Ja nie istnieję, powiedział sobie. Nie ma Jasona Tavernera. Nigdy nie było i nie będzie. Do diabła z moją karierą – po prostu chcę żyć. (…) Znalazłem się na dnie, pomyślał. Nie mogę nawet zapewnić sobie fizycznego istnienia. Ja, człowiek, który wczoraj miał trzydziestomilionową widownię. Pewnego dnia jakoś ją odzyskam, ale nie teraz. Najpierw mam ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Jednego dnia był na szczycie list przebojów, a jego wieczorny program oglądało 30 milionów widzów spijających mu każde słowo z ust, drugiego budzi się w obskurnym pokoju hotelowym, nie wiedząc, jak się tam znalazł. Pamięta kim jest, to Jason Taverner niezrównana gwiazda sceny muzycznej, której płyty sprzedają się w milionach egzemplarzy, niestety nikt poza nim nie może tego potwierdzić. Taverner po przebudzeniu z płytkiego snu oficjalnie przestaje istnieć, a to, że wydaje mu się, że jest, kim był jeszcze wczoraj, równie dobrze może być bełkotem szaleńca…

Zgubiona tożsamość nie byłaby szczególnie przerażająca, gdyby nie miejsce, w którym żyje bohater. Mamy rok 1986, system pseudokastowy, państwo rodem z kafkowskiego Procesu – policyjne, urządzone w kanonie niezrozumiałych praw i obowiązków, gdzie obok przebrzmiałych strajków i krwawych rozwiązań marnieje podziemie ludzi, którzy z różnych przyczyn pozbyli się przeszłości – ci nie istnieją, bo kto nie figuruje w systemie, nie ma prawa do życia.

Jak to u Dicka bywa, bohater, którego życie wywraca się w jednym momencie do góry nogami, przechodzi od naiwnej egzystencji do poszukiwań. Taverner nie będzie się w tym względzie specjalnie wyróżniał: zrobi wszystko, by odzyskać znaczenie swojego nazwiska. Utrudniać mu to będzie tytułowy policjant, Felix Buckman. Dla obu spotkanie z nagłym błędem systemu okaże się zwrotnym momentem życia. Brzmi trochę banalnie, ale przecież u Dicka wszystko ma drugie dno…

Kochasz kogoś, a on odchodzi. Pewnego dnia wraca do domu i zaczyna pakować rzeczy. Pytasz: <>, na to ten ktoś odpowiada: , i odchodzi na zawsze z twojego życia. Potem aż do śmierci obnosisz się z tą swoją miłością i nie masz kogo nią obdarzyć. A jeśli kogoś znajdziesz, wszystko powtarza się od nowa; pewnego dnia dzwonisz i mówisz: <>, po czym słyszysz i wiesz, że już po wszystkim. Nawet nie wiedzą, kim, do cholery, jesteś, i domyślam się, że nigdy nie wiedzieli*.

Płyńcie łzy moje… to książka wyjątkowa przede wszystkim poprzez możliwość wielorakiej interpretacji. Obok najprostszej, fabularnej opowieści mamy bowiem tu traktat o miłości w szerokim aspekcie uniwersalnym – miłości absolutnej, platonicznej, a potem o jej utracie. Dalej, nie sposób pominąć kontekstu autobiograficznego. Dick ani trochę nie ukrywa, że jest to powieść blisko związana z jego aktualnym życiem i stanem psychicznym po odejściu żony, pisana w lepkich emocjach po zażyciu meskaliny, która na dłuższą chwilę wzbudziła w nim rozhisteryzowaną miłość do świata.

Takich punktów – kluczy jest w powieści więcej, bohaterowie mają swoje odbicia w rzeczywistości (vide Alis czyli zmarła siostra Dicka), porte parole autora skacze między nimi z pełną dowolnością. I choć elementy początkowo nie składają się na nic wyjątkowego, spojrzenie na Płyńcie łzy moje… z dalszej perspektywy odkrywa pełnię sensów, które można interpretować do woli. Tym razem Dick przedstawia intymną wersję świata, jak zwykle rozchwianego i strzępiącego się na brzegach, ale dla odmiany pokazuje, że przez dziury fikcji prześwituje raz po raz jeszcze gorsza, bo prawdziwa rzeczywistość.

O Philipie K. Dicku więcej przeczytasz TUTAJ.

*P. K. Dick, Płyńcie łzy moje, rzekł policjant, Poznań 2013, s. 156.

Autor: Dick Philip K.
Wydawca: Rebis Dom Wydawniczy
Numer wydania: III
Data premiery: 14 maja 2013
Język wydania: polski
Język oryginału: angielski
Liczba stron: 312
Oprawa: twarda
Tłumaczenie: Królicki Zbigniew
Kategoria: klasyka fantastyki