Tym razem coś dla fanek i fanów oręża i mrocznego fantasy – zapraszamy do lektury obszernego fragmentu Kuźni ciemności.

O książce:

Nadszedł czas, by opowiedzieć tragiczną historię, stanowiącą punkt wyjścia dla wszystkich, które nadejdą… a także tych, które już opowiedziano.

Trwa Wiek Ciemności i kraina zwana Kurald Galain – ojczyzna Tiste Andii, którą włada Matka Ciemność, rezydująca w swej cytadeli w Kharkanas – znalazła się w niebezpiecznej sytuacji. Zwolennicy Vathy Urusandera – wielkiego wojownika będącego bohaterem nisko urodzonych – wysuwają jego kandydaturę na męża Matki Ciemności. Jednakże w tej kwestii ma coś do powiedzenia lord Draconus, noszący tytuł jej Małżonka.

Zbliżające się starcie między tymi dwiema konkurencyjnymi siłami wywołało podziały w całej krainie. Wśród mieszkańców krążą pogłoski o wojnie domowej, a z mórz wyłania się starożytna moc, uważana za od dawna martwą. Nikt nie potrafi odgadnąć jej prawdziwych celów ani zrozumieć jej potencjału. W samym środku tego najwyraźniej nieuniknionego pożaru znaleźli się Pierwsi Synowie Matki Ciemności – Anomander, Andarist i Silchas Ruin – wywodzący się z Twierdzy Purake. To oni zmienią oblicze świata.

To początek epickiej opowieści autorstwa Stevena Eriksona, mówiącej o gwałtownych rodzinnych konfliktach, o zazdrości i zdradzie, o szalonej magii i nieokiełznanej mocy… a także o wykuciu miecza.

Tytuł: Kuźnia ciemności
Tytuł oryginału: Forge of Darkness
Autor: Steven Erikson
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Seria: Kharkanas tom 1
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: 28 czerwca 2013
ISBN: 9788374803618
Liczba stron: 640

Kuźnia ciemności
Steven Erikson
(fragment)

JEDEN

Nadejdzie pokój.
Te słowa w starożytnym języku Azathanai wyryto głęboko na zwróconym do wewnątrz kamieniu nadproża. Cięcia były głębokie, nietknięte wiatrem czy deszczem, i z tego powodu mogły się wydawać równie młodzieńcze i niewinne jak wyrażana przez nie treść. Świadek pozbawiony umiejętności czytania dostrzegłby jedynie gwałtowność ręki kamieniarza, ale z pewnością trafny jest sąd, że ignoranci nie wiedzą, co to ironia. Niemniej, podobnie jak strzegący domu pies potrafi dzięki samemu zapachowi ocenić prawdziwą naturę gościa, pogrążony w niewiedzy świadek nie wyrzeka się niczego, jeśli chodzi o subtelne prawdy. Dlatego okrutne rany zadane kamieniowi nadproża pozostawały imponujące i pełne znaczenia dla niewtajemniczonych, choć szczerość wyrytych słów skłaniała do zastanowienia tych, którzy je rozumieli.
Nadejdzie pokój. Przekonanie jest kamienną pięścią w sercu wszechrzeczy. Jego postać kształtują pewne dłonie, a odpadki szybko zamiata się gdzieś, gdzie nikt ich nie zobaczy. Wznosi się je po to, by trwało, by opierało się wyzwaniom, a gdy zostanie zapędzone w kozi róg, walczyło bez honoru. Nie ma nic straszliwszego od przekonania.
Powszechnie sądzono, że w Twierdzy Dracons nie znajdzie się nikogo, w kogo żyłach płynęłaby krew Azathanai. W gruncie rzeczy tylko bardzo nieliczne spośród tych istot o znużonym spojrzeniu, mieszkających za Samotnością Bareth, odwiedzały państwo-miasto Kurald Galain, chyba że przybywały tu jako kamieniarze albo budowniczowie gmachów, wezwani z myślą o jakimś zadaniu bądź też przedsięwzięciu. Lord Twierdzy niechętnie jednak witał pytania o charakterze osobistym. Jeśli to dłoń Azathanai wyryła niejednoznaczne słowa nad progiem Wielkiego Domu Twierdzy – jakby były obietnicą lub groźbą zwiastującą nadejście nowego wieku – nie powinno to obchodzić nikogo poza lordem Draconusem, Małżonkiem Matki Ciemności.
Tak czy inaczej, nieczęsto ostatnio się zdarzało, by Twierdza gościła swego lorda. Stał u boku Matki Ciemności w Cytadeli Kharkanas, a gdy wracał niespodziewanie po całej nocy szybkiej jazdy, budził niepokój i powtarzane szeptem plotki.
W bladym świetle wschodzącego słońca – zawsze osłabianym przez serce mocy Matki Ciemności, leżące tak blisko Twierdzy – rozbrzmiewał zbliżający się tętent kopyt. Ów dźwięk narastał, aż wreszcie wypełnił swym łoskotem łukowatą bramę, a potem wpadł na dziedziniec, sypiąc na boki grudkami czerwonej gliny z traktu. Bojowy rumak zwany Calarasem wygiął szyję ściągniętą przez wodze, mocno trzymane w urękawicznionych dłoniach jego pana, i zatrzymał się. Jego płuca pracowały jak miechy, a po gładkiej czarnej szyi i piersi spływała piana. Biegnący ku niemu stajenni stanęli jak wryci na ten
widok.
Potężnie zbudowany jeździec zsiadł z imponującego wierzchowca, pozostawiając wodze, by zwisły luźno, a potem wszedł do Wielkiego Domu, nie odzywając się ani słowem. Domowi słudzy pierzchali z jego drogi niczym kury.
Na twarzy lorda nie widziało się żadnych uczuć, ale ten szczegół wszyscy znali i spodziewali się go. Draconus niczego po sobie nie okazywał. Być może to tajemniczość niezwykle ciemnych oczu była od początku źródłem jego mocy. Podobizna Małżonka Matki Ciemności, stworzona przez wielkiego malarza Kadaspalę z Domu Enes, wisiała teraz na honorowym miejscu w Komnacie Portretów w Cytadeli. Ręka geniusza zdołała uchwycić niepoznawalny charakter lica Draconusa, nutę czegoś wykraczającego poza perfekcję rysów Tiste, głębię kryjącą się za dowodem jego czystej krwi. To był portret mężczyzny będącego królem we wszystkim oprócz nazwy.
***
Arathan stał przy oknie Starej Wieży. Zajął tę pozycję, gdy tylko usłyszał dzwon zwiastujący rychły powrót ojca. Przyglądał się, jak Draconus wjeżdża na dziedziniec. Nic nie umykało spojrzeniu młodzieńca. Jedną rękę unosił do twarzy, by obgryzać paznokcie oraz strzępki skóry z palców. Ich końcówki zamieniły się w czerwone ogryzki, obrzękłe od nieustannego kontaktu ze śliną. Niekiedy również krwawiły, plamiąc nocą jego pościel. Arathan obserwował z uwagą ruchy Draconusa. Potężnie zbudowany mężczyzna zsiadł z Calarasa, niedbale pozostawiając go opiece stajennych, i pomaszerował ku wejściu.
Dwupiętrowa wieża dominowała nad północno-zachodnim narożnikiem Wielkiego Domu. Główne drzwi znajdowały się po jej prawej stronie i nie było ich widać z okna na najwyższym piętrze. W takich chwilach Arathan napinał nerwowo mięśnie i wstrzymywał oddech, wytężając wszystkie zmysły, by uchwycić moment, gdy jego ojciec przekroczy próg i postawi stopę na nagich, twardych kamieniach westybulu. Czekał na zmianę atmosfery, drżenie starożytnych murów gmachu, grom oznajmiający przybycie jego władcy.
Jak zwykle, nie zauważył nic. Nie miał pojęcia, czy wina leży po jego stronie, czy też moc ojca pozostawała bezpiecznie zamknięta w jego potężnym ciele, za nieomylnymi oczyma, przez wolę bliską doskonałości. Podejrzewał, że prawdą jest to pierwsze. Widział, jak rea­gują inni. Twarze szlachetnie urodzonych nieruchomiały, a ci o niższej randze odwracali się trwożnie. Zdarzało się też, że obie te reakcje rywalizowały ze sobą u tej samej osoby. Draconusa bano się z niepojętych dla Arathana powodów.
Szczerze mówiąc, w tej sprawie nie oczekiwał od siebie więcej. W końcu był bękartem, zrodzonym z matki, której nigdy nie widział ani nawet nie słyszał jej imienia. W ciągu siedemnastu lat życia znalazł się w tym samym pokoju co ojciec może ze dwadzieścia razy, z pewnością nie więcej, i Draconus nigdy nie przemówił do niego bezpośrednio. Arathan nie miał prawa spożywać posiłków w głównej sali. Udzielano mu prywatnych lekcji, a władania bronią uczył się razem z rekrutami zwerbowanymi do Domowych Mieczy. Nawet w dniach i nocach, które nastąpiły po tym, gdy omal nie utonął, wpadłszy pod lód w dziewiątej zimie swego życia, opiekował się nim uzdrowiciel straży i nie odwiedzał go nikt poza trójką młodszych, przyrodnich sióstr, które zaglądały do środka – trio okrągłych twarzy o szeroko otwartych oczach – po to tylko, by natychmiast uciec z piskiem.
Reakcja, jaką demonstrowały na jego widok, przekonała w ciągu lat Arathana, że jest niewyobrażalnie brzydki. Właśnie owo przekonanie sprawiło, że zaczął unosić ręce do twarzy, próbując ją ukryć. Wkrótce pocałunek własnych palców stał się dlań jedynym niosącym pociechę dotykiem, jakiego potrzebował. Teraz nie wierzył już, że jest brzydki. Po prostu… nieszczególny, niewart niczyjej uwagi.
Choć nikt nigdy nie wspominał o jego matce, Arathan wiedział, że to ona nadała mu imię. Ojciec miał pod tym względem znacznie okrutniejsze upodobania. Chłopak powtarzał sobie, że pamięta matkę przyrodnich sióstr, posępną, masywnie zbudowaną kobietę o niezwykłej twarzy, która albo umarła, albo wyjechała wkrótce po odstawieniu trojaczków od piersi. Słowa, które usłyszał później od nauczyciela Sagandera, sugerowały jednak, że była to mamka, czarownica z ludu Psich Biegaczy, mieszkającego za Samotnością. Niemniej Arathan wolał sądzić, że to była ich matka, zbyt wielkoduszna, by nadać im imiona, które teraz nosiły. Imiona, które jego zdaniem pętały każdą z jego sióstr niczym klątwy.
Zawiść. Złośliwość. Podłość. Nadal nieczęsto je widywał. Płoche jak ptaki dostrzegane kącikiem oka dziewczęta szeptały, ukryte za rogiem w korytarzach albo za drzwiami pokojów, gdy przechodził obok. Najwyraźniej wydawał się im bardzo zabawny.
Teraz, w pierwszym roku dorosłości, Arathan uważał się za więźnia albo za zakładnika, jakich tradycyjnie wymieniały Wielkie Domy i Twierdze, by przypieczętować sojusze. Nie uważano go za członka rodziny Draconsów, mimo że nikt nie próbował ukrywać jego pochodzenia. W gruncie rzeczy, sama obojętność, z jaką podchodzono do tego szczegółu, sugerowała, że jest on pozbawiony znaczenia. Nasienie spływało gdzie popadnie, ale ojciec musiał spojrzeć dziecku w oczy, by uznać je za swoje. A tego Draconus nie chciał uczynić. Co więcej, w żyłach Arathana płynęło niewiele krwi Tiste – nie mógł się pochwalić jasną skórą ani wysokim wzrostem, a jego oczy, choć ciemne, nie cechowały się zmienną niejednoznacznością typową dla czystej krwi. Pod tymi względami przypominał siostry. Gdzie więc podziała się krew ich ojca?
Ukrywa się. Ukrywa głęboko w nas.
Draconus nie chciał go uznać, ale Arathan nie miał o to do niego pretensji. Każdy – czy to mężczyzna, czy kobieta – po zakończeniu okresu dzieciństwa musiał sam stawić czoło światu i znaleźć w nim miejsce dla siebie, dzięki woli opierającej się wyłącznie na wewnętrznych zasobach. A kształt świata, jego ciężar i struktura, odpowiadały sile owej woli. Pod tym względem społeczeństwo Kurald Galain stanowiło dokładnie odzwierciedlenie indywidualnych talentów i możliwości. Tak przynajmniej niemal codziennie mówił mu Sagander.
Czy to wśród dworzan w Cytadeli, czy w wioskach Pogranicza, nie było miejsca na udawanie. Niedbali i niekompetentni nie mieli szans ukrycia swych wad.
– Na tym opiera się naturalna sprawiedliwość, Arathanie, pod każdym względem przewyższająca sprawiedliwość, na przykład, Forulkanów albo Jaghutów.
Młodzieniec nie miał wystarczających powodów, by sądzić, że jest inaczej. Ten świat, tak stanowczo afirmowany przez jego nauczyciela, był wszystkim, co w życiu znał.
Mimo to… powątpiewał.
Usłyszał odgłos obutych w sandały stóp, zbliżający się krętymi schodami. Odwrócił się, nieco zaskoczony. Już od dawna uważał tę wieżę za swoją, uczynił się władcą jej pokrytych kurzem pajęczyn, cieni i rozbrzmiewających we wnętrzach ech. Tylko tu mógł być sobą, nikt nie odtrącał jego ręki od ust ani nie drwił z uszkodzonych koniuszków palców. Nikt go tu nie odwiedzał; domowe dzwony informowały o zbliżaniu się pory lekcji albo posiłku; ich stłumione dźwięki mierzyły upływ jego dni.
Kroki były coraz bliżej. Serce łomotało gwałtownie w piersi młodzieńca. Cofnął dłoń od ust, otarł palce o bluzę i zwrócił się twarzą ku schodom.
Zaskoczył go widok postaci, która się pojawiła. To była jedna z jego przyrodnich sióstr, ta najniższa, która ostatnia opuściła łono matki. Twarz miała zaczerwienioną z wysiłku i dyszała lekko. Jej ciemne oczy spojrzały na niego.
– Arathanie.
Nigdy dotąd się do niego nie odezwała. Nie wiedział, jak zareagować.
– To ja – dodała. Jej oczy rozbłysły, jakby w gniewie. – Podłość. Twoja siostra Podłość.
– Imiona nie powinny być klątwami – odparł bez zastanowienia.
Jeśli te słowa nią wstrząsnęły, okazała to tylko leciutkim pochyleniem głowy.
– Zatem nie jesteś półgłówkiem, za jakiego ma cię Zawiść – stwierdziła, przyglądając mu się z uwagą. – To dobrze. Ojciec poczuję… ulgę.
– Ojciec?
– Wzywa cię, Arathanie. Natychmiast. Mam cię do niego zaprowadzić.
– Ojciec?
Skrzywiła się.
– Wiedziała, że będziesz się tu ukrywał, jak rudziec w norze. Mówi, że jesteś głupi jak to zwierzę. Czy to prawda? Ma rację? Czy jesteś rudźcem? Ona zawsze ma rację. Tak przynajmniej wszystkim powtarza.
Podbiegła do Arathana, złapała go za lewy nadgarstek i pociągnęła za sobą na schody.
Nie stawiał oporu.
Ojciec go wzywał. Przychodził mu do głowy tylko jeden możliwy powód.
Wygna mnie.
Idąc w dół schodami Starej Wieży, wzbijali kłęby kurzu, które wirowały wokół nich. To było tak, jakby zniszczyli spokój tego miejsca. Wkrótce jednak kurz opadnie i pustka wróci, jak obalony król odzyskujący tron. Arathan wiedział, że nigdy już nie rzuci wyzwania jej władztwu. To była tylko głupia, dziecinna zabawa.
– Tam, gdzie panuje naturalna sprawiedliwość, Arathanie, słabi nie mogą się ukrywać, chyba że przyznamy im ten przywilej. Musisz pamiętać, że to przywilej i że zawsze powinni być za niego wdzięczni. Jeśli silni zechcą, w każdej chwili mogą sięgnąć po miecz i zakończyć życie słabych. Oto dzisiejsza lekcja. Pobłażliwość.
Jak rudziec w norze. Zwierzęciu pozwala się żyć, dopóki nie stanie się uciążliwe. Wtedy spuszcza się psy, które wpadają do podziemnego tunelu, do labiryntu nor, i gdzieś na dole rozrywają rudźca na strzępy. Albo wyganiają go na otwartą przestrzeń, gdzie czekają włócznie i miecze, gotowe położyć kres jego życiu.
Tak czy inaczej, znaczy to, że stworzenie nadużyło przyznanych mu przywilejów.
Wszystkie lekcje udzielane Arathanowi przez Sagandera krążyły na podobieństwo wilków wokół słabości oraz odpowiedniego miejsca dla wszystkich dotkniętych tą klątwą. Nie, Arathan nie był półgłówkiem. Doskonale to rozumiał.
Pewnego dnia zaszkodzi Draconusowi w jakiś niewyobrażalny na razie dla siebie sposób.
Ojcze, sądzę, że jestem twoją słabością.
Tymczasem, biegnąc za trzymającą go mocno za nadgarstek Podłością, uniósł do ust drugą rękę i zaczął gryźć.
***
Kapitan zbrojnych, Ivis, otarł pot z czoła, czekając pod drzwiami. Wezwanie dotarło do niego, gdy był w kuźni, tłumacząc mistrzowi kowalskiemu, jak prawidłowo ostrzyć sklepywany miecz. Powiadano, że ci, w których żyłach płynie krew Husta, znają się na żelazie, jakby ssali roztopiony metal z cycka matki, i Ivis nie wątpił, że to prawda. Gilal był zdolny i produkował świetną broń, ale kapitan odziedziczył po ojcu krew Husta i choć uważał się za żołnierza z krwi i kości, słyszał, że klinga jest uszkodzona, gdy tylko miecz wyciągano z pochwy.
Mistrz kowalski przyjął to całkiem nieźle, choć rzecz jasna trudno było odgadnąć, co naprawdę myśli. Pochylił głowę i wymamrotał przeprosiny, jak przystało Tiste niższego stanu. Wychodząc, Ivis słyszał, jak potężnie zbudowany kowal wrzeszczy na uczniów. Żaden z nich nie był niczemu winien, ponieważ ostatnią fazę prac przy wykuwaniu miecza mistrz musiał wykonywać osobiście. Usłyszawszy jego tyradę, Ivis upewnił się, że Gilal nie będzie próbował mu zaszkodzić.
Czekając pod Komnatą Kampanii swego pana, powtarzał sobie, że pot, od którego swędziały go oczy, jest pamiątką po wizycie w kuźni, gdzie cztery piece kowalskie wypełniały powietrze żarem o ostrym odorze metalu, sadzą i dymem, a robotnicy krzątali się gorączkowo, by wykonać dzisiejsze zamówienia.
Otchłań wiedziała, że kuźnia nie była manufakturą. Mimo to, w dwóch ostatnich miesiącach udało się w niej osiągnąć imponujący poziom produkcji. Żaden z przybywających do Wielkiego Domu rekrutów nie musiał się długo obywać bez broni. To znacznie ułatwiało zadanie Ivisowi.
Teraz jednak lord wrócił niespodziewanie. Ivis przeszukiwał starannie wspomnienia w poszukiwaniu możliwych przyczyn. Draconus był systematyczny, nie miał skłonności do pochopnych działań. Cechował się cierpliwością kamienia, ale wszyscy wiedzieli, że lepiej mu się nie narażać. Coś przywołało go z powrotem do Wielkiego Domu, a po forsownej całonocnej jeździe z pewnością nie był w dobrym humorze.
Wezwał Ivisa, a następnie kazał mu czekać pod drzwiami. W tej sytuacji nie było nic normalnego.
Po chwili Ivis usłyszał kroki i wejście otworzyło się z cichym trzaskiem. Ujrzał przed sobą twarz domowego nauczyciela, Sagandera. Stary uczony miał minę kogoś, kto zdrowo się wystraszył i jeszcze nie doszedł w pełni do siebie. Skinął głową, spoglądając Ivisowi prosto w oczy.

– Kapitanie, lord teraz cię przyjmie.
Powiedział tylko tyle, nic więcej, po czym ominął Ivisa i oddalił się krokiem kogoś, kto w ciągu kilku chwil postarzał się o jakieś sześć lat. Ivis skarcił sam siebie za tę myśl. Rzadko widywał nauczyciela, który wstawał późno i często kładł się nocą ostatni. Nie miał powodu, by sądzić, że chodzi o coś więcej niż niepokój wywołany wczesnym spotkaniem i być może sztywność członków, zrozumiałą o tak wczesnej porze dnia u osób starszych wiekiem.
Zaczerpnął tchu, by się uspokoić, a potem wszedł do komnaty.
Jej dawna nazwa nabrała teraz nowego znaczenia. Kampanie z minionych dziesięcioleci prowadzono przeciwko zagranicznym wrogom, tym razem zaś jedynym nieprzyjacielem były sprzeczne ambicje Twierdz i Wielkich Domów. Cuchnąca kostnicą kuźnia była ze strony lorda po prostu zrozumiałym środkiem ostrożności. Poza tym, Draconus nosił tytuł Małżonka Matki Ciemności i nie było nic niezwykłego w tym, że powiększył liczbę Domowych Mieczy, aż jego siły ustępowały jedynie siłom samej Matki Ciemności. Z jakiegoś powodu inne Twierdze nie były jednak zachwycone rozbudową wojsk Domu Dracons.
Tego typu polityczne rozgrywki nie interesowały Ivisa. Jego zadaniem było wyszkolenie tej skromnej armii.
Okrągły stół dominujący nad centrum komnaty wycięto z pnia czarnodrzewa o wieku trzech tysięcy lat. Słoje były czerwonymi i czarnymi pasami ukrytymi pod grubą warstwą żółtego werniksu. Mebel ustawiono w komnacie przed pół tysiącem lat, na rozkaz założycielki Domu, pragnącej uczcić swój nadzwyczajny sukces, jakim było przejście z szeregów Małych do Wielkich Domów. Stela zmarła nagle dziesięć lat temu i od tej pory rodzinnymi włościami władał jej adoptowany syn, Draconus. Jej ambicje, choć znaczne, były niczym w porównaniu z ambicjami tego, kogo wybrała na syna.
Na ścianach sali nie wisiały żadne portrety, a ciężkie gobeliny z surowej, niebarwionej wełny miały wyłącznie zapewniać ciepło, podobnie jak gruby dywan na podłodze.
Draconus jadł za stołem śniadanie: chleb i rozcieńczone wino. Wokół cynowego talerza walały się zwoje.
– Panie – odezwał się po chwili Ivis, gdyż władca Twierdzy najwyraźniej nie zauważał jego przybycia.
– Zdaj mi raport z jego postępów, kapitanie.
Ivis zmarszczył brwi, opierając się pokusie otarcia czoła po raz kolejny. Jeśli się nad tym zastanowić, wiedział, czego się spodziewać. W końcu chłopak osiągnął już należyty wiek.
– Posiada wrodzony talent, panie, jak przystoi synowi takiego ojca. Ale dłonie jeszcze ma słabe. Nawyk obgryzania paznokci sprawia, że opuszki jego palców są miękkie i łatwo się rozrywają.
– Czy pilnie się przykłada?
Draconus nadal nie odrywał wzroku od posiłku.
– Do ćwiczeń, panie? Trudno to ocenić. Sprawia wrażenie, że wszystko przychodzi mu z łatwością. Choć sam ćwiczę z nim na piasku albo wysyłam przeciwko niemu najlepszych rekrutów… nie musi się wysilać.
Draconus chrząknął.
– Czy czujesz się sfrustrowany, kapitanie?
– Ponieważ nie poddałem go jeszcze prawdziwej próbie? Tak, panie. Nie mogę mu poświęcić tyle czasu, ile bym pragnął, choć zdaję sobie sprawę, że musi zdobyć zaawansowane wykształcenie. Niemniej, jak na tak młodego szermierza, jego swoboda zasługuje na podziw.
Władca Twierdzy uniósł wreszcie wzrok.
– Naprawdę? – Oparł się wygodnie, odsuwając talerz pełen okruchów chleba i kropelek wina. – Znajdź mu porządny miecz, jakąś lekką kolczugę, pancerne rękawice, nałokietniki i nagolenniki. A także hełm. Potem każ stajennym przygotować dla niego dobrego wierzchowca. Wiem, że nie nauczył się jeszcze jeździć na bojowym rumaku, zatem dopilnuj, by zwierzę nie było krnąbrne.
Ivis zamrugał.
– Panie, jeśli jeźdźcowi brakuje pewności, każdy koń staje się krnąbrny.
– Sądzę, że najlepsza byłaby klacz – ciągnął Draconus, jakby go nie słyszał. – Młoda i chętna skierować oczy i uszy na Calarasa.
Chętna? Chyba raczej przerażona.
Być może twarz Ivisa zdradziła coś z jego myśli, lord rozciągnął bowiem usta w uśmiechu.
– Myślisz, że nie potrafię zapanować nad własnym wierzchowcem? Aha, i oprócz rumaka będzie też potrzebny koń na zmianę. Jeden ze stępaków. Niech to będzie wałach.
Ach, a więc nie wracasz do Kharkanas.
– Panie, czy podróż będzie długa?
Draconus wstał. Dopiero teraz Ivis zauważył jego podkrążone oczy.
– Tak – potwierdził. – I tym razem pojadę z synem – dodał, jakby odpowiadał na pytanie, którego Ivis nie wypowiedział.
***
Podłość zaciągnęła go do korytarza wiodącego do Komnaty Kampanii. Arathan znał ulubiony pokój ojca tylko z nazwy. Nigdy dotąd tam nie był. Cofnął się, rozciągając most łączący go z siostrą.
Podłość obejrzała się ze złowrogą miną, ale nagle się uspokoiła, rozluźniając uścisk na jego nadgarstku.
– Jesteś jak jesienny zając. Czy to właśnie twoim zdaniem pragnie ujrzeć?
– Nie mam pojęcia, co pragnie ujrzeć – odparł młodzieniec. – Skąd miałbym to wiedzieć?
– Widziałeś, jak Podrapana Gęba Ivis wychodził? Tuż przed nami. Skręcił w korytarz prowadzący na dziedziniec. Na pewno na ciebie nagadał. Mówił o tobie. A teraz ojciec czeka. Chce się przekonać na własne oczy.
– Podrapana Gęba?
– Bo ma blizny na twarzy.
– To nie są blizny – sprzeciwił się Arathan. – To po prostu starość. Ivis Yerrthust walczył w wojnie forulkańskiej. Podczas odwrotu głodowali. Wszyscy. Stąd właśnie wzięły się te linie na jego twarzy.
Podłość gapiła się na niego, jakby stracił rozum.
– Jak myślisz, co się stanie? – zapytała.
– A co ma się stać?
– Jeśli nie spodoba mu się to, co zobaczy.
Młodzieniec wzruszył ramionami. Nawet tak blisko ojca – trzydzieści kroków szerokim korytarzem, a potem drzwi – nie czuł nic. Powietrze miało niezmieniony charakter, jakby moc była jedynie iluzją. Ta myśl go zaskoczyła, ale nie chciał się do niej zbliżać. Jeszcze nie. To nie była odpowiednia chwila, by sprawdzać, dokąd go ona zawiedzie.
– Zabije cię – oznajmiła Podłość.
Przyjrzał się jej twarzy i dostrzegł w niej nutę rozbawienia, bledziutki cień uśmieszku.
– Imiona nie powinny być klątwami – powtórzył.
– Czeka na ciebie – odparła, wskazując na drzwi. – Pewnie już cię nie zobaczymy, chyba że pójdziemy za kuchnię, pod zsyp, do którego wyrzuca się oczyszczone kości i flaki. Kawałki ciebie wylądują na Wzgórzu Wron. Zachowam sobie kosmyk twoich włosów. Zawiązany w supeł. Nawet nie zmyję krwi.
Odepchnęła go na bok i uciekła.
Podrapana Gęba to okrutne przezwisko. Ciekawe, jak mnie nazywają.
Wlepił spojrzenie w odległe drzwi i ruszył w ich stronę. Jego kroki niosły się echem. Ojciec go nie zabije. Mógł to uczynić już dawno temu i nie miał powodu robić tego teraz. Żaden z niedostatków Arathana nie obciążał jego ojca, Sagander powtarzał mu to raz po raz. Nie rzucał na niego cienia, ponieważ światło słońca, choćby nawet najsłabsze i najbledsze, nie zdoła wykryć więzów krwi, a tam, gdzie ono dociera, nigdy nie padły słowa, które mogłyby zmienić tę sytuację.
Dotarł do drzwi, zawahał się, wytarł palce do sucha, a potem zagrzechotał żelaznym kółkiem umieszczonym poniżej klamki. Stłumiony głos nakazał mu wejść. Dziwiąc się, że nie czuje strachu, Arathan otworzył drzwi i wkroczył do komnaty.
Pierwszym, co przyciągnęło jego uwagę, był intensywny zapach lanoliny, po nim zaś jasne, ostre światło, wpadające do środka przez zwrócone na wschód okno. Okiennice otworzono. Było tu chłodno, ale budzący się dzień przynosił szybkie ocieplenie. Widok resztek śniadania na ogromnym stole przypomniał mu, że nic dziś nie jadł. Gdy wreszcie uniósł wzrok, by spojrzeć na ojca, zauważył, że Draconus nie spuszcza zeń spojrzenia ciemnych oczu.
– Niewykluczone – zaczął jego ojciec – że sądzisz, że ciebie nie chciała. Całe dotychczasowe życie spędziłeś bez odpowiedzi na swe pytania, ale nie będę cię za to przepraszał. Wiedziała, że zrani cię swą decyzją. Mogę ci powiedzieć, że dla niej również była ona bolesna. Mam nadzieję, że pewnego dnia to zrozumiesz, a nawet odnajdziesz w swym sercu wybaczenie.
Arathan milczał. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Jego ojciec wstał z krzesła. Dopiero teraz – gdy był tak blisko – młodzieniec poczuł emanującą z niego moc. Draconus był wysokim, masywnym mężczyzną o budowie wojownika, a mimo to miał w sobie grację, być może będącą najbardziej imponującą z jego cech.
– To, czego pragniemy w głębi serca, Arathanie, i to, co musi się stać… no cóż, jedno z drugim łączy się w uścisku tak rzadko, że zapewne nigdy ci się to nie przydarzy. Ta ­prawda była treścią twego życia. Nie mogę ci nic obiecać. Nie wiem, co cię czeka, choć osiągnąłeś już rok dojrzałości i nadszedł czas, byś sam decydował o własnym życiu. – Przerwał na chwilę, nadal wpatrując się w Arathana. Jego ciemne oczy tylko raz skierowały się ku dłoniom syna. Młodzieniec znacznym wysiłkiem woli powstrzymał się przed schowaniem ich, pozwalając, by nadal zwisały swobodnie u jego boków. Koniuszki długich, cienkich palców miały czerwoną barwę. – Siadaj – rozkazał Draconus.
Arathan rozejrzał się wkoło, znalazł krzesło o wysokim oparciu, stojące pod ścianą na lewo od drzwi, i podszedł do niego. Mebel wyglądał na antyczny i osłabiony wiekiem. Wybrał błędnie, ale poza tym krzesłem było tu tylko to, z którego przed chwilą wstał jego ojciec, a gdyby na nim usiadł, zwróciłby się plecami do Draconusa. Po chwili spoczął niepewnie na starym gracie.
Jego ojciec chrząknął.
– Muszę przyznać, że z kamieniem radzą sobie lepiej – rzekł. – Nie zamierzam zabierać cię do Cytadeli, Arathanie, i nie, to nie wstyd stoi za tą decyzją. W Kurald Galain narasta napięcie. Zrobię, co tylko w mojej mocy, by uspokoić pogrążonych w żalu przedstawicieli Wielkich Domów i Twierdz, ale moja pozycja jest znacznie mniej pewna, niż mogłoby ci się zdawać. Nawet w Wielkich Domach nadal uważają mnie za coś w rodzaju obcego intruza, z czym wiąże się pokaźna doza nieufności. – Wyprostował się nagle i przeszył syna ostrym spojrzeniem. – Ale przecież wiesz na ten temat bardzo niewiele, prawda?
– Jesteś Małżonkiem Matki Ciemności – odparł Arathan.
– A czy wiesz, co oznacza ten tytuł?
– Nie. Wiem tylko, że wybrała cię, byś stał u jej boku.
Skóra okalająca oczy jego ojca zmarszczyła się lekko, gdy padły te słowa, ale Draconus jedynie skinął głową.
– Swą decyzją najwyraźniej postawiła mnie między sobą a Twierdzami szlachetnie urodzonych. Wszyscy oni noszą tytuły synów i córek Matki Ciemności.
– Są jej dziećmi, ale nie rodzonymi?
Draconus ponownie skinął głową.
– Czczy zaszczyt? Czy może obietnica niezłomnej lojalności? W przypadku każdego z nich szalki wagi zajmują inną pozycję.
– Czy ja również jestem dla ciebie tego rodzaju synem, panie?
To pytanie wyraźnie zaskoczyło Draconusa. Przeszukał wzrokiem twarz Arathana.
– Nie – odparł po chwili, ale nie dodał nic więcej. – Nie mogę ci zapewnić bezpieczeństwa w Kurald Galain. Nawet w samej Cytadeli. Nie mógłbyś też liczyć na żadną lojalność ze strony Matki Ciemności.
– Tyle rozumiem, panie.
– Muszę wyruszyć na zachód. Będziesz mi towarzyszył.
– Tak jest, panie.
– Jestem zmuszony opuścić ją na pewien czas. Doskonale zdaję sobie sprawę z ryzyka i w związku z tym nie okażę cierpliwości, jeśli będziesz mnie opóźniał na szlaku.
– Oczywiście, panie.
Draconus umilkł na pewien czas, jakby zastanawiał się nad prostą odpowiedzią Arathana.
– Sagander pojedzie z nami, by kontynuować twoją edukację – oznajmił wreszcie. – Tym razem muszę ci jednak zlecić opiekę nad nim. Choć przez pół życia pragnął odwiedzić Azathanai i Jaghutów, wygląda na to, że jego szansa nadeszła niemalże za późno. Co prawda, nie sądzę, by był aż tak słaby, jak mu się zdaje, niemniej będziesz musiał o niego dbać.
– Rozumiem. Panie, czy kapitan Ivis…
– Nie. Jest potrzebny gdzie indziej. Będzie nam towarzyszył sierżant bramy Raskan z czterema Granicznymi Mieczami. Nie spodziewaj się łatwej wycieczki. Będziemy posuwać się naprzód szybko, korzystając z wierzchowców na zmianę. Samotność Bareth jest niegościnna o każdej porze roku.
– Panie, kiedy wyruszamy?
– Pojutrze.
– Panie, czy zamierzasz mnie zostawić u Azathanai?
Draconus podszedł do otwartego okna.
– Niewykluczone – zaczął, przyglądając się czemuś, co znajdowało się na dziedzińcu – że dojdziesz do wniosku, że cię nie chcę, Arathanie.
– Panie, nie musisz mnie przepraszać.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Idź teraz do Sagandera i pomóż mu się spakować.
– Tak jest, panie.
Arathan wstał, pokłonił się plecom ojca i wyszedł z komnaty.
Oddalając się korytarzem, czuł słabość w nogach. Nie spisał się dobrze, nie w tej sprawie, podczas pierwszego prawdziwego spotkania z ojcem. Sprawiał wrażenie głupiego i naiwnego, rozczarował mężczyznę, który go spłodził. Być może wszyscy synowie tak się czuli w obliczu ojców, ale czas płynął naprzód albo nie płynął w ogóle. Arathan nie mógł w żaden sposób zmienić tego, co już się stało.
Sagander często mówił o budowaniu na tym, co wydarzyło się przedtem, upominał swego ucznia, by pamiętał o tym w każdej chwili, przy każdej decyzji, którą podejmował albo zamierzał podjąć. Nawet po błędach zostają resztki, powiedział sobie młodzieniec. Jeśli okaże się to konieczne, będzie mógł budować z połamanych patyków i zwietrzałych kości. Być może owe konstrukcje okażą się słabe, ale przecież jego ciężar łatwo było unieść. Był bękartem. Nie znał swej matki, a ojciec zamierzał go odesłać.
***
Lód jest cienki. Trudno znaleźć na nim oparcie. Niebezpiecznie jest po nim stąpać.
Sagander świetnie pamiętał dzień, gdy chłopak o mało co nie utonął. To wspomnienie prześladowało go, ale w osobliwy sposób. Gdy w życiu osaczało go zbyt wiele pytań, gdy tajemnice świata kłębiły się gęsto wokół, myślał o owym lodzie. Od spodu osłabiły go cuchnące gazy bijące z bydlęcego nawozu pokrywającego grubą warstwą martwe rumowisko opuszczonych kamieniołomów, ukryte pod trzydziestoma sążniami ciemnej wody. Po szeregu ciepłych dni, niezwykłych o tej porze roku, nastał ostry mróz i lód wyglądał solidnie, ale oczy słabo sobie radziły z odróżnianiem prawdy od fałszu. Choć chłopiec wyszedł sam na śliską powierzchnię, Sagander czuł zdradę pod własnymi stopami – nie stopami Arathana w ów zimny, słoneczny poranek, lecz pod własnymi, tu i teraz – słyszał też skrzypienie, a potem straszliwy trzask. Wiedział, że za chwilę zachwieje się i runie w głębinę, gdy świat załamie się pod nim.
To było śmieszne. Powinien czuć się podekscytowany. Czekała go, w tak późnej porze życia, podróż do Azathanai, a potem dalej, do Jaghutów. Tam znajdzie odpowiedzi na swoje pytania, tajemnice zostaną rozwiązane, a prawdy odsłonięte. W jego duszy wreszcie zapanuje spokój. Mimo to, gdy tylko jego myśli zwracały się ku owemu bliskiemu błogosławieństwu wiedzy, przypominał sobie o lodzie i czekał ze strachem, aż usłyszy trzask.
Wszystko powinno mieć sens. Powinno układać się w całość, od jednego końca do drugiego, bez względu na to, z której strony postanowimy rozpocząć podróż. To był dar ładu, dowód kontroli, za którą podążało panowanie. Nie mógł się pogodzić z myślą o niepoznawalnym świecie. Tajemnice trzeba było doścignąć, jak krwiożercze wrashany grasujące ongiś w Czarnodrzewowej Puszczy. Wykryto wszystkie mroczne kryjówki tych bestii, aż wreszcie nie miały się gdzie schować, a gdy wytępiono je do cna, po wielkim lesie można było wędrować bezpiecznie i żadne wycie nie mąciło jego kojącej ciszy. Czarnodrzewowa Puszcza stała się poznawalna. Bezpieczna.
Pojadą do Azathanai, a potem na odhan Jaghutów, być może nawet do samego Omtose Phellack, Pustego Miasta. Najbardziej jednak radowała go myśl, że w końcu zobaczy Pierwszy Dom Azath i być może nawet porozmawia z Budowniczymi, którzy mu służyli. A potem wróci do Kurald Galain ukoronowany chwałą, będzie miał wszystko, czego potrzeba do wspaniałego wskrzeszenia swej sławy uczonego. Wszyscy, którzy odwrócili się od niego, nie kryjąc pogardy, zbiegną się niczym szczenięta, a on z radością ich przywita… kopniakiem.
Nie, jego życie jeszcze się nie skończyło.
Nie ma żadnego lodu. Świat pod moimi stopami jest pewny i niezachwiany. Posłuchaj! Nic tam nie ma.
Usłyszał przypominające raczej drapanie pukanie do drzwi i zamknął na chwilę oczy. Arathan. Jak to możliwe, że mężczyzna taki jak Draconus spłodził podobnego syna? Och, chłopak był całkiem bystry i mówiono też, że Ivisowi nie zostało już nic, czego mógłby go nauczyć, jeśli chodziło o szermierkę. Tego typu talenty nie miały jednak większej wartości. Po broń szybko sięgali ci, których zawiódł rozum albo którzy bali się prawdy. Sagander zrobił dla Arathana wszystko, co mógł, ale wyglądało na to, że pomimo bystrego umysłu chłopak jest skazany na przeciętność. Jakiej innej przyszłości można było oczekiwać od niechcianego dziecka?
Pukanie rozległo się ponownie. Sagander westchnął i kazał chłopakowi wejść. Usłyszał, że drzwi się otwierają, ale nie oderwał spojrzenia od licznych przedmiotów, które zgromadził na stole.
Arathan zatrzymał się obok i przyjrzał się w milczeniu obiektom widocznym na poplamionym inkaustem blacie.
– Nasz pan powiedział, że możemy zabrać niewiele bagażu, nauczycielu – odezwał się wreszcie.
– Świetnie wiem, czego będę potrzebował. To absolutne minimum. Czego ode mnie chcesz? Jak widzisz, jestem bardzo zajęty. W idealnej sytuacji potrzebowałbym na przygotowania trzech dni, ale lord Draconus wydał rozkazy i muszę je wykonać.
– Chciałem ci pomóc w pakowaniu, nauczycielu.
– A co z twoim bagażem?
– Już gotowy.
Sagander prychnął pogardliwie.
– Jeszcze pożałujesz swej beztroski, Arathanie. Podobne sprawy wymagają rozwagi.
– Tak jest, nauczycielu.
Sagander machnął ręką, wskazując na liczne przedmioty.
– Jak widzisz, dokonałem już wstępnej selekcji, ani na moment nie zapominając, że w ostatniej chwili może mi przyjść do głowy coś dodatkowego, a to oznacza, że w każdym kufrze trzeba zostawić trochę wolnego miejsca. Spodziewam się też, że wrócę z wieloma artefaktami oraz pismami. Szczerze mówiąc, nie widzę, w czym mógłbyś mi pomóc, pomijając zniesienie kufrów na dół, a temu sam nie podołasz. Lepiej niech się tym zajmą służący.
Chłopak nadal się wahał.
– Mogę ci pomóc zrobić miejsce w tych kufrach, nauczycielu.
– Naprawdę? A jak zamierzasz się do tego zabrać?
– Widzę, że masz pięć butelek inkaustu, nauczycielu. Ponieważ będziemy posuwać się naprzód szybko, podczas podróży nie będziesz miał wiele czasu na pisanie…
– A co się stanie, gdy już dotrzemy do Azathanai?
– Z pewnością mają inkaust, nauczycielu, i z chęcią się nim podzielą, zwłaszcza gdy odwiedzi ich tak sławny uczony, jak ty. Zaiste, wyobrażam sobie, że okażą się równie hojni, gdy chodzi o zwoje, jagnięcą skórę i lak, a także ramy, jelita oraz skrybów. A te mapy Kurald Galain… – ciągnął, nim Sagander zdążył mu przerwać.
– Zwyczaj wymaga…
– Choć między Azathanai a Tiste panuje obecnie pokój, z pewnością odwiedzają ich też inni goście, którzy mogliby się ucieszyć z takich map z całkowicie niewłaściwych powodów. Nauczycielu, jestem przekonany, że lord Draconus zabroni wręczenia ich w darze.
– Wymiana między uczonymi zainteresowanymi wiedzą nie ma przełożenia na przyziemne sprawy polityczne. Skąd się u ciebie wzięła taka arogancja?
– Przepraszam, nauczycielu. Być może powinienem wrócić do naszego pana i zapytać go?
– O co? Nie bądź głupi. Co więcej, nie myśl, że twoja pozycja nagle stała się wyższa, ponieważ spędziłeś kilka chwil w towarzystwie naszego pana. Tak czy inaczej, zdecydowałem już, że nie wezmę map. Zajmują za dużo miejsca, a poza tym to kopie wykonane w zeszłym roku twoją ręką i ich wierność jest w najlepszym razie podejrzana, a w niektórych przypadkach godna ubolewania. W gruncie rzeczy, byłyby darami o nader wątpliwej wartości, jako że z pewnością pełno na nich błędów. Chcesz mi pomóc, uczniu? Proszę bardzo, zastanów się, jakie dary mogłyby być odpowiednie.
– Dla jednego odbiorcy czy dla wielu, nauczycielu?
Sagander zastanowił się nad tym pytaniem. Po chwili skinął głową.
– Cztery dary o znacznej wartości i jeden wyjątkowo cenny.
– Czy ten ostatni byłby przeznaczony dla Władcy Nienawiści, nauczycielu?
– Oczywiście, że tak! Idź już, ale wróć przed dzwonem na wieczorny posiłek.
Gdy Arathan ruszył ku drzwiom, Sagander zwrócił się jeszcze ku niemu.
– Zaczekaj. Zdecydowałem, że zmniejszę liczbę kufrów do dwóch. Jeden z nich wypełnię tylko w połowie. Pamiętaj o tym, myśląc o tych darach.
– Tak jest, nauczycielu.
Drzwi skrzypnęły, gdy Arathan zamykał je za sobą.
Poirytowany tym dźwiękiem Sagander ponownie skupił uwagę na leżącym na stole roboczym ekwipunku. Zrzucił mapy na podłogę, bo nie pozwalały mu się skoncentrować.
Nie sądził, by chłopak miał wielkie szanse odnalezienia odpowiedniego daru dla Władcy Nienawiści, ale przynajmniej nie będzie mu się kręcił pod nogami. Sagander zauważył, że u Arathana pojawia się kolejny zły nawyk, trudno jednak było mu go precyzyjnie zdefiniować. Chodziło o to, jak mówił, o zadawane przez niego pytania i o maskę niewinności, która pojawiała się wówczas na jego twarzy. Nie tylko niewinności, lecz również szczerości. Kryło się w tym coś podejrzanego, jakby cała sprawa nie była do końca realna.
Musiał istnieć jakiś powód, dla którego Sagander czuł się ostatnio podekscytowany po niemal każdej rozmowie z Arathanem.
Nieważne, podróż przypomni chłopakowi, gdzie jest jego miejsce. Oczy wyjdą mu z orbit ze strachu. Świat poza domem i otaczającymi go terenami był ogromny, przytłaczający. Po incydencie w starych kamieniołomach Arathanowi zabroniono się gdziekolwiek oddalać. Nawet podczas krótkich wypadów do wioski nie spuszczano go z oczu.
Chłopaka czekał szok. To mu dobrze zrobi.
***
Sierżant bramy Raskan ściągnął but i uniósł go, by przyjrzeć się podeszwie. Jego sposób chodzenia sprawiał, że obcasy zużywały się od tyłu. Tam właśnie posklejane ze sobą warstwy skóry zaczynały się strzępić. Zauważywszy pierwsze objawy tego zużycia, zaklął pod nosem.
– Noszę je dopiero od pół roku. Nie robią już takich butów, jak kiedyś.
Rint, mający za sobą siedem lat ciężkiej służby Granicznego Miecza, stał naprzeciwko Raskana, opierając się o mur wieży. Z rękami skrzyżowanymi na piersi wyglądał jak odyniec gotowy popędzić za lochą w głąb puszczy. Raskan zauważył z niezadowoleniem, że żołnierz ma na nogach znoszone mokasyny z grubej, twardej skóry henena. Dowodzenie oddziałem złożonym z Rinta i trzech innych Granicznych Mieczy będzie trudne, pomyślał sierżant bramy. Zapewne jeszcze trudniej będzie zdobyć ich szacunek. Co prawda obie te sprawy wspierały się o siebie, ale dowodzenie bez szacunku zawsze wiodło do porażki, a szacunek bez dowodzenia czasami się zdarzał. Oto wystarczający dowód na to, że tytuły i rangi, ongiś przyznawane za zasługi, przerodziły się w monety ważone na brudnych szalkach. Nawet swą obecną, niezbyt wysoką, pozycję Raskan zawdzięczał faktowi, że był kuzynem Ivisa. Zdawał sobie sprawę, że może nie sprostać zadaniu.
– Wszystko przez ten bruk, po którym chodzisz – odezwał się Ville, siedzący swobodnie przy schodach prowadzących do okopu poprowadzonego wzdłuż wiodącej do bramy rampy. – Na miękkim gruncie nie zużywają się tak szybko. Podczas wojen pogranicznych widziałem mnóstwo żołnierzy, którzy od maszerowania po drogach zniszczyli sobie kolana i musieli nosić łubki na goleniach. Gdyby było nam przeznaczone chodzić po kamieniach, mielibyśmy rozszczepione kopyta, jak górskie kozice.
– Ale tym właśnie są buty o twardych podeszwach – wtrącił siedzący obok Ville’a Galak. – Kopytami dla tych, którzy łażą po drogach. Trzeba tylko wbić w nie ćwieki albo je podkuć, jak podkuwa się konie.
– Ćwieki uszkadzają posadzkę – sprzeciwił się Raskan. – A obowiązki codziennie każą mi wielokrotnie zaglądać do domów.
– Powinny wytrzymać do końca podróży – pocieszył go Rint. Na jego ogorzałej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Raskan przyglądał mu się przez chwilę.
– Byłeś na zachodzie, prawda? – zapytał wreszcie.
– Niedaleko. Żaden z nas nie dotarł dalej. Na Samotności nic nie ma, przynajmniej po naszej stronie granicy.
Przybyła czwarta i ostatnia z przydzielonych Raskanowi Granicznych Mieczy. Feren była siostrą Rinta, być może kilka lat starszą od niego. On był masywnie zbudowany, ona zaś szczupła i żylasta, a także chyba nieco od niego wyższa. Miała nadgarstki łuczniczki, a na lewym nosiła miedzianą osłonę strzelecką, której ponoć nigdy nie zdejmowała. Poruszała się na sposób pośredni między chodem kota a wilka, jakby wizja skradania się i polowania cały czas czaiła się tuż pod powierzchnią jej myśli. Nieco skośne oczy sugerowały domieszkę krwi z okolic położonych na wschód od Czarnodrzewowej Puszczy, musiała jednak być ona niewielka, ponieważ u jej brata ta cecha zaznaczała się bardzo słabo.
Raskan spróbował sobie wyobrazić, jak ta kobieta wchodzi do Wielkiej Komnaty gdziekolwiek w królestwie, nie obrażając gospodarzy. Nadaremnie. Jej miejsce było w głuszy, ale przecież to samo dotyczyło jej towarzyszy. Byli nieokrzesani i niekulturalni, jednakże, choć w Domu sprawiali wrażenie nieprzystosowanych, Raskan wiedział, że sytuacja się odwróci, gdy tylko opuszczą cywilizację.
Wśród Granicznych Mieczy nie było stopni wojskowych. Zastępowała je skomplikowana i tajemnicza hierarchia, funkcjonująca sprawnie, jakby sytuacja dyktowała, kto dowodzi w danym momencie. Podczas tej podróży sprawa będzie jednak prosta: dowódcą tej czwórki był Raskan i wspólnie odpowiadali za bezpieczeństwo nie tylko lorda Draconusa, lecz również nauczyciela i chłopaka.
Graniczne Miecze będą przyrządzać posiłki, naprawiać ekwipunek, polować, rozbijać i zwijać obóz, a także zajmować się końmi. Lord Draconus wykorzystywał szeroki zakres umiejętności ich sekty, ponieważ pragnął podróżować szybko i bez taboru. Raskana martwił jedynie fakt, że ci wojownicy nie przysięgali wierności Domowi Dracons. Jeśli knuto zdradę… ale z drugiej strony Graniczne Miecze słynęły z lojalności. Żołnierze tej formacji trzymali się z dala od polityki i właśnie dzięki swej neutralności zasługiwali na pełne zaufanie.
Niemniej w królestwie nigdy nie panowały napięcia tak silne jak teraz i wyglądało na to, że ich lord znalazł się w samym ich środku, czy tego chciał, czy nie.
Pogrążony w zamyśleniu Raskan wciągnął but, nadal odwracając wzrok, a potem wstał.
– Muszę wybrać konie – oznajmił.
– Rozbijemy obóz na zewnątrz – odparł Rint, odsuwając się od muru, o który się opierał. Zerknął na siostrę, a ona skinęła lekko głową, jakby w odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie.
– Nie na placu ćwiczebnym – ostrzegł go Raskan. – Muszę dziś po południu wsadzić chłopaka na rumaka bojowego.
– Po drugiej stronie placu? – zasugerował Rint, unosząc gęste brwi.
– Proszę bardzo, choć Arathan nie radzi sobie najlepiej, gdy kieruje się nań zbyt wiele oczu.
Feren przeszyła go ostrym spojrzeniem.
– Sądzisz, że będziemy drwić z syna lorda, sierżancie?
– To bękart…
– Jeśli chłopak nie zdobył uznania ojca, to wyłącznie sprawa lorda Draconusa – odparła.
Raskan zmarszczył brwi, zastanawiając się nad sensem słów kobiety. Po chwili skrzywił się z niezadowoleniem.
– Arathana powinno się uważać za zwykłego rekruta, tak samo jak zawsze. Jeśli zasługuje na drwiny, czemu go oszczędzać? Chodziło mi o to, że jeśli poczuje się niespokojnie, może się poranić, a jutro mamy wyruszyć w drogę i nie chciałbym meldować lordowi, że chłopak nie jest w stanie nam towarzyszyć.
Niesamowite oczy Feren wpatrywały się w niego jeszcze przez chwilę. Potem kobieta się odwróciła.
– Niech od tej chwili dla wszystkich będzie jasne, że nie muszę się przed wami tłumaczyć – oznajmił Raskan twardszym tonem. – Chłopak pozostaje pod moją opieką, i to, w jaki sposób wykonuję ten obowiązek, nie podlega dyskusji. Jasne?
– Absolutnie, sierżancie – odparł z uśmiechem Rint.
– Przepraszam, sierżancie – dodała jego siostra.
Raskan ruszył ku stajniom, szurając obcasami po bruku.
***
Późnym popołudniem sierżant bramy kazał chłopakowi wyprowadzić wierzchowca za wodze przez główne wejście. Zmierzali ku placowi ćwiczebnemu. Ziemię zryto tam poza wszelką możliwość naprawy, odkąd szwadron lansjerów zaczął ćwiczyć manewry grupowe na nowych rumakach. Pole było wilgotne po wiosennych deszczach, a pod warstwą gleby kryła się glina i grunt był zdradziecki – podobnie jak podczas bitwy. Rokrocznie tracili tu dwoje albo troje zwierząt i taką samą liczbę jeźdźców, ale ich lord uważał, że żołnierze innych Wielkich Domów i Twierdz często są słabo wyszkoleni i wyekwipowani, gdy chodzi o konną walkę. Gdyby doszło do wojny domowej, Draconus zamierzał wykorzystać ten słaby punkt przeciwników.
Wojna domowa. Nikt nie ważył się wypowiedzieć na głos tych słów, ale wszyscy się do niej przygotowywali. To było szaleństwo. Zdaniem Raskana w całej tej sprawie nie było nic nieuniknionego. Czym była ta władza, którą tak wielu pragnęło zagarnąć? Jeśli nie trzymała w dłoni życia albo groźby dla niego, nic nie znaczyła. A jeśli wszystko sprowadzono do tej prostej, nagiej prawdy, jakie pożądanie chcieli zaspokoić ci wszyscy, którzy tak bardzo pragnęli rządzić? Który spośród głupców gromadzących się wokół dworów królestwa byłby tak śmiały i szczery, by rzec: „Tak, tego właśnie pragnę. Władzy życia i śmierci nad tak wieloma spośród was, jak to tylko możliwe. Czyż na nią nie zasługuję? Czyż nie wywalczyłem sobie praw do niej? Czyż po nią nie sięgnę?”.

Raskan był sierżantem bramy. Nie miał subtelnego umysłu Sagandera ani lordów, dam i wysokich rangą sług z Kurald Galain. Coś najwyraźniej umykało jego uwagi, a jego myśli były tylko myślami głupca. We władzy kryło się coś więcej, czego nie potrafił pojąć. Wiedział jedynie, że jego życie w rzeczy samej trzyma w dłoni ktoś inny. Być może istniała w tej sprawie jakaś szansa wyboru, ale jeśli rzeczywiście tak było, brakowało mu mądrości bądź sprytu, by ją dostrzec.
Chłopak jak zwykle milczał, prowadząc spokojne jak dotąd zwierzę po miękkiej, zrytej ziemi.
– Zwróć uwagę na wysokie oparcie siodła, Arathanie – odezwał się Raskan. – Wyższe niż zwykle dotąd widywałeś, ale nie aż tak wysokie, by złamało twój krzyż jak gałązkę, gdy nagle wpadniesz na przeszkodę. Nie, stanowczo lepiej, żebyś spadł z konia. Jeśli przeżyjesz upadek, przynajmniej będziesz miał szansę. Niewielką, ale zawsze. Na razie jednak nie musisz się tym przejmować. Chcę ci po prostu jasno wytłumaczyć, że to rumak bojowy i jego rząd wygląda inaczej. Kryte strzemiona i szeroki łęk siodła. Zresztą nie będziesz nosił pełnej zbroi. Nasz pan ma inne plany, a gdybyśmy starli się z konnym nieprzyjacielem spośród Rodzin, prześcigniemy go bez najmniejszego wysiłku. Co więcej, zapewne wyjdziemy bez większego szwanku z upadku z siodła, zamiast leżeć na ziemi z połamanymi kośćmi i czekać na wyprucie flaków jak bydło.
Podczas tej przemowy Arathan odwrócił wzrok od sierżanta, spoglądając na cztery Graniczne Miecze, siedzące na jednej z kłód walających się na skraju pola. Sierżant zerknął na zbrojnych przez ramię, a potem znowu spojrzał na chłopaka.
– Nie przejmuj się nimi. Potrzebuję twojej uwagi i oczekuję, że mi ją poświęcisz.
– Tak jest. Ale dlaczego rozbili te namioty? Czy nie są mile widziani w Domu?
– To ich decyzja, nic więcej. Są półdzicy. Zapewne nie kąpali się od lat. Patrz na mnie, Arathanie. Te rumaki hoduje się specjalnie, nie tylko z myślą o wielkości, lecz również temperamencie. Większość koni prędzej zginie niż skrzywdzi któregoś z nas. Och, nie myślę o zdarzającym się czasem ukąszeniu albo kopniaku, czy stanięciu dęba pod wpływem paniki i tak dalej. To tylko przypadkowe sprawy albo efekt złego humoru. Musisz sobie uświadomić jedno. To są masywne zwierzęta, w porównaniu z nami. Mogłyby nas zmiażdżyć samym swym ciężarem, stratować, zgnieść, aż zostałoby tylko czerwone mięso i kawałki kości. A jednak nie robią tego, i nam ulegają. Nieujeżdżony koń to koń, który się boi. Boi się nas. Po ujeżdżeniu łagodnieje. Strach ustępuje miejsca zaufaniu. Niekiedy ślepemu. Idiotycznemu. Tak to już jest. Rumak bojowy, no cóż, to inna sprawa. Nadal jesteś jego panem, ale gdy nadchodzi bitwa, obaj walczycie, i to jako partnerzy. Zwierzę wyhodowano tak, by nienawidziło nieprzyjaciela, a ten nieprzyjaciel wygląda tak samo jak ty czy ja. Jak więc odróżnia swoich od wrogów podczas bitwy?
Czekał na odpowiedź. Zauważył, że Arathan zamrugał, gdy sobie uświadomił, że pytanie nie miało być retoryczne.
– Nie wiem.
Raskan chrząknął.
– To dobra, uczciwa odpowiedź. Rzecz w tym, że tak naprawdę nikt tego nie wie. Ale te cholerne zwierzaki nigdy się nie mylą. Czy to napięcie mięśni jeźdźca mówi im, z której strony nadciąga zagrożenie? Być może. Niektórzy tak uważają. A może Psi Biegacze mają rację, twierdząc, że dusze wymieniają ze sobą słowa. Dusza jeźdźca i dusza wierzchowca, połączone więzami krwi czy czymś w tym rodzaju. Nieważne. Musisz zrozumieć, że wykuwacie coś na spółkę, aż wreszcie wystarcza sam instynkt. Będziesz wiedział, dokąd idzie zwierzę, a ono będzie wiedziało, dokąd pragniesz je skierować. To z czasem przyjdzie samo.
– Z jak długim czasem, sierżancie?
Zauważył, że oczy chłopaka straciły wyraz.
– No cóż, na tym polega trudność. Dla ciebie i dla wierzchowca. Nie możemy czekać tak długo, jakby należało. Dlatego po dzisiejszym dniu… no cóż, zobaczymy, jak to będzie wyglądało. Nie licz na to, że przejedziesz na tej klaczy więcej niż kilka mil każdego dnia. Będziesz jednak ją prowadził i dbał o nią. Wielu uważa, że klacze nieszczególnie nadają się na rumaki bojowe, ale nasz pan jest innego zdania. W gruncie rzeczy, liczy na to, że ujawnią się naturalne skłonności stadne, a to Draconus dosiada ogiera, przewodnika stada. Rozumiesz o co mu chodzi?
Arathan skinął głową.
– W porządku, daj jej trochę więcej luzu. Pora brać się do roboty.
***
Chłopak i klacz trudzili się mocno przez całe popołudnie, z wodzami, a potem bez nich. Choć Feren siedziała daleko, z innymi Granicznymi Mieczami, widziała pot na skórze karej klaczy, a gdy wreszcie sierżant bramy kazał synowi lorda odwrócić się plecami do zwierzęcia, rumak sam podszedł do Arathana i stanął u jego boku.
Galak chrząknął.
– Dobra robota – mruknął.
– Przyznajesz to z niechęcią – zauważył Ville. – Chyba słyszałem, że coś w tobie pękło, gdy wypowiadałeś te słowa, Galak.
– Mundury i buty na obcasach. Przyznaję, że ci żołnierze nie zaimponowali mi zbytnio.
– To po prostu inne zwyczaje – stwierdził Rint. – Nie lepsze czy gorsze, a tylko inne.
– W dawnych czasach, gdy w puszczy jeszcze żyły dziki…
– Gdy jeszcze istniała puszcza – przerwał mu Ville.
– W wielkich łowach uczestniczyli naganiacze i psy – ciągnął Galak. – Otaczano obszar lasu tak mały, że wystarczyłyby trzy dzwony, by okrążyć go konno. Jakby dzik dokądś się wybierał. Jakby po prostu nie zajmował się swoimi sprawami, próbując wywęszyć lochę czy coś w tym rodzaju.
– Do czego zmierzasz? – zapytał Rint, lakoniczny jak zawsze.
– Mówisz: nie lepsze czy gorsze, a tylko inne. Ja odpowiadam, że to zbytnia wyrozumiałość, a być może nawet fałsz. Jeśli chcesz rozłożyć przed nimi dywan na ziemi, to proszę bardzo. Widziałem kiedyś, jak tereth przyszedł napić się wody ze strumienia, i po mojej twarzy spłynęły łzy, bo to był ostatni przedstawiciel tego gatunku na przestrzeni wielu mil. Nie znajdzie partnerki, czeka go samotne życie i jeszcze bardziej samotna śmierć pośród ciągle zwalanych na ziemię drzew.
Feren odchrząknęła, nie spuszczając spojrzenia z chłopaka, który chodził teraz po placu, a koń podążał za nim jak wierny pies.
– Zwyczaje wojny zostawiają za sobą pustkowie – odezwała się. – Widzieliśmy to na pograniczu. Tu nie jest inaczej. Żar napływa szybko, jak pożar na torfowisku. Nikt niczego nie zauważa, dopóki nie jest za późno. A wtedy, no cóż, nie ma dokąd uciekać.
Sierżant bramy utykał, prowadząc podkomendnych z powrotem do domu.
– Zatem wzięła sobie kochanka – warknął Galak. Nie musiał dodawać: „I co z tego?”.
– Otaczające ją czary stały się ponoć nieprzeniknione – mówił Rint. – Odporne na wszelkie światło. Otaczają ją wszędzie, dokąd się uda. Mamy królową, której nikt już nie może zobaczyć. Poza Draconusem, jak sądzę.
– A czemu uważasz, że on ją widzi? – zapytał Galak.
Feren prychnęła pogardliwie. Wszyscy, nawet Galak, wsparli ją cichym, ironicznym śmieszkiem.
Po chwili kobieta spoważniała.
– Chłopak to kłębek nerwów, i co w tym dziwnego? Słyszałam, że do tej pory jego ojciec był równie niewidzialny dla syna, jak nowa kochanka w swej Cytadeli jest niewidzialna dla niego.
– Nie sposób się w tym dopatrzyć sensu – dodał Galak, kręcąc głową.
Feren zerknęła nań z zaskoczoną miną.
– To w pełni sensowne – zaprzeczyła. – Chce ukarać matkę chłopaka.
– A czy wiesz, kto jest jego matką? – zapytał jej brat, unosząc brwi.
– Wiem, kto nią nie jest. To wystarczy z nawiązką.
– Nie nadążam za tobą – stwierdził Ville z ironicznym uśmieszkiem.
– Pomyśl o terethu Galaka, Ville, o tym, jak pił wodę ze strumienia w chwili narodzin dnia. Ale dla niego dzień się nie narodzi. Wie, że jest zgubiony, jakby był łanią o słodkim spojrzeniu. Kto zabił jego partnerkę? Z łuku albo sidłem? Ktoś to zrobił.
– A jeśli ten zabójca przez całą wieczność będzie się wił z bólu w ramionach Chaosu, to będzie zasłużona kara – wysyczał Galak.
Ville łypnął na niego spode łba.
– To było niezłe, Galak. Sami polujemy co kilka dni. Zabijamy, co się nadarzy, żeby żyć. Tak samo jak jastrzębie albo wilki.
– Ale my nie jesteśmy jastrzębiami ani wilkami, Ville. Potrafimy przewidzieć konsekwencje swych uczynków. Dlatego nasze postępowanie jest… och, nie pamiętam słowa…
– Karygodne? – zasugerował Rint.
– Tak jest, o to mi chodziło.
– Nie licz na sumienie – odezwała się Feren. Słyszała gorycz we własnym głosie, ale nie przejmowała się nią. – Ono zawsze klęka przed koniecznością.
– A konieczność często jest kłamstwem – dodał Rint, kiwając głową.
Feren skupiła spojrzenie na zrytym błocie placu ćwiczeń. Nad kałużkami w pozostawionych przez kopyta dziurach krążyły owady. Powoli robiło się coraz ciemniej. Z porośniętych lasem wzgórz położonych za plecami żołnierzy dobiegał śpiew ptaków. Czuła się trochę niedobrze.
– Mówisz: nieprzenikniona ciemność? – zapytał Ville. – To dziwny pomysł.
– Co w tym dziwnego – usłyszała własny głos Feren – skoro piękno umarło?
***
Przecięte przez rzekę Dorssan Ryl ziemie Wielkiego Domu Dracons składały się z ogołoconych wzgórz, dziesiątków starych szybów kopalnianych, trzech lasków pozostałych po dawnej puszczy, małej wioski zamieszkanej przez rodziny przywiązanych do ziemi chłopów, niewielkich, ulokowanych na stokach wzgórz gospodarstw rolnych otoczonych nis­kimi kamiennymi murkami oraz szeregu głębokich stawów założonych w opuszczonych kamieniołomach, gdzie hodowano różne gatunki ryb. Na błoniach były pastwiska dla ahmrydów o czarnej wełnie oraz bydła, ale trawa nie rosła zbyt dobrze.
Za tymi ziemiami leżała północno-zachodnia granica Kurald Galain. Jedyny trakt, kiepsko utrzymany i zryty koleinami, prowadził do również jedynego, potężnego mostu zbudowanego przez Azathanai. Większość ruchu odbywała się rzeką, gdzie zadanie podróżnym ułatwiał szereg lin holowniczych oraz kołowrotów. Gdy jednak nadchodziła wiosna, rzeka wzbierała i nawet napędzane przez woły machiny były nieczynne. Huk Dorssan Ryl słyszało się we wszystkich pokojach odległego o tysiąc kroków Wielkiego Domu.
Wzgórza położone tuż na zachód i północ od twierdzy składały się głównie z granitu – jego cennej odmiany, ciemnej i drobnoziarnistej. To było jedyne źródło bogactwa Domu Dracons. Największym atutem jego lorda – i być może podstawowym powodem zazdrości i niepokoju innych, nim Draconus zdobył tytuł Małżonka Matki Ciemności – były tajemnicze powiązania z Azathanai. Choć gmachy budowane przez rodowitych mieszkańców Galain cechowały się śmiałą i imponującą architekturą, a zwieńczeniem ich triumfów była Cytadela, kamieniarze Azathanai nie mieli sobie równych. Wystarczającym tego dowodem był nowy Wielki Most w Kharkanas, dar dla miasta od samego lorda Draconusa.

Myśliciele z dworu Matki Ciemności, a przynajmniej ci z nich, którzy byli zdolni do subtelnych rozważań, zauważyli symboliczne znaczenie gestu, jakim była budowa mostu. Niemniej nawet on okazał się wystarczającym powodem do goryczy, resentymentów oraz cichego oczerniania. Widok wymiany darów ma gorzki smak, jeśli ktoś nie jest ani darczyńcą, ani obdarowanym. W ten sposób determinuje się pozycję, ale żadna definicja nie zachowuje mocy długo, a wdzięczność utrzymuje się krótko jak deszcz na kamieniach, spadły z jednej chmurki w słoneczny dzień.

Jeśli na masywnych kamieniach Wielkiego Mostu wyryto jakieś słowa, były one dobrze ukryte. Być może, gdyby ktoś zacumował łódź pod jego przęsłem, wykorzystując w tym celu jeden z potężnych kamiennych pierścieni tak zręcznie tam umieszczonych, i skierował oko lampy ku górze, ujrzałby liczne linijki pisma Azathanai. Ale w rzeczywistości to zapewne tylko bajania. Ci, którzy żyli na rzece i pracowali na niej, nie utrzymywali w Kharkanas kontaktów ze szlachetnie urodzonymi ani z artystami, malarzami i poetami z owych czasów. To wyłącznie ich sprawa, co widzieli.
Czy marzyli o pokoju, ci brudni mężczyźni i kobiety mówiący z dziwnymi akcentami i mknący w swych łodziach nad bezdenną czarną topielą? A gdy wychodzili na ląd – za miastem, gdzie skarpy strawiła erozja, a przybrzeżny ił był czarny – by oddać cześć pocałunkowi wody i lądu – czy bali się nadchodzących czasów?

A my, czy mogliśmy – o bogowie, czy mogliśmy – choć sobie wyobrazić krew, jaką złożą za nas w ofierze?
Nadejdzie pokój.