Czy ktoś z Was nie czytał Czekolady? Urocza opowieść o kobiecie, niczym nasionko dmuchawca przenoszącej się z miejsca na miejsce wraz z wiatrem, sprawiła kiedyś, że bezgranicznie pokochałam styl, w jakim Joanne Harris snuje swoje opowieści. Vianne, którą północny powiew skierował prosto na francuską prowincję, do miasteczka pełnego przesądów, potrafiła poradzić sobie z zabobonami, nieufnością i hipokryzją pozornie bez wysiłku, odkrywając tajemnice nawet najbardziej skrytych dusz.

Sprawiała, że ludzie zaczynali dostrzegać to, co dotychczas bywało głęboko ukryte – maltretowana żona odnajdywała w sobie wielkie pokłady odwagi i zdolności, tresowane przez matkę dziecko wyrywało się na świat istniejący poza czterema ścianami domu, staruszka odzyskiwała wnuka, a sztywny do bólu proboszcz dowiadywał się, że to, co niektórzy uznają za dzieło szatana, nie zawsze musi być czymś złym. W chwili, gdy wszystko zaczynało się układać, a Lansquenet odżywało i otwierało się na nowości, wiatr zmian przywoływał Vianne do siebie i kusił koleją wędrówką. W ten sposób kobieta w czerwonej sukience zniknęła niczym oddech Boreasza. Odnalazła się chwilę później na paryskim Montmartrze, gdzie zmierzyła się w tytanicznym pojedynku z czarownicą pragnącą zawładnąć sercem Anouk, córki Vianne. Rubinowe czółenka, druga część cyklu, to powieść, która przepełniona jest magią – sporo w niej tajemniczych azteckich czarów i runicznych znaków. Klimat Czekolady podąża za Vianne, jednak tym razem staje się mroczny i czarodziejski, dużo bardziej fantastyczny.

Któregoś dnia, gdy zajrzałam na oficjalną stronę Joanne, zauważyłam z dziką radością, że autorka napisała kolejny tom przygód Vianne Rocher. Od tego momentu czekałam na jej polskie wydanie z zapartym ,zachodząc w głowę, jaki tym razem styl wybierze Harris. Czy będzie to dyskretny i nienarzucający się realizm magiczny jak w Czekoladzie, czy też wirujące z siłą Hurakana i porywające nawet opornych zaklęcia, którymi przepojone są Rubinowe czółenka? Przyznam szczerze, że miałam nadzieję na realizację pierwszej z tych możliwości, bo opowieść o zmianach zachodzących dzięki bohaterce w prowincjonalnym francuskim miasteczku jest dużo bliższa mojemu sercu. Liczyłam także na powiew świeżości, bo, znając Joanne Harris, pamiętałam, że każda kolejna książka wychodząca spod jej pióra zaskakuje, a w większości przypadków było to zaskoczenie niezwykle pozytywne.

Nie zawiodłam się pod żadnym względem. Brzoskwinie dla księdza proboszcza to powrót do Lansquenet – nie tylko dosłowny, ale także pod względem nastroju i klimatu, który tak mnie urzekał w Czekoladzie. Z tym, że tym razem Harris, wzorem swojej bohaterki, posypała deser odrobiną chilli i dodała nową, niezwykłą przyprawę. Wizja miasteczka, które kiedyś prawie nazywała domem, kusi Vianne i przyzywa. List od starej przyjaciółki, zmarłej osiem lat temu Armande, trafia na podatny grunt.  Właścicielka sklepiku z czekoladą umiejscowionego na łodzi cumującej na Sekwanie zaczyna tęsknić za stabilizacją i pewniejszym jutrem. Nie jest to marzenie proste, gdyż Vianne związana jest z Roux, wiecznym wagabundą, niespokojną duszą, człowiekiem, który nigdy nie ma zamiaru zapuszczać korzeni. List, który wnuk Armande znajduje wśród rzeczy staruszki został oczywiście napisany jeszcze przed śmiercią starszej pani, a jednak wydaje się być głosem zza grobu. Madame Voizin wiedziała, że pewnego dnia jej bliscy i sąsiedzi będą potrzebowali pomocy takiej wytrawnej znawczyni ludzkich dusz i serc jaką okazała się swego czasu matka Anouk. Vianne nie waha się długo – podąża za głosem przyjaciółki, gdyż ufa instynktowi, który nigdy jej nie zawiódł. Tym samym i ja mogłam wrócić do miasteczka rozbudzającego niegdyś moją wyobraźnię.

Okazuje się, że proroctwo Armande ziściło się co do joty. W Lansquenet nie dzieje się najlepiej – i przyznać muszę, że takie określenie możecie potraktować jako eufemizm. Im bardziej zagłębiałam się w Brzoskwinie, tym mocniej byłam zadziwiona tematem, który postanowiła poruszyć autorka, a także dumna z tego, iż odważyła się opisać bez skrupułów tak trudne i bolesne sprawy, robiąc to w sposób delikatny, spokojny oraz pełen empatii. Angielska pisarka znakomicie poznała francuskie realia i odmalowała przed nami obraz niewielkiej społeczności, która o mały włos nie została pochłonięta przez wojnę rozpętaną przez nieufność, negatywne emocje oraz odrzucanie inności. Harris znów pokazała, że powieść obyczajowa nie musi być nudnym melodramatem przepełnionym banalnymi treściami. Znalazł się w niej nie tylko świetny opis współczesnej społeczności wielokulturowej, ale także wątek kryminalno-przygodowy.

Miejsce akcji Czekolady zmieniło się bardzo przez lata nieobecności Vianne. Nadrzeczne tereny zostały zajęte przez społeczność muzułmańską, która z czasem rozrosła się, tworząc niemal osobne miasteczko, a wszechwładny i nieomylny (głównie we własnym mniemaniu) ojciec Francis Reynaud stał się ofiarą ostracyzmu wręcz porażającego swą mocą, zważywszy na jego pozycję przed laty. Dwie różne kultury, dwa zupełnie inne sposoby postrzegania świata, a przede wszystkie dwie odmienne religie zderzają się ze sobą i niemal zmiatają Lansquenet z powierzchni ziemi.

Harris porusza bardzo ważne i trudne tematy, zastanawiając się, na ile mamy prawo oceniać i próbować zmieniać to, w co bezkrytycznie wierzą inni, a jednocześnie do jakiego momentu nie powinniśmy ingerować, gdy komuś dzieje się krzywda w imię religii, zwyczajów i przekonań. To temat ważny nie tylko dla Francji, w której na co dzień kultura muzułmańska koegzystuje z chrześcijańską. Jego ujęcie nie tylko mnie oczarowało, zaciekawiło i wciągnęło bez reszty, ale pozostawiło po sobie wiele przemyśleń.

Autorka: Joanne Harris
Tytuł: Brzoskwinie dla księdza proboszcza
Tłumaczenie
: Anna Bańkowska
Data wydania: 2013
Wydanie: 1
ISBN: 978-83-7839-481-5
Liczba stron: 488
Oprawa: miękka
Format: 13.0×18.5cm
Wydawca: Prószyński i S-ka
Kategoria: literatura obyczajowa, społeczna

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: http://zielonowglowie.blogspot.com