Joanna Łańcucka jest z zawodu plastyczką. Maluje i zajmuje się haftem artystycznym, a jej talent można było nie raz podziwiać na wielu wystawach polskich i zagranicznych. Stara Słaboniowa i Spiekładuchy to jej debiut literacki – dość niecodzienna opowieść o starej wiejskiej babie, która doi krowę, zbiera ziółka w lesie i wyrywa chwasty w ogródku, a tak naprawdę jest nieustraszoną pogromczynią zjaw nie z tego świata. Z Joanną Łańcucką rozmawiamy o strzygach, Kikimorach, Kozłach, małych wsiach i mrocznej stronie ludzkiej natury. Zapraszamy do lektury wywiadu.

Naszą recenzję książki Stara Słaboniowa i Spiekładuchy przeczytasz TUTAJ.

 Magdalena Knedler: Teofila Słaboniowa to dość oryginalna bohaterka. Wykreowała ją Pani od zera, czy też był jakiś wzorzec?

Joanna Łańcucka: Takim pierwszym podstawowym wzorcem była archetypiczna stara, wiejska baba, w chuście, wełnianym serdaku i długiej spódnicy, idąca poboczem czy jadąca na rowerze po chleb do najbliższego sklepu. Kiedy byłam mała, każda starsza kobieta we wsi właśnie tak wyglądała, a jej postać była tak głęboko wrośnięta w wiejski krajobraz, że prawie się jej nie zauważało, jak starego drzewa rosnącego przy drodze. To były proste, spracowane kobiety, głęboko wierzące, nieco szorstkie w obejściu, miały w sobie naturalną surowość i były nierozerwalnie związane z naturą poprzez wykonywane przez dziesiątki lat czynności wyznaczane rytmem wiejskiego życia. Ludzie tego pokolenia urodzili się i dorastali w czasach, kiedy na wsi jedynym źródłem światła była lampa naftowa i świece, ale głównie słońce, więc wszystkie czynności domowe uzależniało się od pory roku i dnia.

Jedną z takich kobiet była nasza sąsiadka, którą często odwiedzałam gdy byłam dziewczynką. Właściwie nie pamiętam, żebyśmy jakoś dużo rozmawiały, po prostu spędzałyśmy razem czas, zdarzało się nam wspólnie oglądać telewizję, czasem poczęstowała mnie czymś do zjedzenia, ale tak naprawdę nic o niej nie wiedziałam. Myślę, że to klimat i zapach jej domu chciałam oddać, opisując dom Słaboniowej.

Spodobał mi się pomysł, żeby właśnie takiej zgarbionej staruszce, której mówi się „dzień dobry” idąc przez wioskę, dać wyraźny charakter, przeszłość, myśli, wspomnienia. Wydało mi się też dobrym posunięciem podarowanie prostej, wiejskiej babie nadnaturalnych zdolności, szczególnej wiedzy, ale i zwykłej, życiowej mądrości, którą posiadają również starsze kobiety z mojego otoczenia, a które wcale ze wsi nie pochodzą. Chodzi mi nie o mądrość wyrażaną przez głębokie porady życiowe czy jakieś złote myśli, a o próbę mniej lub bardziej świadomego pogodzenia ze światem, z upływem czasu, ze starością, i często z wielkimi życiowymi rozczarowaniami.

To co w sferze charakterologicznej dałam Słaboniowej zupełnie od siebie to trochę buntowniczy charakter i pewną skłonność do izolowania się, istnienia na marginesie.

M.K.: Bohaterowie Starej Słaboniowej posługują się lokalnym językiem. To jednolita gwara, czy może kompilacja kilku, na podstawie których stworzyła pani oryginalny sposób mówienia mieszkańców Capówki? Moi dziadkowie pochodzili z mazowieckiej wsi i zauważam pewne podobieństwa…

J. Ł.: To jest język, który zapamiętałam i starałam się jego brzmienie oddać jak najpełniej, ale jak to z pamięcią bywa, pewnie dodałam też coś od siebie.

Spotkałam się już wcześniej z twierdzeniem, że język użyty w książce skojarzył się komuś z gwarą mazowiecką. Tłumaczę to tym, że województwo mazowieckie graniczy, a nawet dość mocno wrzyna się w ścianę wschodnią więc sądzę, że naleciałości językowe mogą być w tym rejonie dość podobne. Na pewno nie będzie tu można zaobserwować tak wyraźnych  różnic jak to jest z gwarą śląską, góralską czy słynnym białostockim sliedzikowaniem. Ale tę kwestię pozostawiam filologom i etnografom. Moim celem nie było wierne oddanie realiów obyczajowych  czy językowych, ale raczej zapis mojej pamięci, a więc świat widziany przez pryzmat moich myśl i odczuć zmysłowych.

M.K.: Capówka istnieje naprawdę? I ta nazwa nie wydaje mi się przypadkowa… Kozieł, cap, symbolika capa w wierzeniach dawnych Słowian…

J. Ł.: Wymyśliłam Capówkę i oczywiście jej nazwa ma wywoływać ciąg skojarzeń, które Pani wymieniła. Nie spotkałam się wcześniej z taką nazwą miejscowości, ale jej istnienie na tym okrutnym świecie wydało mi się bardzo prawdopodobne. 
Sama Capówka jako wieś jest oczywiście podobna do wsi, w której się wychowałam i do innych pobliskich wsi.

M.K.: Skąd pomysł na takie alternatywne fantasy? Schemat niby znany – mamy jakieś zjawy, upiory i ich nieustraszoną pogromczynię, ale wszystkie te demony nie są ani trochę „hollywoodzkie”, a główna bohaterka jest stara, ma reumatyzm, doi krowę…

J.Ł.: Na początku to miał być komiks i ta postać starej, trochę ponurej kobiety – zielarki, może czarownicy, po prostu do mnie przyszła. Ale gdy zaczęłam rysować, stwierdziłam, że same obrazki i mało pojemne komiksowe dymki to za mało, żeby oddać to co chcę przekazać. Ja w ogóle myślę obrazami i zanim coś napiszę muszę to zobaczyć oczami wyobraźni. I te obrazy zaczęły do mnie przychodzić.

Demony nie są hollywoodzkie bo akcja dzieje się na polskiej wsi, a blade, romantyczne wampiry w pelerynach wydały mi się nieco zbyt wyrafinowane jak na swojski, polski grajdołek. Sięgnęłam więc do mitologii słowiańskiej, gdzie znalazłam galerię przedziwnych istot, czasem bardzo odważnie personifikujących ludzkie lęki. Niektóre z nich są powszechnie znane, o innych, jak na przykład o Kauku, sama usłyszałam pierwszy raz. Każda z postaci fantastycznych, które przedstawiłam w książce, podziałała na moją wyobraźnię i w pewien sposób została poddana przeze mnie literackiej obróbce. Np. nie wiem, czy Kauk założyłby kiedykolwiek czerwony skafanderek i jakim językiem naprawdę mógłby się posługiwać;  z kolei moja Południca jest zlepkiem kilku wizerunków południc, wywodzących się z różnych regionów Polski. Tak więc duchy słowiańskie były raczej pożywką, bazą dla postaci, które umieściłam w książce, a każdej starałam się nadać charakterystyczne rysy wedle swoich możliwości.

M.K: Stara Słaboniowa wierzy w Boga, „Maryjkę” i anioły, ale do kościoła jej nie po drodze, a ksiądz Baryton podczas egzorcyzmów zażera biszkopt… Wyczuwam tu jakiś kontrast między wiarą w czystej postaci a jej zinstytucjonalizowaną formą. Dobrze kombinuję?

J. Ł.: To, co mam wspólnego ze Słaboniową to mieszane uczucia skierowane wobec przedziwnych form, jakie przybiera religia katolicka w naszym kraju. Uważam, że wiara jest prywatną sprawą każdego człowieka, a rozwój duchowy to coś, co dotyczy każdego, niezależnie od wyznania czy też jego braku.

Ja osobiście nie czuję się katoliczką, ale nie mogę całkowicie odciąć się od religii, która była nieodłączną częścią życia ludzi, wśród których się wychowałam. To była głęboka, niezachwiana wiara, przekazywana dzieciom przez rodziców i dziadków, pozbawiona wszelkich wątpliwości. Obecnie ciągle pytamy czy Bóg jest czy go nie ma, a tamtym ludziom wiejskim takie pytania nie przyszłyby do głowy i sądzę, że dzięki temu mogli być szczęśliwsi niż my. Bo mieli coś, co jest niepodważalne, a my dzisiaj wszystko kwestionujemy.

Religia wiąże się też z całą bardzo ważną dla mnie ikonografią i oprawą wizualną, którą tworzą rozmaite mniej lub bardziej naiwne przedstawienia świętych, Matki Boskiej z sercem w cierniowej koronie, Jezusa z kolorowymi promieniami wydobywającymi się z piersi. Te nieprzeliczone ilości świętych obrazków, którymi były zawieszone wiejskie domy, te wszystkie złocenia, jaskrawe kolory, fikuśne ramki, plastikowe kwiaty, przydrożne kapliczki, drewniane krzyże przystrojone wstążkami to dla mnie sfera absolutnie unikatowej sztuki, naznaczonej duchem jedynego w swoim rodzaju ludowego mistycyzmu. Do tej sfery odnoszę się również w moich haftach.

M.K.: Czy te wszystkie przygody, które przeżywają bohaterowie, to wytwór Pani wyobraźni, czy też opierała się Pani na jakichś zasłyszanych w dzieciństwie historiach?

J.Ł.: Nie przypominam sobie, aby w dzieciństwie ktoś mi opowiadał jakieś historie podszyte grozą. Wieczorem oglądało się telewizję, a jeśli się rozmawiało to raczej o tym, że komuś byki uciekły z obory, a komuś urodziły się bliźnięta. Zupełnie zwyczajne, ludzkie sprawy. Tak więc „ożeniłam” tę zwyczajną, wiejską rzeczywistość z wykwitami mojej wyobraźni.

M.K.: Czy może Pani zdradzić, skąd pomysł na akurat taką personifikację Śmierci? Były już kościotrupy z kosą, anioły spowite w czerń, obłoczki itd. A tutaj mamy małą dziewczynkę w sandałkach.

J.Ł.: Na pewno chciałam stworzyć Śmierć, z którą się jeszcze nie spotkałam w literaturze czy filmie. A uczyniłam nią małą dziewczynkę bo dzieci nie wierzą w śmierć, odnoszą się do niej bez żadnego kontekstu, naturalnie jak zwierzęta. Dzieci bywają też czasem okrutne, równie naturalnie i bez śladów moralnej oceny. Chciałam, żeby moja Śmierć paradoksalnie nie rozumiała tego kim jest dla ludzi i podchodziła do swego zajęcia w sposób właściwy dzieciom, czyli bez ocen i całego tego ciężaru, który śmierć ma dla dorosłego człowieka.

M.K.: „Spiekładuchy” to prawie fonetyczny zapis pewnej całości intonacyjnej. Dlaczego tak? Po ludzku się nie dało?

J. Ł.: Gdy wymyślałam tytuł powieści, cały czas po głowie tłukło mi się słowo „spiekładuchy”. Wiedziałam, że to cytat z „Wesela” Wyspiańskiego, i byłam przekonana, że został tam użyty w takiej właśnie formie. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że to były jednak zwykłe „z piekła duchy”. Po rozmowie z mężem, który jest moim pierwszym czytelnikiem i konsultantem, uznałam, że Spiekładuchy pozostaną i okazało się, że wielu czytelników przyciągnął właśnie ten trochę dziwaczny tytuł, po którym nie do końca wiadomo czego się spodziewać.

M.K.: Strzygi, Zmory, Południce, Kozieł, opętanie, czerwone wstążeczki, Kikimora – każdy, kto interesuje się słowiańskimi wierzeniami i wiejskimi „zabobonami”, gdzieś już o tym słyszał. To nasze rodzime podwórko. Skąd tu nagle laleczka z haitańskiego voodoo?

J. Ł.: Podobną historię opowiedziała mi koleżanka, która mieszkała w internacie prowadzonym przez zakonnice. Uznałam, że grzechem by było nie wykorzystać tak soczystego pomysłu w książce. Przy tej okazji warto też zauważyć, że Słaboniowa z niejednego pieca chleb jadła i zna się nie tylko na rodzimej demonologii.

M.K.: Zakończenie jest dość obiecujące:) Mam nadzieję, że Słaboniowa nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa?

J. Ł.: Również mam taką nadzieję. Jak wiadomo druga książka jest najtrudniejsza i chciałoby się, żeby była równie dobra jak pierwsza, jeśli nie lepsza. Mam nadzieję, że ciśnienie spowodowane oczekiwaniami w stosunku do siebie nie wytrąci mi pióra z dłoni i szczęśliwie zdołam napisać „Słaboniową II”, jak ją roboczo nazywam.

Pierwsze kroki zostały już w każdym razie poczynione. Moim celem jest stworzenie mrocznej historii, która będzie się tym razem opierać bardziej na miejskich legendach niż na mitologii słowiańskiej. Sama jeszcze nie wiem, co mi z tego wyjdzie, ale wiem, że najprawdopodobniej będzie to ostatnia odsłona przygód Słaboniowej.

M.K.: Jest Pani artystką. Maluje Pani (w Starej Słaboniowej możemy zobaczyć ilustracje Pani autorstwa) i zajmuje haftem artystycznym. Stara Słaboniowa to Pani debiut literacki. Czy ma już Pani pomysły na inne książki? Spoza, powiedzmy, kręgu Słaboniowo-centrycznego?

J. Ł.: Tak, mam kilka pomysłów na inne książki. Myślę, że nadal pozostanę przy opowieści grozy lub thrillerze z elementami kryminału czy nawet fantastyki, ale myślę, że będzie to wszystko szło mocniej w stronę powieści psychologicznej. Fascynuje mnie umiejętność stwarzania przez ludzki umysł fałszywych światów pozwalających uciec od trudnej do zniesienia rzeczywistości. Będę też może nieco mocniej eksplorować ciemną stronę człowieka. Tak, te dwa tematy chcę uczynić motywami przewodnimi moich kolejnych książek „po Słaboniowej”.

M.K.: Dziękuję za rozmowę!