Dobra, niebanalna, wnikliwa proza psychologiczno – obyczajowa. Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Jeffrey’a Eugenidesa Intryga małżeńska.

O książce:

Uzależnić można się od wszystkiego.
Tych troje uzależniło się od siebie.

Amerykańska rewolucja seksualna właśnie dobiegła końca. Podobnie jak czas nauki w college’u dla Madeleine, Leonarda i Mitchella. Ona jest piękną buntowniczką, która odcina się od rodziny i poszukuje spełnienia w miłości. Oni pragną spełnić się dla Madeleine. Leonard to uosobienie szaleństwa, niepokorny geniusz. Mitchella pociągają religie Indii i kultura Europy – wyjeżdża tam w poszukiwaniu sensu istnienia. Zaplątani w sieć wzajemnych relacji, w długich rozmowach i pasjonujących lekturach, między jedną a drugą imprezą próbują tworzyć siebie i określać swoje miejsce w życiu. Nie znają swoich motywacji i nie wiedzą, dokąd dotrą, ale podejmują decyzje, które zaważą na całej ich przyszłości.

Recenzję książki przeczytasz TUTAJ.

Tytuł: Intryga małżeńska
Tytuł oryginału: The Marriage Plot
Autor: Jeffrey Eugenides
Tłumaczenie: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: luty 2013
Oprawa: miękka
Format: 140 x 205 mm
Liczba stron: 496
ISBN 978-83-240-2120-8

Intryga małżeńska
Jeffrey Eugenides
(fragment)

 

Najpierw rzut oka na jej książki. Były tam powieści Edith Wharton, ułożone nie według tytułów, lecz chronologicznie według daty wydania; były wszystkie dzieła Henry’ego Jamesa z serii Modern Library, prezent od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny; studenckie lektury w miękkich oprawach, z pozaginanymi stronami, sporo Dickensa, odrobina Trollope’a, a także solidne porcje Jane Austen, George Eliot i znamienitych sióstr Brontë. Całe mnóstwo czarno-białych broszurowych wydań z serii New Directions, głównie poezja takich twórców jak H.D. lub Denise Levertov. Były też powieści Colette, które czytała po kryjomu. Oraz pierwsze wydanie Par, należące do matki – Madeleine zaglądała do tej książki ukradkiem w szóstej klasie, teraz zaś wykorzystywała jej fragmenty do pracy dyplomowej na temat intrygi małżeńskiej w literaturze. Krótko mówiąc, była to średniej wielkości, wciąż jednak przenośna biblioteczka reprezentująca właściwie wszystko, co Madeleine przeczytała na studiach, kolekcja tylko na pozór przypadkowo dobranych tekstów, których tematyka powoli się zawężała jak test osobowości tak wyrafinowany, że nie da się oszukiwać, przewidując implikacje poszczególnych pytań, i pogubiwszy się, można zrobić tylko jedno – wyjawić całą prawdę. A potem czekasz na wynik, licząc na coś w rodzaju „artystyczna dusza” lub „pasjonatka”, uznając, że pogodzisz się z „wrażliwa”, w głębi ducha obawiając się „egocentryczki” i „nudziary”, w końcu jednak poznajesz werdykt, który jest niejednoznaczny i sprawia, że myślisz o nim różnie w zależności od dnia, godziny lub aktualnego chłopaka: „niepoprawna romantyczka”.

Książki te znajdowały się w pokoju, w którym leżała Madeleine, z głową pod poduszką, w dniu uroczystego rozdania dyplomów. Przeczytała każdą z nich, często po kilka razy, czasem zakreślając fragmenty, to wszystko jednak teraz w żaden sposób jej nie pomagało. Madeleine starała się nie zwracać uwagi na pokój i wszystko, co się w nim mieściło. Miała nadzieję, że z powrotem zapadnie się w nicość, w której bezpiecznie spędziła ostatnie trzy godziny. Każdy wyższy stopień przytomności zmuszał ją do zmierzenia się z pewnymi nieprzyjemnymi faktami, takimi jak ilość i różnorodność alkoholu wlanego w siebie poprzedniej nocy oraz to, że położyła się spać ze szkłami kontaktowymi. Wiedziała, że myśli o tych szczegółach przywołają z pamięci powody, dla których w ogóle tak dużo wypiła, a tego z całą pewnością nie chciała. I tak Madeleine poprawiła poduszkę, odcinając się od porannego światła, i próbowała znów zasnąć.

Ale bez skutku. Bo w tejże chwili, na drugim końcu mieszkania, zadzwonił dzwonek u drzwi.

Początek czerwca, Providence w stanie Rhode Island, słońce, na niebie od prawie dwóch godzin, oświetla bladą zatokę i kominy zakładów Narragansett Electric, wschodzi niczym słońce na pieczęci Uniwersytetu Browna zdobiącej wszystkie flagi i transparenty rozwieszone w całym kampusie, słońce o roztropnym obliczu, reprezentujące wiedzę. Ale to słońce – nad Providence – biło na głowę słońce symboliczne, ponieważ założyciele uniwersytetu w swym baptystycznym pesymizmie postanowili ukazać światło wiedzy w wianuszku chmur, sugerując, że ignorancja nie została jeszcze w królestwie człowieczym rozproszona, natomiast prawdziwe słońce w tym momencie przebijało się przez warstwę chmur, posyłając rozszczepione promienie światła i dając nadzieję tabunom rodziców, którzy mokli i marzli przez cały weekend, że ta nietypowa jak na tę porę roku pogoda nie zepsuje uroczystości. Wszędzie na College Hill, w geometrycznych ogrodach georgiańskich rezydencji, na przesyconych wonią magnolii podwórzach przed gmachami w stylu wiktoriańskim, na ceglanych chodnikach biegnących pod czarnym żelaznym ogrodzeniem, jak z dowcipu rysunkowego Charlesa Addamsa lub z historii Lovecrafta; przed pracowniami Rhode Island School of Design, gdzie jeden ze studentów malarstwa, przepracowawszy całą noc, słuchał na cały regulator Patti Smith; odbijając się od instrumentów (tuba i trąbka, w tej kolejności) dwóch członków orkiestry uniwersyteckiej, którzy stawili się wcześnie w umówionym miejscu i rozglądali się nerwowo, zachodząc w głowę, gdzie podziewa się cała reszta; rozjaśniając kocie łby bocznych uliczek wiodących w dół do zanieczyszczonej rzeki, słońce oświetlało każdą gałkę u drzwi, każde skrzydło owada i źdźbło trawy. I wespół z nagle rozlewającym się światłem, niczym wystrzał z pistoletu startowego, bodziec do rozpoczęcia wszelkiej aktywności, dzwonek w mieszkaniu Madeleine na trzecim piętrze hałaśliwie i nieustępliwie dzwonił.

Sygnał ten dotarł do niej bardziej jak wrażenie niż dźwięk, wstrząs elektryczny przebiegający po plecach. Jednym ruchem Madeleine ściągnęła poduszkę z głowy i usiadła na łóżku. Wiedziała, kto wciska dzwonek. Rodzice. Zgodziła się zjeść z Altonem i Phyllidą śniadanie o siódmej trzydzieści. Ustalili to przed dwoma miesiącami, w kwietniu, i oto przybyli, o wyznaczonej porze, jak to zwykle oni – przejęci, solidni. W tym, że Alton i Phyllida przyjechali z New Jersey na rozdanie dyplomów, że przybyli uczcić nie tylko jej sukces, ale i własny, rodzicielski, nie było nic złego ani nieoczekiwanego. Problem tkwił w tym, że Madeleine pierwszy raz w swoim życiu nie chciała w tym brać udziału. Nie była z siebie dumna. Nie była w nastroju do świętowania. Straciła wiarę w znaczenie tego dnia i we wszystko, co sobą reprezentował.

Rozważała możliwość pozostania w łóżku. Wiedziała jednak, że jeśli nie otworzy drzwi, zrobi to jedna ze współlokatorek, a wtedy będzie musiała tłumaczyć, gdzie zniknęła na noc i z kim. Dlatego też Madeleine ześlizgnęła się z łóżka i niechętnie stanęła na nogach.

Z początku wydawało się, że pozycja pionowa nie sprawia jej problemów. W głowie, jakby była wydrążona, czuła dziwną lekkość. Ale po chwili krew, spływając z czaszki jak piasek w klepsydrze, dotarła do zwężenia i jej potylica eksplodowała bólem.

W trakcie tego ataku, jak wściekłe źródło bólu, rozdzwonił się znowu domofon.

Wyszła z sypialni i podreptała boso do drzwi. Pacnęła przycisk mówienia, żeby uciszyć dzwonek.

– Słucham.

– Co się dzieje? Nie słyszysz dzwonka? – Głos Altona, był jak zawsze głęboki i władczy, chociaż dobiegał z maleńkiego głośniczka.

– Przepraszam – powiedziała Madeleine. – Brałam prysznic.

– Akurat! Może byś nas tak wpuściła?

Madeleine wolała tego nie robić. Musiała się najpierw umyć.

– Ale ja już schodzę – rzuciła.

Tym razem przytrzymała przycisk zbyt długo, odcinając odpowiedź Altona. Wcisnęła go znowu i powiedziała: „Tato?”, ale w tym czasie Alton też musiał mówić, bo gdy wcisnęła odsłuch, rozległy się tylko trzaski.

Madeleine skorzystała z tej przerwy w łączności, by oprzeć czoło o futrynę. Przyjemny, chłodny dotyk drewna. Przyszła jej do głowy myśl, że jeśli nadal będzie przyciskać twarz do kojącego drewna, może wyleczy ból głowy, a jeśli uda jej się przyciskać czoło do futryny do końca dnia, jednocześnie będąc w stanie jakoś opuścić mieszkanie, może przetrzyma śniadanie z rodzicami, przemaszeruje w pochodzie absolwentów, odbierze dyplom i skończy studia.

Odsunęła twarz i znów wcisnęła przycisk.

– Tato?

Odezwał się jednak głos Phyllidy.

– Maddy? Co tam się dzieje? Wpuść nas.

– Moje współlokatorki jeszcze śpią. Zaraz schodzę. Przestańcie już dzwonić.

Odsunęła rękę od przycisków i stała, piorunując spojrzeniem domofon, jak gdyby chciała go zastraszyć. A że nie wydał już dźwięku, ruszyła w głąb przedpokoju. Była w połowie drogi do łazienki, gdy wyrosła przed nią Abby. Współlokatorka ziewnęła, przeczesując dłonią długie włosy, po czym uśmiechnęła się znacząco na widok Madeleine.

– A ty – zapytała – gdzieżeś wczoraj przepadła?

– Przyjechali moi rodzice – odpowiedziała Madeleine. – Muszę iść z nimi na śniadanie.

– No już, opowiadaj.

– Nie ma o czym. Spóźnię się.

– Jakim więc cudem masz na sobie to samo co wczoraj?

Zamiast odpowiedzieć, Madeleine spojrzała na siebie. Dziesięć godzin wcześniej, gdy pożyczyła od Olivii czarną sukienkę Betsey Johnson, wydawało jej się, że wygląda w niej dobrze. Teraz jednak miała wrażenie, że sukienka jest za ciepła i klei się do ciała, gruby skórzany pasek wyglądał jak gadżet sadomaso, a blisko rąbka widać było plamę, nad której pochodzeniem wolała się nie zastanawiać.

Tymczasem Abby zapukała do pokoju Olivii i otworzyła drzwi.

– No ładnie! A taka niby była załamana – powiedziała. – Obudź się! Musisz to zobaczyć.

Droga do łazienki była wolna. Odczuwała palącą, wręcz fizjologiczną potrzebę skorzystania z prysznica. W wersji minimum musiała umyć zęby. Ale już było słychać głos Olivii. Wkrótce nie jedna, ale dwie współlokatorki zaczną ją przesłuchiwać. Rodzice za chwilę znowu wcisną przycisk domofonu, mogła być tego pewna. Jak najciszej wymknęła się z powrotem do przedpokoju. Wsunęła na nogi pozostawione przy drzwiach mokasyny, przygniatając je piętami, i uciekła na korytarz, starając się nie stracić równowagi.

Na końcu kwiecistego chodnika czekała winda. Czekała – zdała sobie teraz sprawę Madeleine – ponieważ zostawiła otwarte drzwi, gdy wytoczyła się z niej kilka godzin wcześniej. Teraz starannie je domknęła, wcisnęła parter i staromodne ustrojstwo szarpnęło i zaczęło zjeżdżać przez mrok wnętrza budynku.

Akademik Madeleine, neoromański zamek nazwany Narragansett, który oplatał róg biegnących w dół ulic Benefit i Church, został wzniesiony na przełomie wieków. Wśród zachowanych oryginalnych detali – witrażowego świetlika, mosiężnych kinkietów, marmurowego holu – była winda. Skonstruowana z wygiętych metalowych prętów niczym gigantyczna klatka dla ptaków, wciąż działała, co graniczyło z cudem, poruszała się jednak powoli i w tym czasie Madeleine usiłowała się ogarnąć. Przeczesała dłonią włosy i poprawiła je palcami. Palcem wskazującym oczyściła przednie zęby. Starła z oczu drobinki tuszu do rzęs i zwilżyła językiem wargi. Na koniec, mijając balustradę na pierwszym piętrze, zerknęła na własne odbicie w lusterku zamontowanym na tylnej ścianie kabiny.

Jedną z fajnych rzeczy, kiedy ma się dwadzieścia dwa lata lub gdy jest się Madeleine Hanna, jest to, że trzy tygodnie romantycznych zawirowań uwieńczonych nocą nieprawdopodobnego pijaństwa nie czynią żadnych widocznych spustoszeń. Oprócz podpuchniętych oczu Madeleine pozostawała tą samą ładną, ciemnowłosą dziewczyną co zwykle. Symetryczność jej twarzy – prosty nos, kości policzkowe i szczęka jak u Katharine Hepburn – była niemal matematyczna w swej precyzji. Jedynie nieznaczne zmarszczenie brwi świadczyło o lekkim zatroskaniu, które, jak uważała, stanowiło nieodłączną część jej osobowości. Dostrzegła rodziców czekających na dole. Byli uwięzieni między drzwiami zewnętrznymi i drzwiami do holu, Alton w kurtce z pomarszczonego materiału, Phyllida w granatowym żakiecie, z dopasowaną torebką ze złotymi sprzączkami. Przez jedną sekundę Madeleine poczuła chęć zatrzymania windy i pozostawienia rodziców w przedsionku pośród całej tej kampusowej makulatury – plakatów nowofalowych zespołów o nazwach w rodzaju Wretched Misery lub Clits, pornograficznych rysunków w stylu Egona Schielego, dzieła studenta Rohde Island School of Design z pierwszego piętra, oraz wojowniczych kserówek, które w swym podtekście przekazywały, że zdrowe, patriotyczne wartości wyznawane przez pokolenie jej rodziców leżą teraz na śmietniku historii zastąpione nihilistyczną, postpunkową wrażliwością, dla samej Madeleine niezrozumiałą, chętnie jednak wprawiłaby rodziców w oburzenie, udając, że rozumie – ale winda zatrzymała się na parterze i Madeleine rozsunęła drzwi, wychodząc im na spotkanie.

Alton przestąpił próg pierwszy.

– Proszę! – powiedział z zapałem. – Nasza absolwentka!

Rzucił się w jej stronę, jakby pruł przez kort do siatki, i zamknął ją w uścisku. Madeleine zesztywniała w obawie, że może wyczuć od niej alkohol albo, co gorsza, woń seksu.

– Nie wiem, dlaczego nie chcesz nam pokazać swojego pokoju – poskarżyła się Phyllida, podchodząc w drugiej kolejności. – Tak się cieszyłam na spotkanie z Abby i Olivią. Bardzo byśmy chcieli zaprosić je później na kolację.

– Nie zostajemy na kolację – przypomniał jej Alton.

– Moglibyśmy zostać. Wszystko zależy od tego, co ma w planach Maddy.

– Nie, inaczej się umawialiśmy. Plan był taki, żeby spotkać się z Maddy przy śniadaniu i wyjechać zaraz po uroczystości.

– Twój ojciec i jego plany – burknęła do Madeleine Phyllida. – Masz zamiar w tej sukience pójść na odebranie dyplomu?

– Nie wiem – odparła Madeleine.

– Nie mogę się przyzwyczaić do tych wywatowanych ramion, które noszą teraz wszystkie dziewczyny. Są takie męskie.

– Mam ją od Olivii.

– Wyglądasz na skonaną, Mad – zauważył Alton. – Pewnie w nocy balangowałaś, co?

– Niespecjalnie.

– Nie możesz włożyć czegoś swojego? – spytała Phyllida.

– Będę miała na sobie togę, mamo – wyjaśniła Madeleine i żeby uprzedzić ewentualną inspekcję, minęła ich i wyszła przez przedsionek na dwór.

Słońce przegrało bitwę z chmurami i zniknęło. Pogoda nie była teraz lepsza niż w weekend. Piątkowa zabawa została odwołana z powodu ulewy. Msza dla absolwentów w niedzielę przebiegała w ciągłym deszczu. Teraz, w poniedziałek, przestało wprawdzie padać, ale temperatura pasowała raczej do dnia świętego Patryka.

Gdy czekała, aż rodzice dołączą do niej na chodniku, przypomniała sobie, że w nocy, ściśle biorąc, nie doszło do stosunku. Zawsze jakieś pocieszenie.

– Siostra bardzo cię przeprasza – przekazała Phyllida, wychodząc – ale musi zabrać Ryszarda Lwie Serce na USG.

Ryszard Lwie Serce był dziewięciotygodniowym siostrzeńcem Madeleine. Wszyscy inni nazywali go Richardem.

– Co mu jest? – spytała Madeleine.

– Jedna z nerek podobno jest za mała. Lekarze chcą się jej przyjrzeć. Jeśli chcesz znać moje zdanie, te ultradźwięki zawsze znajdą coś, czym potem trzeba się martwić.

– A jeśli już o badaniach mowa – wtrącił Alton. – Muszę sobie zrobić USG kolana.

Phyllida zignorowała go.

– W każdym razie Allie jest z d r u z g o t a n a, że nie może przyjechać. Blake tak samo. Ale mają nadzieję, że ty i twój nowy przyjaciel odwiedzicie ich latem, po drodze na Cape Cod.

Przy Phyllidzie trzeba było się mieć na baczności. Tu niby opowiada o Ryszardzie Lwie Serce i jego za małej nerce, a już udało jej się przeskoczyć na temat nowego chłopaka Madeleine Leonarda (którego Phyllida i Alton jeszcze nie poznali) oraz Cape Cod (gdzie, jak oświadczyła Madeleine, planowała z nim zamieszkać). W zwykły dzień, gdy jej mózg pracował normalnie, Madeleine wyprzedzałaby matkę o krok, ale tego dnia mogła najwyżej puścić jej słowa mimo uszu.

Na szczęście Alton zmienił temat.

– Więc gdzie byś poleciła zjeść śniadanie?

Madeleine odwróciła się i spojrzała z roztargnieniem w stronę Benefit Street.

– Jest jedno miejsce, tędy.

Poprowadziła ich chodnikiem. Chodzenie – poruszanie się – było chyba dobrym pomysłem. Prowadziła ich wzdłuż szeregu staroświeckich, ładnie utrzymanych budynków z historycznymi tabliczkami i wielkiego akademika z dwuspadowym dachem. Podczas gdy w Providence szalały korupcja, przestępczość i mafia, z College Hill trudno było to dostrzec. Poniżej, w oddali, majaczyły ponuro centrum miasta i padające lub upadłe zakłady włókiennicze. Tutaj wąskie uliczki o nazwach takich, jak Prospect, Benevolent, Hope i Meeting, w tym wiele brukowanych, prowadziły obok okazałych rezydencji lub okrążały purytańskie cmentarze pełne wąskich jak bramy niebios nagrobków, a wszystkie biegły od zielonego kampusu na szczycie jak strumienie wypływające ze źródła. To fizyczne wzniesienie sugerowało wyższość intelektualną.

– Czy te chodniki z płytek nie są śliczne? – zachwycała się Phyllida, maszerując za Madeleine. – Kiedyś mieliśmy takie na naszej ulicy. Są d u ż o ładniejsze. Ale potem gmina zastąpiła je betonem.

– Za co oczywiście zapłaciliśmy my – wtrącił Alton. Lekko kulał, zamykając stawkę. Prawą nogawkę ciemnografitowych spodni rozpychała opaska na kolano, którą nosił na korcie tenisowym i poza nim. Alton od dwunastu lat z rzędu był klubowym mistrzem w swojej kategorii wiekowej, jednym z tych starszych facetów z opaską na łysiejącej głowie, z nierównym forhendem i żądzą mordu w oczach. Madeleine przez całe życie próbowała go pokonać, ale bez skutku. Było to tym bardziej irytujące, że teraz już grała od niego lepiej. Ale gdy tylko wygrywała seta, Alton zaczynał ją zastraszać, zachowywać się złośliwie, kwestionować decyzje sędziego, aż w końcu robiła błędy. Madeleine martwiła się, że jest w tym coś symbolicznego, że jest skazana na życie zastraszonej przez mniej zdolnych mężczyzn. W rezultacie mecze tenisowe Madeleine z ojcem nabrały dla niej tak wielkiego znaczenia osobistego, że spinała się, gdy tylko zaczynali grać, co miało przewidywalne skutki. A Alton triumfował po wygranej, robił się cały czerwony i ożywiony, jak gdyby o zwycięstwie zadecydował wyłącznie jego talent.

Na rogu Benefit i Waterman Street przeszli za kościołem baptystów z białą iglicą. W ramach przygotowań do uroczystości na trawniku ustawiono głośniki. Mężczyzna w muszce, który wyglądał na dziekana do spraw studenckich, w napięciu palił papierosa i przyglądał się pękowi balonów przywiązanych do kościelnego ogrodzenia.

Tymczasem Phyllida dogoniła Madeleine i wzięła ją pod rękę, by pokonać nierówny chodnik, którego płyty wypychały od spodu korzenie sękatych platanów rosnących rzędem przy krawężniku. Jako mała dziewczynka Madeleine uważała, że matka jest ładna, ale to było dawno temu. Z czasem twarz Phyllidy stała się bardziej nalana, a policzki zaczynały jej zwisać jak u wielbłąda. Konserwatywne stroje, które nosiła – stroje filantropki lub ambasadorki – zwykle maskowały jej figurę. Moc Phyllidy kryła się w jej włosach. Były kosztownie ułożone w gładką kopułę, niczym muszla koncertowa do wystawiania tej granej od wielu lat sztuki zwanej jej twarzą. Madeleine nie pamiętała, żeby Phyllida kiedyś zamilkła z wrażenia albo nie dostosowała się do wymagań etykiety. W gronie rówieśników Madeleine lubiła stroić sobie żarty z jej oficjalnego stylu, często jednak łapała się na tym, że porównuje maniery innych ludzi z zachowaniem Phyllidy i to porównanie wypadało na korzyść matki.

I w tym momencie Phyllida spoglądała na Madeleine z wyrazem twarzy odpowiednim do o b e c n e j chwili: zachwycona uroczystym charakterem tego dnia, gotowa do zadania inteligentnych pytań napotkanym profesorom Madeleine i wymiany uprzejmości z rodzicami innych absolwentów. Krótko mówiąc, była otwarta na wszystko i wszystkich, w pełni gotowa do wielkiej towarzysko-akademickiej fety, co w Madeleine tylko pogłębiało wrażenie nieprzygotowania zarówno do tego dnia, jak i do reszty życia.

Nie zatrzymywała się jednak; przecięła Waterman Street i wspięła się po schodkach Carr House, szukając schronienia i kawy. Kawiarnię dopiero co otwarto. Chłopak za kontuarem, w okularach w stylu Elvisa Costella, czyścił ekspres do kawy. Przy stoliku pod ścianą dziewczyna o sztywnych różowych włosach paliła papierosa goździkowego i czytała Niewidzialne miasta. Ze sprzętu stereo na lodówce leciało Tainted Love.

Phyllida, przyciskając do piersi torebkę, przystanęła, żeby obejrzeć studenckie prace na ścianach: sześć obrazów piesków cierpiących na choroby skóry, w kołnierzach ochronnych.

– Ciekawe, co? – skwitowała tolerancyjnie.

– La boheme – dodał Alton.

Madeleine posadziła rodziców przy stoliku pod wykuszowym oknem, jak najdalej od różowowłosej dziewczyny, i podeszła do kontuaru. Chłopakowi zajęło trochę czasu, nim ją obsłużył. Zamówiła trzy kawy – dużą dla siebie – i bajgle. Gdy bajgle się podgrzewały, przyniosła rodzicom kawę. Alton, który nie umiał wysiedzieć przy śniadaniu bez czegoś do czytania, ściągnął już z pobliskiego stolika i przeglądał zostawiony przez kogoś „Village Voice”. Phyllida otwarcie przyglądała się różowowłosej.

– Myślisz, że jest jej wygodnie? – zapytała ściszonym głosem.

Madeleine odwróciła się i zauważyła, że poszarpane czarne dżinsy dziewczyny spina kilkaset agrafek.

– Nie wiem, mamo. Może podejdź do niej i zapytaj.

– Jeszcze mnie dziabnie.

– Według tego artykułu – rzekł Alton, czytając tygodnik – homoseksualizm pojawił się dopiero w dziewiętnastym wieku. Został wynaleziony. W Niemczech.

Kawa była gorąca i zbawiennie dobra. Sącząc ją, Madeleine zaczęła się czuć odrobinę mniej koszmarnie.

Po kilku minutach poszła po bajgle. Były trochę przypalone, ale nie chciała czekać na nowe, zabrała je więc do stolika. Obejrzawszy swojego bajgla z kwaśną miną, Alton zaczął go zawzięcie oskrobywać plastikowym
nożem.

– No więc poznamy dzisiaj Leonarda? – spytała Phyllida.

– Nie wiem – odpowiedziała Madeleine.

– Jest coś, o czym chciałabyś nam powiedzieć?

– Nie.

– Wciąż planujecie zamieszkać razem tego lata?

Madeleine zdążyła już ugryźć pierwszy kęs. I jako że odpowiedź na pytanie matki była skomplikowana – ściśle rzecz biorąc, Madeleine i Leonard nie planowali zamieszkać razem, ponieważ zerwali ze sobą przed trzema tygodniami; Madeleine nie traciła jednak nadziei na pojednanie, a pamiętając, ile wysiłku kosztowało ją oswojenie rodziców z jej zamiarem, nie chciała wszystkiego zaprzepaścić, przyznając, że plan został odwołany – cieszyła się, że może wskazać pełne usta, co uratowało ją przed odpowiedzią.

– Cóż, jesteś już dorosła – ciągnęła Phyllida. – Możesz robić, co chcesz. Chociaż muszę powiedzieć, tak między nami, że wcale tego nie pochwalam.

– Już o tym wspominałaś – wciął się Alton.

– Bo to jest wciąż fatalny pomysł! – zawołała Phyllida. – Nie chodzi mi o przyzwoitość. Mówię o problemach praktycznych. Jeśli wprowadzisz się do Leonarda – czy jakiegokolwiek chłopaka – i to on ma pracę, od razu stawiasz się w niekorzystnej sytuacji. A jeśli nie będzie się wam układać? Co wtedy ze sobą zrobisz? Nie będziesz miała gdzie mieszkać. I nie będziesz miała zajęcia.

To, że analiza matki była jak najbardziej prawidłowa, że sytuacja, przed jaką ostrzegała ją Phyllida, była dokładnie tą, w której Madeleine już się znalazła, nie skłoniło jej do przytaknięcia.

– Ty rzuciłaś pracę, gdy się poznaliśmy – Alton wytknął Phyllidzie.

– I dlatego wiem, o czym mówię.

– Możemy zmienić temat? – poprosiła w końcu Madeleine, przełknąwszy kęs.

– Oczywiście, skarbie. Nie będę już do tego wracać. Jeśli zmienisz plany, zawsze możesz wrócić do domu. Twój ojciec i ja przyjmiemy cię z otwartymi ramionami.

– Ja nie – rzucił Alton. – Wcale jej nie chcę. Powrót do rodzinnego domu to zawsze fatalny pomysł. Nie wracaj.

– Nie martw się – odparła Madeleine. – Nie zamierzam.

– Wybór należy do ciebie – stwierdziła Phyllida. – Gdybyś jednak w r ó c i ł a do domu, możesz zająć poddasze. Dzięki temu będziesz mogła przyjeżdżać i wyjeżdżać, kiedy tylko zechcesz.

Madeleine ze zdziwieniem złapała się na tym, że rozważa tę propozycję. A może by tak powiedzieć rodzicom wszystko, zwinąć się w kulkę na tylnej kanapie samochodu i pozwolić im zawieźć się do domu? Mogłaby wprowadzić się do swojego dawnego pokoju, z łóżkiem w kształcie sań i tapetą z reprodukcjami z Madeline. Mogłaby zostać starą panną, jak Emily Dickinson, i pisać wiersze pełne myślników i błyskotliwości, nigdy nie przybierając na wadze.

Z tego rozmarzenia wyrwała ją Phyllida.

– Maddy? – zwróciła się do niej. – Czy to nie twój kolega Mitchell?

Madeleine obróciła się na krześle.

– Gdzie?

– To chyba Mitchell. Po drugiej stronie ulicy.

Rzeczywiście, przy kościele siedział po turecku na świeżo skoszonej trawie „kolega” Madeleine Mitchell Grammaticus. Poruszał ustami, jak gdyby mówił do siebie.

– Może go zaprosisz, żeby się do nas przysiadł? – zaproponowała Phyllida.

– Teraz?

– Czemu nie? Chętnie się spotkam z Mitchellem.

– Prawdopodobnie czeka na rodziców – wyjaśniła Madeleine.

Phyllida pomachała, chociaż Mitchell stał za daleko, by mógł ją zauważyć.

– Co on tam robi, na tej trawie? – spytał Alton.

Cała trójka wpatrywała się w Mitchella siedzącego w pozycji półlotosu po drugiej stronie ulicy.

– Jeśli ty go nie zaprosisz, ja to zrobię – oznajmiła w końcu Phyllida.

– No dobrze – ustąpiła Madeleine. – Dobrze. Już idę.

Zrobiło się cieplej, ale zmiana była niewielka. W oddali gromadziły się czarne chmury. Madeleine zeszła po schodkach Carr House i przecięła ulicę. Ktoś w sąsiednim kościele wypróbowywał głośniki, powtarzając pedantycznie: „Sussex, Essex i Kent. Sussex, Essex i Kent”. Transparent rozwieszony nad wejściem do kościoła ogłaszał: „Absolwenci 1982”. Pod transparentem, na trawie, siedział Mitchell. Jego usta wciąż poruszały się bezgłośnie, gdy jednak zauważył nadchodzącą Madeleine, znieruchomiały raptownie. Madeleine zatrzymała się kilka kroków od niego.

– Przyjechali moi rodzice – poinformowała go.

– Dzisiaj – odpowiedział spokojnie Mitchell – do wszystkich przyjechali rodzice.

– Chcą się z tobą przywitać.

Mitchell uśmiechnął się nieznacznie na te słowa.

– Pewnie nie wiedzą, że ze mną nie rozmawiasz.

– Nie wiedzą – przyznała Madeleine. – Zresztą teraz… rozmawiam.

– Z przymusu czy w ramach zmiany polityki?

Nieszczęśliwa Madeleine przestąpiła z nogi na nogę, marszcząc nos.

– Słuchaj. Mam potwornego kaca. Prawie nie spałam tej nocy. Moi rodzice są tutaj od dziesięciu minut i już doprowadzają mnie do szału. Gdybyś więc był łaskaw pójść tam i się przywitać, byłabym wdzięczna.

Wielkie, wrażliwe oczy Mitchella zamrugały dwa razy. Miał na sobie klasyczną koszulę z gabardyny, ciemne wełniane spodnie i znoszone półbuty. Madeleine nigdy nie widziała go w szortach ani w tenisówkach.

– Przepraszam – powiedział. – Za tamto wtedy.

– W porządku – rzuciła Madeleine, odwracając spojrzenie. – Nic nie szkodzi.

– Po prostu zachowałem się idiotycznie, jak to ja.

– Ja też.

Nastała chwila ciszy. Madeleine poczuła na sobie spojrzenie Mitchella i skrzyżowała przed sobą ręce.

A oto, co się stało:
(…)