Zapraszamy do lektury trzeciego rozdziału Dziewczynki z balonikami – nowej powieści psychologicznej autorstwa Agnieszki Turzynieckiej. Dziewczynka będzie się u nas ukazywała w odcinkach, cyklicznie w każdy kolejny piątek.

W dobie internetu wielu pisarzy i pisarek decyduje się na niekonwencjonalne formy publikacji swoich książek. Agnieszka Turzyniecka, autorka kryminału Inspektor Kres i zaginiona, który tej jesieni ukaże się w księgarniach, wybrała taką nietypową drogę dla swojej drugiej powieści pt. Dziewczynka z balonikami. Książka ukazuje się w odcinkach na jej blogu, całkiem za darmo. Teraz można czytać ją także u nas. Jest to historia młodej kobiety, która podczas pobytu za granicą trafia do szpitala psychiatrycznego.

Więcej na temat tej powieści przeczytasz TUTAJ.

Przeczytaj także poprzednie rozdziały:

Rodział I
Rozdział II

Dziewczynka z balonikami. Rozdział 3

Szaleńcza narzuta

Jestem tu już tydzień. Nie śpię, całe noce wędruję po ciemnych korytarzach. Lekarz mówi, że nie da mi tabletek nasennych, bo jestem za młoda. Dnie schodzą mi na terapiach, wieczorami leżę na łóżku i słucham Elvisa. Dzielę pokój ze starszą kobietą, która ciągle płacze. Słyszałam, jak opowiadała lekarzowi, że całe życie zajmowała się kalekim bratem. Zmarł, a ona nagle stanęła przed pytaniem, co dalej. Nie potrafiła znaleźć sensu w życiu, on był jej sensem. Była już pewnie po siedemdziesiątce. Wstawała tylko na posiłki i do ubikacji. Mówiła, że jak słucham muzyki na mp3, to mruczę. Twierdziła, że to ją uspokaja. Nie rozmawiałyśmy, to było jedyne, co do mnie powiedziała w ciągu całego tygodnia. Raz przyszedł do niej jakiś gość i zaczął gadkę. „Tak nie można, depresja to nie choroba, wstań, nie użalaj się nad sobą. Musisz wierzyć. Musisz się mobilizować. Jesteś słaba”. Czuję, jakby mówił do mnie. Ty skurwielu – myślę – jak śmiesz tu przychodzić i wygadywać takie rzeczy? Hanna – bo tak nazywa się moja staruszka, nie odpowiada. Kiedy facet wychodzi, kobieta wybucha płaczem. Właściwie większość czasu śpi i zazdroszczę jej tego. Wydaje mi się, że jest w gorszym stanie niż ja. Ja przynajmniej wstaję i wędruję po oddziale.
Chodzę też na terapie. Praktycznie codziennie od ósmej do siedemnastej wypełniają mi czas. Najbardziej podoba mi się trening intelektualny. Dostajemy tam różne zadania do rozwiązania i zawsze jestem najlepsza. Nie, nie chodzi o to, kto lepiej albo szybciej. Ale ostatecznie to ja zawsze jestem pierwsza gotowa i mam wszystko poprawnie, więc czuję się dobrze. Dawno już nie miałam tego uczucia. Przypomina mi to śmieszne szczęście, jakie się czuło w szkole po dostaniu piątki. W moim życiu dawno już nic nie idzie tak, jak powinno. Dawno już nie dostałam za nic piątki, więc dobrze jest przez chwilę poczuć się wielkim.

Na majsterkowaniu otwiera się przede mną wiele możliwości. Mogę rzeźbić, łupać w kamieniu, ciąć dziwne rzeczy z drewna, sklejać samoloty i robić na drutach. Wybieram to ostatnie. Ktoś daje mi narzędzia, ktoś podrzuca wełnę. Po kilku dniach nie rozstaję się już z tym ekwipunkiem. Idzie mi tak dobrze i szybko, że po tygodniu mam już szal i zabieram się za narzutę na łóżko. Ma być kolorowa i ma się nazywać szaleńczą narzutą, ze względu na miejsce, w którym ją robię.

Jest też terapia literacka. Zbieramy się w parę osób i terapeutka czyta nam bajki dla dorosłych. Te zajęcia mnie irytują. Teksty są beznadziejne, co gorsza, prowadząca zmusza nas do dyskusji na temat morału bajki. I zawsze pojawia się pytanie, które przyprawiało mnie o drwiący śmiech – co autor miał na myśli? Na szczęście zawsze mam ze sobą druty i wełnę, inaczej umarłabym z nudów.
Bardzo podoba mi się terapia sztuką. Można tu wybrać sobie dowolny rodzaj „sztuki”. Ja wciąż rysuję komiksy. Zajęcia te są tematyczne, mamy coś stworzyć pod dyktando terapeutki. Jest to mała kobietka, o bardzo łagodnym usposobieniu. Na pierwszych zajęciach temat brzmi: „Co nam w duszy gra”. Gość koło mnie maluje grób ze swoim imieniem. Nie wróci już na oddział sam, przyślą mu eskortę i umieszczą w akwarium – miejscu dla osób wysoko zagrożonych. Ja, jak na złość rysuję uśmiechniętą buźkę. Nie mam ochoty patrzeć na to, co czuję, wystarczy, że to siedzi we mnie. Terapeutka kilka razy w ciągu zajęć próbuje nawiązać ze mną kontakt. Jestem wciąż przerażona, chociaż już nie tak bardzo jak na początku. Mówi, że jestem nerwowa, powinnam wyluzować. Najgorsza jest muzykoterapia. Choć samo pomieszczenie jest świetne – stoi w nim chyba ze dwieście instrumentów, małych, dużych, znanych i nieznanych i tych całkiem dziwacznych. Każdy wybiera sobie coś dla siebie, siadamy w kółko i na znak prowadzącego (który chyba jest głuchy) wszyscy mamy jednocześnie walić w swój instrument. Jest to jedno wielkie rzępolenie, każdy sobie, każdy głośno i bez zahamowań. Głowa chce pęknąć. Niektórzy się przy tym śmieją, inni zakrywają uszy, a natchniony terapeuta patrzy cielęcym wzrokiem, jakby grał sam Bach.

Sport. Co prawda nie chodzę na poranne spacery nad rzekę, ale w piwnicy jest wielka sala gimnastyczna, kolejne zaskoczenie. Gramy w ping-ponga, w zbijanego i w kosza. Dużo jest przy tym śmiechu – jakby ktoś na nas popatrzył z boku, nie uwierzyłby, że co najmniej połowa tych ludzi ma ciężką depresję. Po sporcie zawsze czuję się lepiej. Jednak ruch czyni cuda.

Niektóre zajęcia prowadzą psychiatrzy. Opowiadają nam o różnych chorobach psychicznych, o lekach i widokach na przyszłość. Mój lekarz prowadzący jest ordynatorem. Doktor Schmitz ma świetną opinię, wszyscy mi powtarzają, że dobrze trafiłam. Jest to człowiek po pięćdziesiątce, elegancko ubrany (personel nie nosi szpitalnego odzienia), wypowiada się powoli, ale nie flegmatycznie. Każde jego słowo jest wyważone, nic nie jest przypadkiem. Mówi, że muszą mnie obserwować, a dopiero potem zaczną mi podawać leki. Denerwuję się. Jestem tu już tydzień i nie dostaję nawet złamanej tabletki. Mój stan nie polepsza się. Jestem bardzo powściągliwa w rozmowach z personelem. Nie potrafię mówić o uczuciach. Może nie chcę. Mam poczucie słabości. Czuję, że nie powinnam nikomu pokazywać mojej marności. Pytają wciąż o myśli samobójcze. Odpowiadam wymijająco. Nie pilnują mnie, mogę robić, co chcę, wychodzić gdzie chcę (choć tego nie robię). Wzmaga się we mnie uczucie, że nie jestem traktowana poważnie. We mnie się gotuje, a oni wysyłają mnie na terapię rzępolenia, wciąż walczę z chęcią walnięcia sobie w łeb, a oni otwierają przede mną drzwi na miasto…

Najgorzej jest w weekend. W sobotę po śniadaniu oddział pustoszeje. Pacjenci jadą na przepustkę, nazywa się to treningiem obciążenia. Wracają w niedzielę wieczorem, przez ten czas mają zobaczyć, czy już dają sobie radę w domu. Zostaje garstka osób. Nie ma też terapii. Upiorna pustka oddziałowego korytarza robi się jeszcze bardziej odstraszająca.