewczyna musi zniknąć, gdyż przez swoje szaleństwo i niewyparzony języczek stała się zagrożeniem dla władcy. I znika – utopiona, z kwiatami we włosach…

Kinnear jako Hamlet jest w miarę naturalny, choć nierówny. Widać, że dobrze się czuje jako pałętający się po komnatach pałacu zbuntowany student. Szaleńca odgrywa wzorowo, ale trochę przesadza, gdyż przez cały niemal czas miałam wrażenie, że jest obłąkany naprawdę, że wcale nie udaje, by dzięki temu dowiedzieć się prawdy o śmierci ojca. Najsłynniejsze monologi prezentuje bez zbędnego patosu, choć trzeba przyznać, że to be or not to be jest dość słabe, wymuszone, jakby Hamlet powtarzał czyjeś słowa, a nie mówił o tym, co go dręczy. Za to Who calls me villain? jest genialne, pełne pasji i na pewno niezapomniane.

Niezmiennym wyznacznikiem „genialności” interpretacji postaci Hamleta jest dla mnie stosunek księcia do Ofelii. Tennant był jedynym, który przekonał mnie, iż Hamlet naprawdę kochał ją całą duszą. Gdy Kinnear mówi mi, że tysiąc by braci z całą swą miłością nie mogło memu wyrównać uczuciu to wcale, ale to wcale mu nie wierzę.

Nie chcę jednak skupiać się na tym, co w interpretacji jednego z czołowych aktorów zespołu National Theatre mi nie pasowało – biorąc go w całości, wraz z podkoszulką, na której namalował uśmiechniętą twarz złoczyńcy, wraz z niewinną, nieobecną twarzą zagubionego, podstarzałego nastolatka nie potrafiącego oderwać się od maminej spódnicy i wraz ze wspaniałym odtworzeniem szaleństwa otrzymuje się znakomitego odtwórcę najtrudniejszej roli w historii teatru. Będę o nim pamiętać, będę go wspominać z euforią w sercu, ale i tak zawsze będę uważać, że Tennant Hamletem był, a Kinnear jedynie Hamleta genialnie grał.

hamlet33333

Większość aktorów towarzyszących mu na scenie nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Poza Poloniuszem, który od dawna jest moim ulubieńcem, gdyż zazwyczaj odtwórcy jego roli talentem nie ustępują głównemu bohaterowi. Tak było i tym razem – David Calder był cudownie zabawny i irytujący, ale trochę odmienny od oryginału. To szpieg pełną gębą, podstępny polityk, któremu nie brakuje sprytu i inteligencji, czym dosyć się różni od głupiutkiego, dającego sobą kierować, marionetkowego Poloniusza szekspirowskiego. Muszę docenić Klaudiusza, którego grał Patrick Malahide – nie mogłam go znieść, nie trawiłam jego fałszywej twarzy, jego małych, sprytnych oczek. A to świadczy o tym, jak dobrze aktor wywiązał się ze swojego zadania. Ofelia jest niestety zupełnie bezbarwna i niemal niewidoczna – jakże różna od fantastycznej Mariah Gale z doranowskiej adaptacji.

Powiem jeszcze tylko o niekonwencjonalnej scenografii wjeżdżającej na kółkach, równie współczesnej jak klasycznej, o niezauważalnych, bezbarwnych kostiumach niczym nie różniących się od naszych współczesnych ubrań, a tak dobrze wpisujących się w poetykę zastosowaną przez reżysera, o niepokojącej muzyce i równie złowieszczych momentach ciszy… Hamlet prosto ze sceny National Theatre wchłonął mnie, zaczarował i sprawił, że do ostatniej sekundy przedstawienia nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, gdzie jestem. A to jest dla mnie dowodem na to, iż do kina warto było pójść.

Dowiedziałam się niedawno, że Multikino kontynuuje wyświetlanie najwspanialszych brytyjskich spektakli teatralnych z serii National Theatre Live. Niedawno mogliśmy zobaczyć Coriolanusa w reżyserii Josie Rourke z fantastycznym Tomem Hiddlestonem w roli tytułowej (i z trochę mniej fantastycznym Markiem Gatissem, który sobie jednak może być mniej fantastyczny w teatrze, od kiedy niezmiennie czaruje mnie jako Mycroft Holmes w Sherlocku), War Horse – magiczną i niewypowiedzianie innowacyjną adaptację powieści Michaela Morpurgo w reżyserii Nicka Stafforda, Frankensteina Danny’ego Boyle’a z dwoma fenomenalnymi aktorami grającymi serialowych Sherlocków Holmesów (Benedictem Cumberbatchem i Johnym Lee Millerem czy wreszcie The Audience w reżyserii Stephena Daldry’ego! Jakbym nie była dorosła i w pełni władz umysłowych, to bym tańczyła z radości z kwieciem we włosach! 

Tytuł sztuki: Hamlet
Reżyser: Nicholas Hytner
W rolach głównych: Rory Kinnear, Clare Higgins, Patrick Malahide, David Calder
Muzyka: Alex Baranowski
Scenografia:  Vicki Mortimer

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie