Oto najnowszy projekt książkowy wydawnictwa Anakonda związany z zespołem Metallica. Nie jest to jednak ani historia grupy, którą fani i fanki znają zapewne od podszewki, ani biografia któregoś z członków zespołu. To coś zupełnie innego, coś, czego jeszcze nigdy i nigdzie nie było… Zapraszamy do lektury kolejnego fragmentu książki!

O książce:

Czy wsiedlibyście w samolot i polecieli do Kalifornii tylko po to, aby po kilkunastu godzinach stania w olbrzymiej kolejce pod sklepem muzycznym wziąć autograf od członków Metalliki? Czy chcielibyście odwiedzić Kwaterę Główną zespołu, gdzie odbywają się wszystkie próby? Czy bylibyście w stanie czekać godzinami na koncert swojej ulubionej kapeli w mrozie lub upale, marznąc, mdlejąc lub odwadniając się? Czy chcielibyście, żeby James Hetfield poczęstował Was na ulicy kebabem? Czy bylibyście w stanie znieść przez kilkanaście godzin przeokrutny smród, żeby tylko dostać się pod scenę na koncercie? Czy stworzylibyście własnoręcznie baner, aby tylko otrzymać pałeczkę od Larsa Ulricha? Czy chcielibyście sprowadzać lądujący na Okęciu samolot z członkami Metalliki na ziemię? Czy chcielibyście się zaprzyjaźnić z osobistym ochroniarzem Jamesa Hetfielda? Jeśli tak, to ta książka będzie właśnie dla Was!

Piotrek Kowieski ma 41 lat, mieszka i pracuje w Warszawie. W środowisku fanów Metalliki znany jest pod ksywą Menios. Powiedzieć, że jest fanem tej thrashmetalowej grupy to mało. Jest on absolutnie zbzikowanym na punkcie tego zespołu ultrafanem, członkiem MetClubu i stałym bywalcem na koncertach Metalliki w każdym zakątku świata, na które jeździ wraz ze swoją żoną Kasią. Osobę Piotrka przedstawił nam kilka miesięcy temu Tomek „Didymos” Kapica, założyciel portalu DeathMagnetic.pl, z którym nasze wydawnictwo od kilku miesięcy współpracuje. Po kilku rozmowach okazało się, że opowieści Meniosa z wyjazdów na koncerty, spotkań z muzykami zespołu, podróży za Metalliką po całym świecie, to doskonały materiał na pasjonującą książkę opowiadającą o życiu fana podążającego za swoimi idolami przez wszystkie kontynenty. I nie są to byle jakie historie, bo Piotrek z Kasią mają po prostu do Metalliki wielkie szczęście. Na większości ze swoich kilkudziesięciu koncertów stali oni w pierwszym rzędzie, tuż przy barierkach, zawsze z polską flagą w dłoniach. Ich kolekcja pamiątek z tychże występów jest iście imponująca, a muzycy Metalliki od dawna ich już po prostu znają i kojarzą.

W tej książce Menios – i po trochu również Kasia – opowiedzą Wam skąd się wzięła ich miłość do Metalliki, jak zaczęły się ich wszystkie wyjazdy, jak to robią, że są z Metalliką w zasadzie zawsze i wszędzie, gdzie tylko można. Dla nich przedstawione powyżej pytania to nie żadne mrzonki czy marzenia – oni tam byli, to robili i to przeżyli. A wierzcie nam, że to tylko czubek olbrzymiej góry lodowej, którą przedstawią Wam w książce, której nadaliśmy roboczy tytuł W pogoni za Metalliką.

Piotrek i Kasia nie są pisarzami, więc całość ubierze w słowa Przemek Jurek, autor doskonałej powieści muzycznejKochanowo i okolice, która ukazała się nakładem naszego wydawnictwa. A że zrobi to doskonale wiemy już po gotowych fragmentach książki, które będziemy Wam z czasem prezentować wraz z portalem DeathMagnetic.pl. Prace nad książką trwają już od kilku miesięcy. Menios zaprezentuje również w książce swoją bogatą kolekcję pamiątek oraz wiele własnych zdjęć zrobionych podczas podróży za Metalliką.

Premierę książki wstępnie wydawnictwo przewiduje na koniec listopada.

Pierwszy fragment książki przeczytasz TUTAJ, a drugi TU.

Tytuł: W pogoni za Metallicą
Autor: Piotr Kowieski
Wydawca: Anakonda
Data premiery: grudzień 2013
Oprawa: twarda

W pogoni za Metallicą
Piotrek Kowieski
(fragment)

Już w dwa miesiące po naszej szybkiej wyciecze do Austrii byliśmy w Meksyku. Oczywiście nie tak hop-siup, znienacka i bez planu. Wszystko zaczęło się od tego, że na stronie MetClubu parę miesięcy wcześniej ogłoszono, iż Meta zagra w Mexico City dwa razy. Nabyłem bilety. Potem dodano jeszcze dwa koncerty. Nabyłem bilety. Później kolejne dwa. I znowu nabyłem bilety. Na początku nawet nic nie wspominałem Kaśce, później sprawa się wydała. Zaczęliśmy planować wyjazd do Meksyku. Bo sprawa została przyjęta z entuzjazmem.

Kupiłem łącznie siedem biletów na osiem koncertów, które zaanonsowano. Wszystkie gigi miały się odbyć w Mexico City i wszystkie, co oczywiste, w tym samym miejscu, w przypominającej skorupę wielkiego żółwia hali Palacio de los Deportes. Obkupiłem się tymi biletami w ciemno, entuzjazm, jak wspomniałem, był obustronny, tzn. mój i żony, ale najpierw trzeba było dostać urlop. I wtedy zaczęły się schody. Kaśka urlop dostała, ja po wielu podchodach i zabiegach również otrzymałem wolne, ale nie na tyle długie, żeby myśleć o siedmiu koncertach. Albo o ośmiu, bo na ten ostatni też wstępnie ostrzyliśmy sobie zęby, dochodząc do wniosku, że zdobędziemy nań wejściówki już po przyjeździe na miejsce. Bo bilety na finałowy koncert cyklu się wyprzedały tak szybko, że nie zdążyłem nawet zareagować. No więc trzeba było pozbyć się części zakupów, co oczywiście przyszło mi z wielkim oporem, ale cóż, nie było wyjścia. Meksykańscy fani byli tak zszokowani zapowiadaną intensywnością metallikowej obecności w stolicy ich kraju, że wszystkie wejściówki wykupywali na pniu. Zbędne bilety sprzedałem bardzo szybko, już na miejscu.

Zbędne… Niezbędne raczej. Ale cóż…

* * *
Skąd tak zmasowany najazd Mety na Meksyk? Dlaczego osiem koncertów w jednym miejscu? Dlatego, że Metallica przygotowywała się już wtedy do kręcenia filmu „Through The Never”. Te koncerty miały być – i były – poligonem doświadczalnym dla zespołu i filmowców przed zdjęciami, które zaplanowano na sierpień w Edmonton i Vancouver. Czy od razu chcieli grać w Mexico City osiem razy, nie wiem, być może rozkręcali się w miarę ewidentnego zapotrzebowania wśród fanów. Nieważne. Grunt, że tam byliśmy. Na połowie koncertów – ale zawsze.

I tak było na co popatrzeć…

Mieszkaliśmy w hotelu w pobliżu Palacio de los Deportes. Nie były to żadne przedmieścia, więc zwiedziliśmy nie tylko halę, ale i miasto. Oj, było ciekawie. Mexico City to jedno z największych miast na świecie, więc wrażenie robi niesamowite. Szczególnie jeśli chodzi o społeczne kontrasty, bardzo ostre i nie do przeoczenia – w jednym miejscu luksusowe wille, w drugim dzielnice biedoty, przy których nasze odrapane blokowiska to oazy spokoju i niewymuszonego piękna. Ech, długo można by opowiadać… Zwłaszcza o ludziach, którzy okazali się niewiarygodnie spontaniczni i mili. Ostrzegano nas przed Meksykanami, a i my sami czuliśmy się na początku mocno niepewnie, ale nie spotkała nas żadna niemiła przygoda. Nikt nie nastawał na nasze życie, nikt nie chciał nas zgwałcić i nikt nie groził nam maczetą.

Było świetnie. I bardzo miło. Bardzo miło, co nie znaczy, że tak do końca normalnie.

***
Czy ja powiedziałem, że kupowałem, a potem sprzedawałem bilety? Bilety, tak? To źle powiedziałem. Kupowałem i sprzedawałem bilety, owszem, ale nie w ich fizycznej, papierowej formie. Jak w przypadkach wielu naszych poprzednich podróży – choćby wycieczki do Japonii – do miejsca koncertu dolecieliśmy zaopatrzeni w tzw. vouchery, czyli po prostu potwierdzenia zakupu biletów. Do tej pory nie rozwijałem tematu, bo nie było to istotne. Teraz jednak trzeba.

Rzecz wygląda mniej więcej tak: najpierw trzeba zrobić przez internet rezerwację. Potem należy możliwie szybko zapłacić przelewem stosowną kwotę. A później, gdy coś tam się na stronie sprzedającej wejściówki instytucji odblokuje, należy wpisać w odpowiednie okienko odpowiednie hasło i wydrukować sobie taki specjalny dokument w domu, na własnej drukarce. Ten dokument – czyli voucher albo po prostu zwyczajnie potwierdzenie – uprawnia do odbioru normalnego, tradycyjnego biletu. Odbiera się go w kasie przed koncertem albo gdzie indziej, np. w specjalnym punkcie sprzedaży. Robiliśmy to do tamtej pory przynajmniej kilkanaście razy. Raz szło bardzo sprawnie, raz mniej, ale tak absurdalna przygoda jak ta w Meksyku nie przydarzyła nam się nigdy wcześniej ani nigdy potem.

* * *
Jeszcze w domu ustaliliśmy, że jeden z takich punktów odbioru biletów – przyjmijmy, że to coś jak nasze empikowe bileterie – znajduje się w świetnej lokalizacji, bo dokładnie na lotnisku, na którym mieliśmy lądować. Byliśmy pewni, że całą sprawę załatwimy szybko i sprawnie zaraz po przylocie.

Nic z tych rzeczy. Okazało się, że punkt, owszem jest, ale w zupełnie innym terminalu niż ten, w którym byliśmy, i to tak od naszego odległym, że trzeba było tam jechać specjalnym pociągiem. Cóż było robić. Pojechaliśmy tam.

Jechało się dość długo. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że ta „bileteria” jest w takim miejscu, do którego dochodzi się, gdy człowiek odlatuje z Meksyku, już po odprawie paszportowej, po prześwietleniu bagaży i innych lotniskowych formalnościach. Wyglądało na to, że żeby obejrzeć Metallikę w Mexico City, musimy przede wszystkim zacząć od opuszczenia kraju. Albo chociaż miasta. Przejść odprawę, odebrać bilety, wylecieć, dolecieć gdzieś, wsiąść w inny samolot i jak najszybciej wrócić.

Taak… Po dłuższym zastanowieniu uznaliśmy, że taka kombinacja nie ma sensu.

* * *
Zrezygnowaliśmy z bileterii na lotnisku. Wiedzieliśmy bowiem, że jest tu również jakaś inna, gdzieś w centrum, na jednej ze stacji metra. A dokładniej – na jednej z takich stacji, na których krzyżują się dwie linie podziemnej kolejki.

Wyobraźcie sobie teraz skrzyżowanie metra w mieście, które wraz z przyległościami ma mniej więcej 25 milionów mieszkańców. Z przewodników wiedzieliśmy co prawda, że system podziemnej komunikacji jest tu bardzo dobry i wydajny, ale… cóż, to jednak metro w Meksyku. Sami rozumiecie. To był pierwszy dzień naszego pobytu, więc wiadomo, byliśmy jednak trochę zestrachani.

Jak wspomniałem, nic złego nam się podczas całej meksykańskiej wyprawy nie przytrafiło, więc i z meksykańskich lochów również wyszliśmy cało. Podziemia okazały się nie Sodomą i Gomorą, a wielkim tętniącym życiem bazarem, pełnym mobilnych handlarzy starających się upłynnić wszystko, o czym można by tylko pomyśleć – od gazet po pirackie płyty CD.

Taki Stadion Dziesięciolecia, tylko trochę niżej.

A więc w zasadzie normalnie? Nic z tych rzeczy.

* * *
Spytaj milicjanta, on ci prawdę powie – śpiewali punkowcy z Dezertera. Spytaliśmy więc nie mili-, a policjanta, ale ten o bileterii nic nie wiedział. Zaczęliśmy więc szukać jej na własną rękę. Oczywiście od razu zabłądziliśmy. Po pół godziny miotania się po zatłoczonych korytarzach – jak mówiłem, na tej stacji krzyżowały się dwie linie, było więc gdzie błądzić – poprosiliśmy o pomoc innego funkcjonariusza. Ten na szczęście okazał się lepiej poinformowany i na tyle miły, że wobec istotnych problemów z opisem skomplikowanej drogi, jaką mieliśmy pokonać, sam zaprowadził nas na miejsce.

Uff. Punkt odbioru biletów właśnie otwierał swoje podwoje. Była to niewielka budka, podobna do kiosku. W środku siedział bardzo miły człowiek, który z uśmiechem spytał, z czym do niego przychodzimy.

Czyli sukces? O nie, nic z tych rzeczy. Gdy wyłuszczyliśmy swoją sprawę i okazaliśmy nasze potwierdzenia, miły człowiek wytrzeszczył oczy. A potem wyciągnął telefon i przez kwadrans prowadził z kimś bardzo emocjonalną rozmowę. Z kontekstu, jego mimiki i tonu głosu wynikało jednoznacznie, że ani on, ani ten ktoś z drugiej strony słuchawki nie mają pojęcia, co z nami zrobić.

Wreszcie miły człowiek przestał rozmawiać. I poprosił mnie o kartę kredytową.

Po co, nie miałem pojęcia. Przecież za bilety już zapłaciłem. Postanowiłem mu jednak zaufać i uwierzyć, że właśnie nie spłaca moim kosztem kolejnej raty za samochód. Gość uśmiechnął się z wdzięcznością, wsunął moją kartę w jakąś maszynkę, zaszemrała drukarka i na papierze pojawiło się moje imię i nazwisko. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. No, czyli system zadziałał.

Niby tak. Ale równie istotny okazał się tu również czynnik ludzki.

* * *
Miły mężczyzna do każdego biletu drukował kilka osobnych formularzy. Mieliśmy dostać czternaście biletów – siedem koncertów, po dwa na głowę – więc szybko straciłem rachubę. Każdy z tych papierów musiałem podpisać w kilku miejscach. On drukował, ja podpisywałem.

Trwało to półtorej godziny.

Ale i tak byliśmy szczęśliwi. Przecież gość mógł nam powiedzieć jak w „Misiu”:
– Nie mam waszych biletów. I co mi zrobicie?

Miałby rację. Nie moglibyśmy mu nic zrobić.

Ale najciekawsze jest jednak co innego. Otóż ten sympatyczny człowiek w ogóle nie doszedł do wprawy w obsłudze fanów Metalliki, a miał ku temu naprawdę dużo okazji. Spotkaliśmy później kilka osób z Europy, które również u niego odbierały swoje bilety, i ci ludzie opowiadali nam, że za każdym razem gość zmagał się z tym problemem z taką samą desperacją jak w naszym wypadku. Jedna siedziała u niego w kantorkuwśród sterty papierzysk ponad trzy godziny.