Opowieści o klątwie, wydarzeniach ostatniej wojny i tych sprzed wieków splatają się z życiem bohaterów, tworząc intrygującą, okraszoną odrobiną magii sagę rodu wiedźm z Wrzosowisk… Zapraszamy do lektury fragmentu książki, której premiera planowana jest już za kilka dni.

O książce:

Położone w pięknej scenerii dzikiej przyrody Wrzosowiska to miejscowość urokliwa, choć – podobnie jak pobliskie Czartowe Pole – owiana tajemnicą.

To właśnie tu, w samym sercu Zamojszczyzny, wśród małych kapliczek oraz licznych pomników pamięci, przy ruinach nadsopockiej papierni, stare rodzinne sekrety wreszcie ujrzą światło dzienne. W miarę jak odkrywane są kolejne karty rodzinnych historii, pojawiają się nowe znaki zapytania i niespodzianki.

Kim jest piękna, ciemnooka kobieta, która od najmłodszych lat nawiedza sny młodego kleryka, Jakuba?

Czy uda się wreszcie złamać ciążącą na rodzinie Natalii klątwę?

Co tak naprawdę przydarzyło się Julii dwadzieścia lat temu na wrzosowiskach Czartowego Pola?

Tytuł: Wrzosowiska
Autor: Monika Rebizant-Siwiło
Premiera: 4 marca 2014
ISBN: 978-83-7674-208-3
EAN: 9788376742083
Stron: 404
Wydawnictwo Replika

Wrzosowiska
Monika Rebizant-Siwiło
(fragmnet)

 PROLOG II

Tam z tyłu szumi potok,
to jest czas, który ucieka,
a ty pozwalasz mu przepływać przez palce
i nie chcesz schwytać czasu
H. Poświatowska

Wrzosowiska, sierpień 1993 roku

Nie umiałam spokojnie zebrać myśli. To niemożliwe – każdy, tylko nie ona! Nie Natalia! Od wczesnego dzieciństwa byłyśmy nierozłączne, jedna za drugą skoczyłaby w ogień… Nie miałyśmy przed sobą tajemnic. Tylko jej mogłam powierzyć najskrytsze myśli, znaleźć u niej radę, wsparcie i pocieszenie. Przyjaźń, która nas łączyła, była idealna. Prawdziwa.
– Mówię ci, co widziałam – kontynuowała Iwona. – Wybiegła za nim, zagrodziła mu drogę i tłumaczyła coś z płaczem. Chciał ją wyminąć, ale zawisła mu na szyi niczym konająca. Adama dosłownie wbiło w ziemię! Dłuższą chwilę stał jak posąg. Patrzyli sobie w oczy… Po chwili potrząsnął nią, a ona potwierdziła coś z płaczem. Próbowała go objąć, ale odepchnął ją, obrócił się i poszedł.
– Iwa, może to nie byli oni?
– Ślepa przecież nie jestem – ofuknęła mnie. – To byli Natalia i Adam. Na bank!
Westchnęłam.
– Widzieli cię?
– Raczej nie. Stałam na moście, tuż obok figury Nepomucena. Oni w dole, bliżej rzeki. Osłaniały mnie drzewa. Szum wody zagłuszał słowa, ale widziałam wystarczająco dużo, by nabrać pewności, że nie mieli sobie nic miłego do powiedzenia. Wyglądało mi to na kłótnię kochanków… Natalia przecież od dawna miała na niego chrapkę. – Zmrużyła oczy.
– Przestań! O czym ty mówisz?
– O czym? – parsknęła śmiechem, patrząc na mnie z wyższością. – Wszystkie wróble we Wrzosowiskach już o tym ćwierkają. Twoja przyjaciółeczka odbiła ci chłopaka, a ty nawet tego nie zauważyłaś!
Zacisnęłam pięści.
– Oszalałaś chyba…
– Nie ja – patrzyła na mnie z pobłażaniem – tylko Natalia, na punkcie Adama.
Postukałam palcem w czoło. Akurat!
– Żal mi cię, Julka. Bardzo żal – dodała Iwa z udawanym współczuciem. – I nie mówię tego złośliwie. Przejrzyj w końcu na oczy! Może jeszcze zdążysz coś z tym zrobić – rzuciła na pożegnanie, po czym obróciła się i poszła w swoją stronę.
Chociaż nie wierzyłam w ani jedno słowo Iwony, ziarno niepewności zostało zasiane. Natalia i Adam… Nie! Przecież zauważyłabym! W dodatku to właśnie Iwona musiała obejść się smakiem, kiedy Adam zaproponował, żebyśmy zaczęli się spotykać. Ciągle wodziła za nim tym swoim maślanym wzrokiem, a oskarża o to Natalię. Zazdrośnica! Natka pęknie ze śmiechu, gdy jej o tym opowiem…
Ale najpierw trzeba zanieść do domu te nieszczęsne zakupy.
Siatka z pięcioma kilogramami cukru ciążyła jak worek kamieni. Zaledwie przed godziną wróciłam z wakacji z Niemiec. Po całonocnej podróży, w południe dotarłam do Lublina, gdzie ledwo złapałam ostatni autobus do Zamościa, a stamtąd do Wrzosowisk. Dopiero co odstawiłam walizkę do swojego pokoju i weszłam do kuchni, a już babcia Marianna z miejsca wysłała mnie po cukier. Smażyła w wielkim garze jakieś konfitury i nic w tej chwili nie było bardziej godne uwagi. Pobiegłam, kupiłam. Przed sklepem spotkałam Iwonę.
Nie mogłam zwlekać z wyjaśnieniem tej głupiej plotki. Natalia na pewno siedzi nad Sopotem w ruinach papierni, ale dla pewności zajrzałam jeszcze do Zaborniaków na podwórko. Mieszkałyśmy po sąsiedzku, nasze domy rozdzielały splątane krzaki bzu. Płot nie był potrzebny. Jesienią, gdy opadały liście, machałyśmy do siebie z okien swoich pokojów. Na podwórku dostrzegłam tatę Natalii. Zapytany, odparł, że córka poszła do Krysi na Wrzosowiska Nowe.
Wiedziałam, gdzie jest naprawdę. Krysia była naszym alibi i, w razie czego, miała nas kryć. Od śmierci żony pan Zaborniak kontrolował ukochaną jedynaczkę niemal na każdym kroku.
– Mówiła, że wracasz dopiero jutro. Ucieszy się. Tylko nie siedźcie tam za długo… Wieczór blisko.
– Wrócimy razem – obiecałam. – Do widzenia!
Zanim jeszcze zdążyłam się odwrócić, z domu wyjrzała moja mama.
– Julka, gdzie ty przepadłaś z tym cukrem?! – wykrzyknęła, załamując ręce. – Do Zamościa na piechotę poszłaś, czy co?
– Bardzo śmieszne, mamuś!
Podeszłam i wręczyłam jej siatkę z zakupami.
 – Marianna tak marudzi, że trzeba uciekać z chałupy – ściszyła głos. – A tobie, jak widać, mało na dziś wędrówek. Dokąd znowu idziesz?
– Spotkałam Iwonę, głupot mi jakichś naopowiadała i muszę natychmiast porozmawiać z Natalią…
– Zdążysz. Co nagle, to po diable. Wieczór blisko – powtórzyła za Józefem – a ty świeżo po długiej podróży.
– To naprawdę bardzo pilna sprawa, mamo! – krzyknęłam, wbiegając na ścieżkę.
– I żeby wam nie przyszło do głowy iść o zmroku nad Sopot! – wołała za mną. – Inaczej, chociaż jesteście dorosłe, ja i Józef spuścimy wam lanie! Na gołe tyłki!
– Będziemy pamiętać! – odkrzyknęłam ze śmiechem. – Powariowali z tą klątwą, daję słowo – mruczałam pod nosem, biegnąc do Natalii.
Ruiny papierni nad Sopotem od lat były miejscem naszych tajnych spotkań. Obie niedawno skończyłyśmy dziewiętnaście lat. Świat dorosłych otwierał przed nami swe podwoje, nie chciałyśmy jednak rezygnować ze spotkań w ruinach. Miejsce to miało dla nas wciąż ten sam urok, zresztą zakazany owoc smakował najbardziej! Gdyby ojciec Natalii albo moja mama dowiedzieli się, gdzie tak naprawdę spędzałyśmy każdą wolną chwilę, jak nic zamknęliby nas pod kluczem.
Opowieści o klątwie, wiedźmach i harcujących w pobliżu Sopotu czartach znałyśmy na pamięć. Bajki; nawet przez chwilę nie dawałyśmy im wiary. Nie było cudowniejszego miejsca niż krzaczasty zakątek nad szumiącym Sopotem! Bawiłyśmy się tam, zakopując w piasku swoje skarby: kolorowe szkiełka, kamyczki, muszelki i delikatne ptasie piórka. Strzeliste sosny otaczały wodę ze wszystkich stron, tworząc pachnący żywicą, szeleszczący bastion. Czułyśmy się tu bezpiecznie, mimo tego, że od wsi oddzielał nas szeroki pas lasu. Spienione kaskady wody opadały wokół porosłych mchem potężnych głazów. Okolica była wciąż dzika i nieujarzmiona, z rzadka odwiedzana przez turystów. I dobrze!
Natalię zobaczyłam już z daleka. Siedziała na brzegu i wrzucała do wody kamyczki. Dwa długie, czarne jak węgiel warkocze opadały jej z tyłu na plecy. Okryła się ulubionym włóczkowym szalem, który kiedyś należał do jej mamy. Doskonale chronił przed chłodem, ciągnącym wieczorami od rzeki. Podeszłam na palcach i delikatnie zasłoniłam jej oczy.
– Zgadnij, kto to? – zapytałam ze śmiechem.
– Julka? Już wróciłaś…
Jej słowa zabrzmiały jak skarga. Serce zabiło mi niespokojnie.
– To tak mnie witasz? – Usiadłam na kamieniu obok, szturchając ją po przyjacielsku w bok. – Myślałam, że sprawię ci większą radość swoim przyjazdem.
 – Cieszę się – wyszeptała. – Naprawdę… bardzo się cieszę. Myślałam tylko, że mam jeszcze jeden dzień… Miałaś wrócić jutro.
 – Ale jestem dzisiaj. Mam ci tyle do powiedzenia!
Natalia milczała zawzięcie, patrząc gdzieś w dal, a ja nabrałam pewności, że coś jest nie tak.
– Chcesz mi o czymś powiedzieć? – zapytałam najbardziej swobodnym tonem, na jaki mnie było stać.
Odpowiedziała mi cisza. Natalia patrzyła przed siebie pustym wzrokiem.
– Natka, powiedz coś…
– Przepraszam cię, Julka! – Wykrzyknęła w końcu i ukryła twarz w dłoniach. – Tak bardzo cię przepraszam!
A więc jednak…? Uklękłam przy niej.
– Mów jaśniej – poprosiłam. – Chodzi o Adama?
Zadrżała.
– Skąd wiesz?
– Iwona was widziała – wyjaśniłam. – Mówiła… Nieważne co. Nie uwierzyłam jej… – zawiesiłam głos. – A może powinnam?
Natalia ciaśniej objęła ramiona rękami. Milczała. W tym momencie zrozumiałam, że nasza wspólna znajoma nie wyssała tej swojej historii z palca.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że kochasz Adama? – zapytałam cicho. – Dlaczego?
– Nie chciałam zniszczyć naszej przyjaźni… Julia, ja naprawdę nie chciałam! To było silniejsze ode mnie! – płakała.
– Serce nie sługa. Przecież to nie zbrodnia; nie urwę ci za to głowy. – Pociągnęłam ją przekornie za warkocz. – Zobaczysz, za jakiś czas będziemy się z tego śmiały.
– Nie kochasz go już? – Natalia spojrzała na mnie z nadzieją w oczach.
– Kocham – wyszeptałam, zdziwiona tym pytaniem.
– Nawet po tym, jak cię potraktował? Mówiłaś, że nie chcesz go znać, że z wami koniec! Pamiętasz?
– Pamiętam – tłumaczyłam. – Miałam czas przemyśleć wszystko na spokojnie. Wiem na pewno, że nie potrafię bez niego żyć. Nie chcę bez niego żyć! – dodałam z mocą. – Postanowiłam, że dam mu jeszcze jedną szansę. Ostatnią.
– Za późno… On cię zdradził. – Z oczu przyjaciółki dalej płynęły łzy. – Zdradził cię… ze mną!
Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg.
– Adam nie mógłby! Nie on!
– Mógł i zrobił to! Oni wszyscy są tacy sami! Chodzi im tylko o jedno, a potem traktują cię jak śmiecia. Jak zużytą, niepotrzebną zabawkę!
– Kłamiesz! – wykrzyknęłam, odsuwając od siebie przerażającą prawdę, jaką mi zaserwowała.
Na moment zapadła między nami cisza.
– Nigdy cię nie okłamałam, przecież wiesz… – zauważyła ona cicho.
– Jeśli to prawda – spojrzałam jej w oczy – to nie Adam mnie zdradził, tylko ty!
– Nie chciałam… Uwierz mi!
Poderwałam się na nogi, tracąc nad sobą panowanie.
– Wskoczyłaś mu do łóżka, gdy tylko wyjechałam?! Jak mogłaś! Ufałam ci!
– Spotkałam go przypadkiem – tłumaczyła się niezdarnie. – Skarżył się, że go zostawiłaś… Wypił stanowczo za dużo i odprowadziłam go do domu. Pomogłam mu zrzucić ubranie i położyłam do łóżka. I wtedy przyciągnął mnie. Mówił, że mnie kocha, że pragnie… Chciałam uciec, zostawić go, ale nie starczyło mi sił.
– Nie chcę tego słuchać! Przestań!
– Musisz wiedzieć… Proszę, wysłuchaj mnie do końca.
– Nie. Już wszystko wiem. – Z trudem opanowałam drżenie kolan. – Zrobiłaś mi wielkie świństwo; właśnie ty, moja najlepsza przyjaciółka! Wiesz o tym? Ale muszę cię rozczarować. Wszystko na nic. Adam zawsze kochał tylko mnie i to, że spędziliście razem noc, nic nie znaczy! Wybaczę mu. Nie zostawi mnie dla ciebie, tego możesz być pewna! – wykrzyknęłam i obróciłam się na pięcie.
– Julia, zaczekaj! Dokąd idziesz?
– A jak myślisz? Byle dalej od ciebie!
– Gdybym tylko mogła cofnąć czas… Ale jest już za późno!
Pewnie, pomyślałam rozżalona. Zawsze jest za późno.
– Twoja zdrada, twój problem!
– Jestem w ciąży! – krzyknęła nagle. – Jestem w ciąży z Adamem!
Przystanęłam. Gdzieś na dnie mojego serca pęczniało nieznane mi dotąd uczucie. Po raz pierwszy w życiu czułam, jak ogarnia mnie potworny, nieokiełznany gniew. Znów zacisnęłam pięści. Przyjaźń, która łączyła nas od wczesnego dzieciństwa, odeszła w niebyt. Nie patrząc za siebie, wbiegłam w gęstwinę. Słowa Natalii dźwięczały mi w uszach natrętnym echem. Chciałam odpędzić je od siebie, zagłuszyć. Nie patrzyłam, dokąd idę; byle dalej od niej! Musiałam w samotności przemyśleć wszystko, co usłyszałam.
Co zrobi Adam?
Brnęłam przez zarośla coraz dalej przed siebie. Powiedziała mu. Tak. Przypomniałam sobie słowa Iwony. Właśnie wtedy ich zobaczyła. A on? Potrząsał nią, odpychał, omijał… Nie kocha jej! – W moim sercu pojawił się cień jakby współczucia, ale postanowiłam zdusić go w zarodku, póki czas, zanim zacznę ją usprawiedliwiać. Od lat nikt nie robił niczego innego. „Biedna Natalia – bez matki, spokojna, grzeczna, nieśmiała”… Cicha woda brzegi rwie! Zasłużyła sobie na to. Podrywaczka! Dwulicowa, podła żmija! Puszczalska!
Gibka gałąź uderzyła mnie w twarz. Przystanęłam, rozcierając policzek. Co się ze mną dzieje? Nie powinnam; mimo wszystko nie powinnam tak myśleć o Natalii. Nie wolno mi!
Dotknęłam ręką czoła; było rozpalone. Myśli krążyły po głowie jak rój rozwścieczonych pszczół. Rozejrzałam się dokoła i dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie wiem, gdzie jestem. Ścieżka wiła się wąską serpentyną wśród krzaków jeżyn. W oddali dostrzegłam zarys rozwidlającej się drogi. Promienie zachodzącego słońca malowały na czerwono ogromną polanę, okrytą gęstym poszyciem wrzosów. Czartowe Pole…
Poczułam chłód. Słońce coraz szybciej wędrowało w dół; zapadał wieczór. Roztarłam zmarznięte ramiona i ruszyłam wolno przed siebie, nie mając pewności, że idę we właściwym kierunku. Droga ponownie się rozwidlała. Zaczęłam podejrzewać, że chodzę w kółko. Te drzewa, zarośla, wrzosy… Te same czy tylko podobne? Wokół cisza, bez choćby jednego ptasiego trelu. Drgnęłam. Tuż obok usłyszałam wyraźny trzask suchej gałęzi, jakby ktoś lub coś skradało się w gąszczu. Przystanęłam, nasłuchując. Po chwili wyraźnie usłyszałam dochodzącą gdzieś z przeciwnej strony rozmowę. Odetchnęłam. Strzępki słów niosły się w tej dziwnej ciszy wyraźnym echem. W oddali usłyszałam ujadanie psów. Może to ktoś znajomy?
W moim kierunku wolnym krokiem zdążało trzech mężczyzn. Dwóch rozmawiało, śmiejąc się głośno i gestykulując. Trzeci, wysoki, ciemnowłosy i diabelsko przystojny, szedł nieco z boku, krawędzią ścieżki. Nie – oceniłam szybko – nie znam ich. Pewnie turyści.
Gdy podeszłam bliżej, dwóch wymieniło między sobą wesołe spojrzenia. Przystanęli.
– Nie za zimno na takie spacery o zmroku? Wygląda pani na zagubioną.
– Pomyliłam drogę, ale już w porządku.
Chciałam ich ominąć.
– Przyjezdna? – dopytywali, zagradzając mi przejście.
– Przyjezdna – nie zaprzeczyłam. W końcu właśnie dzisiaj wróciłam z wakacji.
– Trzeba uważać. W tych lasach łatwo się zgubić… A wioska już całkiem niedaleko. Proszę się trzymać tej ścieżki, a dojdzie pani prosto do Wrzosowisk.
Teatralnym gestem wskazał mi drogę, robiąc przejście. Drugi przytakiwał z uśmiechem. Brunet patrzył na mnie czarnymi jak węgiel oczyma. Milczał.
Ruszyłam w zasugerowanym kierunku.
– Jakby nie mogła pani trafić, proszę wołać. Natychmiast pomożemy.
– Dziękuję, zapamiętam! – odkrzyknęłam.
Nie byłam strachliwa, ale ulżyło mi, gdy odeszli.
Byłam pewna, że jestem blisko domu, ale z minuty na minutę robiło się ciemniej, a droga jakby nie miała końca. Las zaczął wyglądać obco i groźnie. Pojawiła się mgła; oplatała nogi niczym przydługi, zwiewny szal. Wiatr coraz gwałtowniej poruszał koronami drzew i mocno napierał na smukłe sosny. Rozkołysane drzewa skrzypiały żałośnie.
Znałam las od dziecka. Lubiłam go. Dlaczego teraz osaczał mnie jak najgorszy wróg? Strach rósł we mnie z każdą sekundą. Każdy kolejny zakręt, każdy prześwit spomiędzy liści kazał mi wierzyć, że droga zaprowadzi mnie w końcu do rodzinnej wioski. Od kilkunastu minut nie słyszałam szczekania psów ani nawet żadnego szmeru. Coś mnie obserwowało. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że widzę przemykającego pomiędzy drzewami… wilka. Nie. To niemożliwe!
Zamarłam. Tuż przy ścieżce, oparty plecami o pień drzewa, stał jeden ze spotkanych wcześniej mężczyzn. Przyglądał mi się z łagodnym uśmiechem na ustach. Było w nim coś… pierwotnego. Nie umiałam tego określić, ale czułam to całą sobą. Bałam się. Po co wrócił? Chce pomóc? Czy…?
Stałam nieruchomo, napinając mięśnie aż do bólu. Uśmiechał się. Jego spokój był spokojem pająka skradającego się do uwięzionej w lepkiej pajęczynie muchy.
A tą muchą byłam ja.
Wciąż milczał, a mi serce podeszło do gardła. Cofnęłam się, nie mogąc oderwać od niego wzroku.
– Czego chcesz? Zostaw mnie… – wyszeptałam błagalnie.
Zmroził mnie strach. Droga ucieczki była odcięta. Nie widziałam dokładnie rysów jego twarzy, tylko te oczy: dzikie, paraliżujące i takie… piękne! Nie spuszczając ze mnie wzroku, wyciągnął dłoń i wolno ruszył w moją stronę. W ułamku sekundy skoczyłam we mgłę. Miałam nadzieję, że on mnie w niej nie znajdzie. Biegłam. Serce łomotało mi w piersi jak spłoszony ptak. Gdzie teraz? W którą stronę? Drzewa, krzaki, gałęzie, wrzos…Wszystko stanowiło jedność. Biegłam wciąż przed siebie, byle dalej, byle szybciej. Ból w klatce piersiowej rozrywał mi płuca.
Upadłam. Wiedziałam, że już nie zdołam się podnieść. Resztkami sił wpełzłam pod najbliższe świerkowe gałęzie, przywarłam do lepkiego od żywicy pnia, skuliłam się i wstrzymałam oddech, zastygając w bezruchu. Zacisnęłam zęby, żeby nie krzyknąć z bólu, gdy na zanurzone w miękkim kopcu dłonie spłynęła lawina mrówczego jadu. Wokół panowała cisza. Nie słyszałam niczego, prócz żałosnego skrzypienia drzew.
– Boże… – bezgłośnie poruszyłam zdrętwiałymi wargami. – Niech to będzie tylko zły sen… Proszę, niech mnie ktoś obudzi z tego koszmaru… Niech mnie ktoś obudzi…
Nagle twarde palce zacisnęły się na moich ustach. Czas nabrał szatańskiego rozpędu. Nie panowałam już nad niczym. W zwolnionym tempie oglądałam dziewiętnaście lat swojego życia. Kleszczowy uchwyt dławił mi oddech jak stalowa klamra. Chciałam krzyczeć, gryźć, drapać… Ale nie miałam szans. Leżałam nad przepaścią jak powalone drzewo, czując tylko przeszywający moje ciało ból. Świat zamazywał się, oddalał, odchodził w niebyt. Czarny całun okrył mnie szczelnie niczym lepka, pajęcza sieć… Zapadła ciemność.