alt Katarzyna Mlek – pisarka, malarka i poetka. 22 marca, nakładem wydawnictwa Oficynka, w księgarniach pojawiła się jej pierwsza powieść zatytułowana Zapomnij patrząc na słońce. Zapraszamy do lektury wywiadu z autorką.

Olga Majerska: Zapomnij patrząc na słońce to Pani pierwsza powieść. Jednak ma już Pani na swoim koncie zbiór opowiadań Za firewallem oraz tom poezji Zawodowa królowa. Kiedy połknęła Pani pisarskiego bakcyla?

Katarzyna Mlek: Myślę, że urodziłam się z potrzebą pisania. Świadczyć może o tym fakt, że mając kilka lat opisałam fioletowym flamastrem szafki u babci. Użyłam słowa „garnek” – tylko takie znałam. Rodzina była dumna i przerażona zniszczeniami. Dali mi papier śniadaniowy, który pokrywałam kolejnymi napisami. A potem ktoś wpadł na pomysł, żeby wręczyć mi książkę. Do dziś wszyscy wspominają, że byłam grzecznym dzieckiem, zawsze zajętym czytaniem, albo pisaniem, ewentualnie rysowaniem.  

Poszłam do szkoły. Tu dopisywało mi szczęście i spotykałam na swojej drodze świetnych polonistów i nauczycieli języków obcych, którzy pozwolili mi się rozwijać, pomimo tego, że bywało to kłopotliwe. Potrafiłam zająć się swoimi sprawami i nie zwracać uwagi na świat. Czytać pod ławką. Odmawiać recytowania poezji ze względu na to, że mi się nie podobała. Pisać klasówkę do końca dnia, bo musiałam o czymś powiedzieć. Egzaminu do liceum o mały włos nie zawaliłam z powodu wybujałej fantazji, a matury – z powodu braku weny. Potem przyszły studia, szukanie pracy, taka proza. Na dłuższy czas porzuciłam pisanie. Może nie do końca, bo uporawszy się z uczelnią i zdobyciem pracy, zajmowałam się opracowywaniem podręczników i dokumentacji technicznej. To dobry chrzest bojowy. Pisanie tego typu tekstów wymaga precyzyjnego formułowania myśli. Zmusza do oszczędzania słów. To miało chyba decydujący wpływ na to jak piszę.  

zapomnij patrzc na soceDalej poszło z górki. Urodziłam syna i zaczęłam opowiadać bajki, których słuchał nie tylko on, ale wszyscy w parku, będący w zasięgu mojego głosu. Odwiedzający nas znajomi i bliscy. Przypadkowi towarzysze podróży autobusem. Obserwowałam zaskoczona i trochę zadowolona, że umiem ściągnąć ich uwagę. Ja naprawdę nie wiedziałam, że tak można. Przełom nastąpił, gdy mój mierzący niemal dwa metry szwagier rozpłakał się słuchając opowiadania o psie, który płakać nie umiał. Potem śmiał się z królewny Frezji i jej mamy Konwalii, które przehulały królestwo i założyły własną firmę. W tym właśnie momencie zdecydowałam się wrócić do tego, co zawsze chciałam robić. Do opowiadania historii. W ciągu tych kilku lat, odkąd jest z nami mój syn, powstały wszystkie moje teksty. Natomiast notatki do niektórych liczą po kilkanaście lat.

O.M: Można więc powiedzieć, że bakcyl trafił na podatny grunt, a znajomi i nieznajomi, rodzina i nauczyciele jeszcze mu dopomogli. A jak wyglądał początek Pani przygody z malarstwem – takim bardziej na poważnie niż rysowanie na papierze śniadaniowym? Kiedy stwierdziła Pani, że te obrazy są na tyle dobre, by można zacząć je sprzedawać?

K.M: To stało się trochę przypadkiem. Rozmawiałam z pewną osobą, której przyznałam się, że jestem malarką. Zazwyczaj unikam wypowiadania się na ten temat, ale akurat ten ktoś podszedł mnie w momencie obniżonej czujności. Usłyszawszy, że maluję, od razu zapytał, gdzie można obejrzeć prace. Odpowiedziałam, że u mnie w domu. Zdziwił się i stwierdził, że mogłabym pokazać je chociaż w Internecie, skoro już nie mam pracowni ani sklepu. I tak się to zaczęło. Nie wiem czy moje prace są dobre, wydaje mi się, że są. Postanowiłam je w jakiś sposób zweryfikować. Dlatego w tym roku zdobyłam się na trudny krok. Zleciłam wyprodukowanie portofolio, zaczęłam poważnie myśleć o wernisażu i zgłosiłam cztery obrazy na Bielską Jesień. To prestiżowe biennale malarstwa, do którego dopuszczono teraz malarzy bez dyplomu. Mam nadzieję, że zakwalifikuję się do wystawy. Myślę, że sprzedawanie prac przez Internet w porównaniu z bezpośrednim wystawieniem się na reakcje publiczności to prosta sprawa. Ale do krytyki trzeba dojrzeć, trochę się z nią oswoić, żeby nie odebrała chęci tworzenia. I żeby pochwały nie odebrały świeżości spojrzenia. Teraz, dopiero po latach, dorosłam.syneczek

O.M: W takim razie trzymam kciuki, by Pani obrazy zostały zakwalifikowane do Bielskiej Jesieni. Sądzę jednak, że najważniejszy jest sam krok, próba wyjścia do ludzi ze swoją twórczością. Nie każdy jest gotowy na to, by zmierzyć się z krytyką. Pani naraża się na nią z wielu stron – jako malarka, powieściopisarka i poetka. Zastanawia mnie to tym bardziej, że Pani pasje zawodowe mają lub miały niewiele wspólnego ze sztuką. Z wykształcenia jest Pani przecież ekonomistką, pracowała Pani jako analityk. Artyzm zwykle kojarzony jest z tą drugą, humanistyczną sferą. Jak widać niesłusznie. Jak Pani praca i studia wpłynęły na rozwój Katarzyny Mlek – artystki?

K.M: Ukończyłam studia w Szkole Głównej Handlowej. Jest to uczelnia, która oprócz tego, że oferuje wiedzę, uczy jej poszukiwania i systematyzowania. Umiejętne prowadzenie badań to podstawa mojej pracy – wszystkie informacje pozyskuję samodzielnie i samodzielnie weryfikuję. Drugim czego nauczyłam się w Szkole Głównej Handlowej jest logiczne rozumowanie i wypowiadanie się w mowie i piśmie. Nie jest sztuką posiadać wiedzę, trzeba ją także umieć przekazać. Podczas dziesiątek prezentacji i wypracowań „na zaliczenie” nauczyłam się dobrze organizować przekaz. Nie jestem w tym mistrzem, ale się staram i wiem do czego dążyć. No i rzecz najważniejsza: w Szkole poznałam mojego męża. To mój główny redaktor, krytyk, poplecznik, ktoś, kto pozwala mi dobrnąć do ostatniej strony. Bez niego nie byłoby żadnej książki. Skreślam więc powyższe i zostawiam tylko zdanie „studia pozwoliły mi poznać kogoś, dla kogo piszę”.

Jeżeli chodzi o pracę: wczoraj moja serdeczna przyjaciółka, Bożena Mazalik, autorka fantastycznej Baby na safari powiedziała, że „Kata ma łatwiej, bo pisanie to jak programowanie komputera”. Coś w tym jest. Książki zaczynam od opracowania sceny początkowej i końcowej – to moje wejście i wyjście. Potem muszę wypełnić przestrzeń pomiędzy w poukładany sposób. Tworzę kolejne sceny, które muszą się logicznie łączyć. A to już jest bardzo bliskie pracy programisty. No, mniej więcej – programiści wolą więcej żywiołu. Ale w tej sprawie odsyłam do mojej debiutanckiej noweli. Wykorzystuję też typowo informatyczne narzędzia do celów planowania powieści. Korzystam z notacji zwanej UML. Używam narzędzi służących do projektowania systemów. Przydają się, bo posiadają wbudowane mechanizmy weryfikujące – przynajmniej w części – logikę. A jeśli już jesteśmy przy logice, to nic jej nie uczy tak sprawnie, jak praca analityka. Pewnie dlatego do dziś nie znam się na żartach i ich nie rozumiem. Naprawdę.

O.M: Czy można więc powiedzieć, że odstępuje Pani od starej, wyświechtanej weny na rzecz ciężkiej, analitycznej pracy twórczej?

K.M: Akurat w moim przypadku takie podejście się sprawdza. Inwestuję sporo w przygotowania, aby potem sprawniej pisać. Podobnie dzieje się w przypadku obrazów: opracowuję szereg szkiców, aby wybrać ten jeden, który mi pasuje, przenieść wstępnie na płótno i często jeszcze skorygować. Nawet abstrakcja wymaga pewnego planowania kompozycji przestrzennej i kolorystycznej, jak mówiłam w moim przypadku – pewnie inni artyści mają inne metody pracy. Jeżeli nie przyłożę się do planowania, zazwyczaj zużywam mnóstwo czasu na poprawki. To się po prostu nie kalkuluje – to mówię jako ekonomista. Wolę pisać od razu „na czysto”, zamiast kreślić, modyfikować i łatać potem dziury, których nie przewidziałam.

gupiecO.M: Proszę opowiedzieć o swoich pasjach czytelniczych – jakich pisarzy najbardziej Pani ceni, których czyta najchętniej, a także którzy z nich najsilniej wpływają na Pani pisarstwo?

K.M: Zacznę może od końca. Kiedy pracuję nad powieścią, staram się unikać czytania innych autorów. Jeżeli już po coś sięgam, staram się, aby było to tematycznie zbliżone do materiału, który opracowuję. Mimo wszystko styl danego pisarza, zwłaszcza jeżeli jest to mocny autor, potrafi przeniknąć do moich tekstów. Czasem jest mi z tym nie po drodze.

Kiedy mogę, sięgam po następujących autorów i ich pozycje: Zbójecka narzeczona, Rok potopu i ulubiona Oryks i Derkacz Margaret Atwood – na tę ostatnią zamierzam odpowiedzieć własną wersją apokalipsy; James Clavell – doceniam rozmach jego powieści; Terry Pratchett – lubię jego poczucie humoru i konsekwentnie budowany alternatywny świat; Święte gry Vikrama Chandry – czytałam z sześć razy, niesamowita sprawa, ciężko tu krótko o tym napisać; Majgull Axelsson – czytałam wszystko co jest po polsku, tylko Pępowina do mnie nie trafiła, reszta to mistrzostwo świata w opowiadaniu wątków społecznych, zwłaszcza Ta, którą nie byłam.

Poza tym jestem czytelnikiem wszystkożernym, czytam co popadnie i kiedy nie piszę, czytam bardzo dużo. Nawet rzeczy, które wydają się nie na miejscu czy nudne – mam tę zasadę, że jak zaczynam książkę, kończę ją choćby nie wiem co – to takie nasze rodzinne wyzwanie, który zarządził mój mąż. Bywa, że sięgam po literaturę dla dzieci – syn jest, co naturalne, książkowym molem jak my. Kupuję dużo książek, zwłaszcza na kiermaszach, gdzie można wyszukać ciekawe pozycje w dobrej cenie. Dużo książek pożyczam. Mam też to szczęście, że cała moja rodzina namiętnie czyta, więc sumarycznie nasz księgozbiór ma imponujące rozmiary, zdolne na dłuższy czas zająć nawet takiego nałogowca, jak ja.

O.M: Przejdźmy w takim razie do Zapomnij patrząc na słońce. Czy może Pani opowiedzieć jak powstała ta powieść?

K.M: Sam pomysł dojrzewał w mojej głowie przez dosyć długi czas. Niestety nie mam pojęcia, skąd się tam wziął. Tym bardziej, że jako racjonalistka nie wierzę w prorocze sny, wróżby i horoskopy. Naprawdę nie wiem… To dziwne, ale nie potrafię opowiedzieć o powstawaniu własnej książki. Wiem tylko, że pisałam gdzie popadnie: podczas zajęć syna w domu kultury, gdzieś w jakiejś poczekalni, w korytarzu w szkole. Wykorzystywałam każdą wolną minutę, żeby iść dalej, tak jakby Hanka domagała się opowiedzenia swojej historii. Zacięłam się na końcu. Oryginalnie powieść miała inne zakończenie, które mi się nie podobało. Na to, które jest w książce, naprowadził mnie mój syn, o czym pewnie sam nie wie. Oprócz tego posiadam prawie trzydzieści stron tekstu, który ostatecznie usunęłam z powieści z różnych przyczyn. Co dziwne, gdzieś zaginął konspekt i plan. Muszę poszukać w pudle z notatkami, może coś się znajdzie, ale wersji elektronicznej nie ma. Jest to naprawdę dziwne, ponieważ jako informatyk bardzo pilnuję tworzenia kopii awaryjnych. A plików nie ma. Nie jestem więc w stanie prześledzić drogi, którą szłam – mam wyłącznie gotowy tekst i nic więcej. Może to dobrze, bo pewnie doszłabym do wniosku, że wszystko można było napisać lepiej.

O.M: Książka ta dalece odbiega od tego, co już zdążyła Pani zaprezentować. Za firewallem było bowiem humorystycznym spojrzeniem na niezrozumiały przez zwykłych śmiertelników świat informatyków. Czemu więc zdecydowała się Pani na napisanie powieści psychologicznej – bo tym właśnie, w moim mniemaniu, jest opowieść o Hance?

K.M: Faktycznie odbiega od Za firewallem, natomiast ta nowela nie jest jedynym, co napisałam. Gdyby porównała Pani Zapomnij patrząc na słońce z innymi książkami, które pewnie w swoim czasie się ukażą, zauważyłaby Pani, że to Za firewallem nie przystaje, bo jest zbyt frywolna.

Dlaczego akurat taki temat? W książce chciałam poruszyć wiele ważnych kwestii. Dla mnie osobiście najważniejszą jest zadanie pytania, czy każdy ma swojego kruka. A jeżeli ma, to czym lub kim on jest. I co robi z nami, z naszym życiem. Rujnuje je? Wspiera? Takie pytanie pojawiło się w mojej głowie, a potem gdzieś wokół niego wyrosła powieść. Nawiasem mówiąc studiowałam również psychologię, co pewnie też miało pewien wpływ na książkę i chęć poszukiwania źródeł ludzkich zachowań. W powieści jak mówiłam znalazło się wiele ważnych spraw. Przemoc domowa. Alkoholizm. Bieda. Choroba psychiczna. Jak rozumiem pyta Pani po co ja o tym piszę? Odpowiedź jest prosta: bo potrzebuję coś zrobić w tych sprawach, a umiem niewiele. Tylko piksiycsać. Więc napisałam, zabrałam głos.

O.M: Ogromne znaczenie w powieści ma właśnie kruk – koszmar Hanki i jej matki. Powiedziała Pani wcześniej, że nie wierzy w prorocze sny, jednak Zapomnij patrząc na słońce ma w sobie dużo z magii snu. Niewątpliwie motyw ten nadaje powieści uroku, ale także mrocznego wydźwięku: kruk symbolizuje bowiem nieszczęście. Skąd pomysł na tak ścisłe złączenie jawy z marzeniami sennymi?

Kruk… Jest moim własnym snem. Przychodził do mnie i czasem rozmawialiśmy na różne tematy, całkiem po przyjacielsku. Był nawet przyjemny w obyciu. Szkoda, że odkąd napisałam książkę, nie powraca. Pewnie się pogniewał o sposób, w jaki go przedstawiłam. Wydaje mi się, że pomysł na pomieszanie snu i jawy ma swoje korzenie właśnie w moim własnym śnie. Z resztą nie tylko ja spotykam się ze zwierzętami: ludziom śnią się niedźwiedzie, psy, często właśnie ptaki, rzadziej koty. Ten motyw wydał mi się bardzo interesujący jako obszar pewnych poszukiwań artystycznych i pozwolił mi przekazać pewne rzeczy bez nazywania ich po imieniu. Te przenikające na jawę sny właśnie to mają na celu: opowiedzieć nie wprost o tym, co trudne.  

O.M: Opisuje Pani w niej kilka autentycznych wydarzeń. Jednym z nich jest katastrofa budowlana na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich. Czy któreś z nich można określić jako bodziec do napisania Zapomnij patrząc na słońce? A może to raczej ogrom tragedii wielu anonimowych ludzi, słabych i bezbronnych, zaowocował tą powieścią?

K.M: W pociągu, który wykoleił się w Babach był mój ojciec. Kiedy siostra dzwoniła do mnie z tą informacją, akurat świetnie się bawiłam na zakupach z przyjaciółką. Odebrałam któreś z kolei połączenie, roześmiana i beztroska. I ta radość nagle się urwała, tak po prostu, tu nie można inaczej tego opowiedzieć. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje, jakie emocje mi towarzyszą, dopóki nie spojrzałam na koleżankę. Wtedy się wystraszyłam, tak porządnie. Ojciec przeżył, ale był świadkiem przejmujących wydarzeń, o których potem mówił. Ponieważ ma talent do pisania, jego opowieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Kuzyn żartował, że tato nakręcił kolejny odcinek Nieśmiertelnych. Śmialiśmy się z tego, ale dużo, dużo później.  

Agata… Ta postać ma pierwowzór. Ta kobieta, mieszkająca niedaleko ode mnie przyjaciółka, o mało nie zginęła zaczadzona we własnym mieszkaniu z powodu niedopatrzenia techników. Ona, mąż, dwoje malutkich dzieci. Pies. Uratowali się cudem. Gdy zadzwoniła do mnie ze szpitala, nie mogłam uwierzyć. Wyobraziłam sobie świat bez niej… Nie wiem, to brzmi tak banalnie. Nie chcę o tym mówić.

Chyba te dwa wydarzenia, dość od siebie z resztą odległe w czasie, były jakimś impulsem, który skierował mnie w stronę opisywania autentycznych wydarzeń. Zapominamy o nich tak łatwo… A może to dobrze, że zapominamy. Tata ma się świetnie i może też będzie coś pisał – szukajcie kolejnego autora o nazwisku „Mlek”. Dzieciaki Agaty rosną. Ona sama jest taka sama jak była.

O.M: Mówi się, że autorzy podświadomie utożsamiają się z bohaterami swoich utworów. Niektóre wydarzenia powieści bazują na Pani przeżyciach. Czy można powiedzieć, że tkwi w Pani coś z Hanki? A może z innych bohaterów Zapomnij patrząc na słońce?

K.M: Z całą stanowczością zaprzeczam moim związkom z bohaterami Zapomnij patrząc na słońce. Nigdy nie pożyczam bohaterom niczego ode mnie: ani imienia, ani wyglądu, ani miejsca zamieszkania, ani nawet długopisu. Obowiązuje zakaz. Inaczej wejdą mi na głowę. Natomiast obserwuję inne zjawisko. Pisząc o danej osobie na moment staję się do niej podobna. To chwilowe. Szkoda, ponieważ akurat mam na ekranie powieść o mocnej kobiecie, która nikogo i niczego się nie boi. Przydałoby się, abym została jak ona. Natomiast nie utożsamiam się z moimi bohaterami, nie żywię do nich uczuć, nie współczuję im. Gdybym to robiła, byłabym jak lekarz płaczący nad operowanym pacjentem. Więcej o moim podejściu do bohatera można przeczytać w artykule  Na początku były fakty na stronach Pasji Pisania.

O.M: Czytając Zapomnij patrząc na słońce zastanawiałam się, czy miała Pani jakikolwiek wpływ na wybór okładki. Idealnie oddaje ona klimat powieści. Mroczny kruk o zakrwawionym dziobie i niewinna, niebieskooka dziewczynka – ten obraz bardzo często stawał mi przed oczami podczas lektury.

K.M: Okładkę zaprojektowała Pani Magdalena Zawadzka. Kiedy dostałam ją do akceptacji, wiedziałam, że to jest to. Uważam, że jest idealna dla tej właśnie książki.

O.M: Kiedy Pani czytelnicy mogą spodziewać się kolejnej powieści? Pracuje Pani nad nowym projektem?

K.M: Obecnie prowadzę rozmowy w sprawie publikacji dwóch książek, które napisałam jeszcze przed Zapomnij patrząc na słońce. Proszę trzymać kciuki, aby udało się podpisać umowy i nawiązać tak dobrą współpracę, jak z Oficynką. Oprócz tego oczywiście piszę coś nowego. Powieść, nad którą pracuję, mam nadzieję zaskoczy czytelników i rozmachem i poplątanymi wątkami, znowu będzie trochę o rzeczywistości i o tym, co mogłoby się stać. Na razie tyle mogę powiedzieć. Nie mam pojęcia, kiedy skończę, ale chciałabym oddać do redakcji pierwszą wersję w okolicach lipca. Niestety nie wiem, czy dotrzymam tego terminu, ponieważ w międzyczasie odbywają się konkursy malarskie, do których się zgłosiłam i być może to odciągnie mnie na jakiś czas od pisania.

O.M: W takim razie będziemy czekać z niecierpliwością na Pani kolejne powieści. A na samo zakończenie – ma Pani jakąś złotą radę dla młodych pasjonatów pisania?

K.M: Nie lubię udzielać rad, bo podając je w pewnym sensie bierze się odpowiedzialność za skutki, a te mogą być różne. Zacytuję zalecenie, które sama otrzymałam od znanego pisarza hiszpańskiego: próbuj, ale nie popadaj w desperację. Staram się nie popadać.

O.M: Bardzo dziękuję za rozmowę.

K.M: Również dziękuję za rozmowę.

Recenzję książki Zapomnij patrząc w słońce przeczytasz TUTAJ.