O książce:
Bondurantowie są sławnym zabijakami i bimbrownikami, przemycającymi alkohol w hrabstwie Franklin, w Wirginii, podczas lat prohibicji, a także po jej zniesieniu. O ich śmiałych poczynaniach i drwieniu ze śmierci krążą legendy. Wśród braci prym wiedzie Forrest, charyzmatyczny, małomówny przywódca. Najstarszy brat, Howard, ma ciało i krzepę gladiatora, lecz jego duszę nawiedzają koszmary Wielkiej Wojny. Jack, najmłodszy z rodzeństwa, marzy o wielkim świecie, zbytkach i zbudowaniu rodzinnego imperium. Wszyscy trzej próbują osiągnąć szczęście w miłości i interesach na przekór wojnie, zarazie, śmierci, Wielkiemu Kryzysowi i stróżom prawa.
„Biały muł”, „biały piorun”, „samogon”, „zajzajer”, „whiskey z pniaka”, „górski zdrój” – pod tymi i jeszcze innymi nazwami bimber spływał szerokim strumieniem z położonego w górach hrabstwa Franklin na okoliczne hrabstwa i sąsiednie stany. Gdy Sherwood Anderson, dziennikarz i pisarz amerykański przyjechał w te strony, by zrelacjonować proces gangu przemytników, nazwał to miejsce „hrabstwem najwyższego nasączenia” i „najbardziej mokrym hrabstwem świata”. Zafascynowany niezłomnością ducha mieszkańców, Anderson pragnie odnaleźć braci Bondurant i dojść po nitce do kłębka „Wielkiego Spisku Przemytniczego”.
Żywa i wyrazista proza Matta Bonduranta budzi do życia autentyczne postaci, ich ciemne interesy, zmowę milczenia i pragnienia serc. Jego przenikliwy obraz świata targanego namiętnościami, przemocą i rozpaczą, jest równie wzruszający, co wspaniały.
Tytuł: Hrabstwo ponad prawem
Tytuł oryginału: The Wettest County in the World
Autor: Matt Bondurant
Wydawnictwo: Anakonda
Data wydania: 17 kwietnia 2013
liczba stron: 312
Gatunek: thriller, sensacja, kryminał
ISBN: 9788363885113
Hrabstwo ponad prawem
Matt Bondurant
(fragmenty)
Fragment 1
Nieco później Maggie stała w płaszczu i filcowym męskim kapeluszu, licząc pieniądze w kasie. W restauracji było cicho i pusto. Jefferson i Hal już wyszli. Hal pojechał na dół, na południe do hrabstwa Henry, a Jefferson Deshazo wyruszył na piechotę przez śnieg do swojej chaty, kilka kilometrów na południe. Maggie miała samochód, forda model T, który dostała w spadku po ojcu. Lubiła nim jeździć sama, gdzie chciała. Zwykle zostawała do późna, by podliczyć kasę i ułożyć rachunki. Forrest miał dom na Garbie Kucharza, na północ od restauracji, w środku hrabstwa Franklin, ale droga była daleka, a w górach szalała śnieżyca. Podczas nocy takich jak ta dokładał do pieca, wypijał parę głębszych i przesypiał na zapleczu, na macie rozłożonej pomiędzy regałami, na których składowano konserwy. Forrest stał przez chwilę, obserwując Maggie, ale ta nie podniosła wzroku znad karteluszek.
– Co robisz? – spytał Forrest.
– Jem lody – odpowiedziała Maggie.
Wyjęła filiżankę z szafki i nalała sobie kawy. Zakładając pasmo włosów za ucho, posłała mu lekki uśmiech, ale oczy miała przygaszone zmęczeniem. Jej płaszcz był rozchylony i Forrest zobaczył, że w okolicach talii sukienkę miała utytłaną krwią.
– Lepiej już jedź – powiedział Forrest. – Zaraz zasypie drogę.
– Już wychodzę.
Forrest wyszedł na parking, by sprawdzić warunki. Śnieg padał wolno, wielkimi płatami, jak kawałki pierza, które można byłoby wyłapywać, co oznaczało, że wkrótce przestanie padać. Droga była jednak zbyt zasypana, by zdołał przejechać przez Górę Thorntona.
Na śniegu czerwieniła się plama krwi. Forrest zagarnął stopą świeży puch i przykrył ją. Furgonetka Maggie stała obok jego zielonego forda z tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Coś było nie tak w jego zarysie na tle padającego śniegu. Forrest przeszedł przez podwórko i ujrzał jakąś postać opartą o przedni błotnik. Był to mężczyzna, którego znokautował kastetem. Krew zastygła mu na czole smolistą plamą. Zapewne przyczołgał się aż tutaj. Ten drugi, którego skopał do nieprzytomności, zniknął. Na parkingu było pusto, poza autem Maggie. Wiatr ustał i Forrest słyszał śnieg opadający miękko poprzez gałęzie oraz jęk silnika gdzieś wysoko w oddali
Fragment 2
Nagle zauważył, że maska silnika jest uchylona i znów opanowała go fala gniewu. Pomyślał, że wrzuci tego człowieka do rowu i połamie mu nogi. Położy mu kostki na kamieniu i będzie po nich skakał, póki nie pękną piszczele. Na myśl o tym poczuł się zmęczony i zbulwersowany faktem, że ten facet to zrobił. Pochylił się, by sprawdzić jego puls. Poczuł rytmiczny przepływ krwi. Żył, więc mógł jeszcze pocierpieć tej nocy. Forrest nie posiadał się ze zdziwienia, jak wielu ludzi budziło się rano z potrzebą otrzymania cięgów. Ludzi, którzy mówili i robili różne rzeczy, by sprowokować innych do rozkwaszenia im ryja. Może zależało im na wyniku końcowym? Palącym poczuciu upokorzenia, gdy następowała bolesna pobudka, a oni tarzali się w rowie, obmacywali usta w poszukiwaniu zębów, delikatnie dotykali naderwanego ucha i podziwiali obitą, spuchniętą mordę w lusterku wstecznym. Forrest doszedł do wniosku, że skoro tak tego pragnęli, może im w tym pomóc. Miejsce tego śmiecia było w rowie, gdzie on połamie mu nogi. Jeśli po tym cymbał zdechnie, sam będzie sobie winien. Przykucnął i chwycił go za fraki. Już miał go zsunąć ze stopnia swojego auta i zawlec do rowu, gdy mężczyzna nagle otworzył oczy, a jego zimne dłonie zacisnęły się na nadgarstkach Forresta. Odsłonił zęby niczym warczący pies. Między jego wargami nadal pieniła się krew. Forrest wykręcał dłonie, próbując się uwolnić.
– Do licha, jełopie! – wysyczał Forrest. – Mało ci jeszcze?
W tym momencie poczuł, jak ktoś zakrada się z tyłu i chwyta go za szyję. Stojący za nim mężczyzna naparł mu na plecy i Forrest ugiął się pod jego ciężarem. Ten, który przytrzymywał mu ręce, teraz się uśmiechnął, wystawiając kikut języka, przypominający cętkowaną zakrwawioną kiełbasę. Oczy wyszły mu na wierzch, spuchnięte wole oklapło na kołnierz. Ten z tyłu wsadził ramię pod brodę Forresta i odchylił mu głowę do góry, w niebo. Nisko wiszące chmury były ciemnoszare i czarne. Forrest poczuł ostrze brzytwy rozcinające mu szyję. Uczucie zimna, jakby ktoś kreślił mu na skórze linię soplem lodu. Chłodne dotknięcie metalu. Przez chwilę dziwił się, jak było to łagodne i bezbolesne. Widział migoczące gwiazdy za pierzastymi chmurami, gdy klęczał w zimnym śniegu. Poczuł wilgoć w butach. Stojący za nim trzymał go w żelaznym uścisku. Ten z przodu, nie puszczając jego wyciągniętych rąk, zbliżył do niego twarz i uśmiechnął się znowu. Ich oddechy się zmieszały. Z Forresta uszedł ciężar, a jego miejsce zajęła słabość. Poczuł, jak krew leje mu się po piersi i do gardła. Połknął słony haust i wtedy sobie uświadomił. „Do gardła? Boże, on je podrzyna. Zaraz odetnie mi łeb!”. Ten z tyłu piłował mu szyję. Forrest przechylił się na bok i zrobił unik. Oswobodził ramię i sięgnął do twarzy stojącego za nim człowieka. Namacał kość policzkową i oczodół i natychmiastwetknął kciuk w miękkie ciało. Mężczyzna zawył i puścił go. Forrest stanął na nogi i zatoczył się kilka kroków w stronę restauracji, po czym ciężko osunął na kolana w śnieg. Zadziwiała go ilość krwi, jaka z niego uchodziła, tworząc cieknący śliniak. Mieszała się ze śniegiem w parującą breję między jego dłońmi. Przeczołgał się przez podwórze do ściany restauracji. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych kopniakiem drzwi i krzyk ze środka. Wiedział już, że weszli.
Forrest oparł się o ścianę, szukając po omacku brzegów rany zdrętwiałymi palcami, przed sobą widząc tylko biel. Złapał za brzegi podciętego gardła i pomyślał, że nadeszła chwila, gdy wypadałoby zrobić rachunek dokonań życiowych. Lecz jedyne, co przychodziło mu na myśl, było to, że tamci prosili się o lanie, a on im je sprawił, więc o co tyle szumu? „Brakuje cząstki mnie”, pomyślał. Na świecie była tylko jedna skończona istota. Ta, która wstawała o świcie, kroczyła przez góry i sięgając w dół ogromnymi, bezlitosnymi palcami, wyrywała dusze z ludzi jak chwasty z bruzdy ziemi. Gdy Forrest spojrzał na nieboskłon, niczego tam nie zobaczył. Została tylko wystrzępiona dziura, gwiazdy zgasły, światło opadało powolnymi, lśniącymi smugami.
Dziura w niebie się zakręciła i poczuł, jak ciężar jego ciała się przenosi. Zdawało się, że Ziemia i wszyscy ludzie na niej znajdowali się w małym pudełku, które teraz ktoś przewrócił i zawartość rozsypała się w ciemności. „Jeszcze nie”, pomyślał. Ze środka dobiegły kolejne krzyki i odgłos tłuczonego szkła. Kobiecy głos coś zawołał dziwnym, wysokim, rozpaczliwym tonem, który zapadł Forrestowi w serce i coś w nim poruszył. Mocno, choć nadal nie mógł sobie przypomnieć, czemu tak się działo ani kto to był. Popatrzył na swoje nogi, rozciągnięte przed nim. Nogawki spodni były przesiąknięte krwią i wiedział, że nogi go nie usłuchają.
Potem zapadła cisza. Forrest patrzył na pierzaste kłaki śniegu, niczym opadające obłoki, skrywające pod białą warstwą jego nogi, ziemię i drzewa za drogą. Ustabilizował bicie serca. Wyrównał oddech do regularnych krótkich westchnień. Jego mięśnie zaczęły się rozluźniać. „Nie było tak źle”, pomyślał. Czuł miękki dotyk padającego śniegu. Cicha muzyka z radia płynęła przez okno nad jego głową. Skupił swój umysł na muzyce, która z wolna ucichła. Jakiś głos powiedział: Ten utwór dedykujemy naszym chorym i kalekim. Chór głosów zaintonował wolną i dostojną pieśń, której słów nie rozróżniał.
Forrest otworzył oczy. Gdzieś po drugiej stronie drogi, na brzegu lasu zauważył jakiś ruch. Nie rozpoznał, co to mogło być. Jeśli to Bóg, to się doigra. Chwyci go i rozbije mu łeb, wdepcze go w asfalt jak grudkę ziemi. Nie było tak źle. W istocie wszystko miało sens. W następnej chwili leżał twarzą w śniegu, czuł lód na policzku, palcami wciąż trzymał brzegi rozciętego gardła i zapadał cię w mrok.
Fragmnet 3
W restauracji było pełno rozbitego szkła i połamanych mebli. Na podłodze leżała roztrzaskana kasa z opróżnioną szufladą. Cała zawartość półek za ladą została wywalona na podłogę. Na barze leżał nóż do mięsa z ostrzem ubrudzonym zastygłą krwią.
– Co z Maggie? – spytał Jack.
– Zwykle wychodzi zaraz po nas – powiedział Hal. – Jej samochodu nie ma, więc pewnie wróciła do domu.
W kuchni Jack musiał torować sobie drogę wśród rozrzuconych na podłodze garnków i narzędzi.
– Zostawiliśmy z Jeffersonem porządek – dodał Hal. – Nie było tu tego.
– Lepiej zadzwońmy do Hodgesa – powiedział Jack.
– Lepiej najpierw sprawdzić w składziku – poradził Hal. – Forrest nie życzyłby sobie, żebyśmy sprowadzali tu szeryfa, gdy ma na składzie tyle gorzały.
Wyszli tylnymi drzwiami z kuchni i zobaczyli wyraźne ślady, prowadzące do składziku, a stamtąd naokoło z powrotem na parking. Koleiny po oponach samochodu wskazywały na to, że drogę tę pokonano kilka razy. Drzwi składziku były otwarte na oścież. Zostały z nich drzazgi, bo ktoś rozrąbał je siekierą, która teraz leżała w śniegu. Promienie słońca zalały tylne podwórko. Jack złapał się za głowę i próbował zebrać myśli, choć jego umysł przypominał w tej chwili gniazdo os.
– Ile tego było? – zapytał.
– Coś koło dziewięciuset litrów – rzekł Hal.
W nieoświetlonej szopie zastali potłuczone słoiki i kilka pustych kanek rozrzuconych po podłodze. W powietrzu unosił się ostry zapach kukurydzianki. Gdy oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności, Jack zobaczył, że szopa została ogołocona. Tyle litrów! Musieli mieć kilka samochodów i paru ludzi. To było warte przynajmniej pół tysiąca. Wyszedł na zewnątrz. Hal zaciskał dłonie w pięści. Jack czuł się, jakby dopiero obudził się ze snu. Wszystko widział jak przez mgłę. Zdawało mu się, że drzewa się trzęsą, choć nie było wiatru ani dźwięku, oprócz odgłosu ich kroków na mokrym śniegu. Jack był pewien, że Forrest nie wypuściłby takiej ilości towaru bez walki i uderzyła go myśl, że ci, którzy zabrali alkohol, odebrali również życie jego bratu.
Jack postanowił najpierw zadzwonić do szpitala w Rocky Mount i spytać, czy przyjęli pacjenta odpowiadającego rysopisowi Forresta. Skorzystali z telefonu w restauracji. Hal zamiatał podłogę, podczas gdy Jack czekał na połączenie. Następny telefon chciał wykonać do kostnicy. Ale Forrest był w szpitalu, na oddziale intensywnej terapii. Żył. Obaj wyruszyli do Rocky Mount. Forrest był nieprzytomny. Gardło miał grubo obandażowane. Pozszywali strzępy jego szyi, począwszy od lewego ucha, pod brodą, kilka centymetrów nad jabłkiem Adama, skończywszy na linii szczęki z prawej strony. Stracił ogromną ilość krwi i wymagał transfuzji. Pielęgniarki powiedziały, że przyszedł do szpitala w środku nocy o własnych siłach, zataczając się w holu i ściskając palcami brzegi rany na gardle. Zanim stracił przytomność, powiedział, że miał wypadek. Z Granicy Hrabstwa do Rocky Mount szło się prawie dwadzieścia kilometrów przez góry, krętymi drogami. Gdy go spytali, jak się tu dostał, Forrest odpowiedział, że pieszo.