Zanim jednak przejdę do marudzenia, zacznijmy od tego, że nowy film Sama Raimiego jest prequelem słynnego Czarnoksiężnika z krainy Oz, arcydzieła kinematografii z 1939 roku, które w chwili premiery i jeszcze długo później robiło ogromne wrażenie na odbiorcach, a i dziś imponuje rozmachem przedsięwzięcia, choć przecież już trąci myszką. Ten film z kolei był ekranizacją klasycznej, XIX-wiecznej (a konkretnie wydanej w ostatnim roku XIX wieku) powieści dla dzieci Czarnoksiężnik z Krainy Oz autorstwa L. Franka Bauma. Tak jak w filmie, tak i w powieści główną bohaterką była Dorotka, dziewczynka pochodząca z Kansas, która przeniosła się do krainy Oz po tym, jak olbrzymie tornado porwało jej dom… Po wielu perypetiach Dorotka trafia do Szmaragdowego Grodu i ma okazję na własne oczy przekonać się, kim jest rzekomo potężny Czarodziej z Oz. A okazuje się być starszym, siwym, niepozornym mężczyzną, który sam o sobie powiada, że jest szarlatanem – nie jest bowiem wcale czarodziejem, a jedynie (?) potrafi wykorzystywać swoją wiedzę techniczną do konstruowania maszynerii, dzięki której tworzy niezwykłe „magiczne” efekty dźwiękowe i wizualne, dzięki którym (a także dzięki swemu sprytowi) może uchodzić za prawdziwego czarodzieja przed mieszkańcami krainy…
Raimi w swoim filmie postanowił pokazać to, skąd tak naprawdę wziął się czarnoksiężnik z Oz… i choć jego wersja różni się nieco od tej, którą „czarodziej” opowiada Dorotce w filmie z 1939 roku, nieścisłości można złożyć na karb słabej pamięci Oza lub jego zamiłowania do uproszczeń.
Poznajemy więc Oskara (w tej roli James Franco), wędrownego iluzjonistę, który sam siebie – na potrzeby widowiska – nazywa Potężnym Ozem. Nie jest to bynajmniej typ przesadnie sympatyczny, ale tchórzliwy, zadufany w sobie egoista, wykorzystujący nie tylko naiwność widowni, ale także sympatię tej niewielkiej garstki ludzi, którzy pomagają mu w jego scenicznym przedsięwzięciu. Jest chytry, niegodny zaufania, pyszałkowaty, a kobiety zmienia jak rękawiczki i tylko jedną z nich zdaje się darzyć prawdziwym uczuciem – słodką blondynkę o imieniu Anna, która wierzy, że Oskar gdzieś głęboko jest w istocie dobrym człowiekiem. Niestety, nigdy się tego nie dowie, bo w kluczowym momencie potężne tornado porywa Oskara z Kansas prosto do krainy Oz. A tam już czeka wielka przygoda, w której role główne odegrają pewne trzy czarownice: Glinda, Theodora i Evanora (Michelle Williams, Mila Kunis i Rachel Weisz)…
Tuż po jego niebezpiecznym lądowaniu odnajduje Oskara młoda, piękna dziewczyna – czarownica Theodora. Bierze go za czarodzieja i opowiada mu o przepowiedni, wedle której potężny czarnoksiężnik o imieniu Oz uratuje jej krainę i zostanie królem. Oskar, rzecz jasna – szczególnie usłyszawszy o możliwości objęcia władzy nad królestwem – czym prędzej potwierdza, że jest wielkim czarodziejem, jak zwykle działając w myśl zasady, że „jakoś to będzie”. W swoim starym stylu uwodzi też naiwną Theodorę. Dopiero później zorientuje się, że to wszystko jest dużo bardziej niebezpieczne, niż mu się zdawało, zagrożenie jest śmiertelne, a pewne mroczne siły kryjące się pod maską dobra chciałyby, aby był pionkiem w ich grze. Oskar nie ma początkowo zamiaru nikomu pomagać, jednak królewskie złoto go kusi…
Mamy więc w tym filmie klasyczny, baśniowy motyw walki dobra ze złem oraz równie klasycznego bohatera przechodzącego głęboką wewnętrzną przemianę. Mamy historię miłosnego trójkąta. Mamy też coś, co stanowiło o sile przekazu filmowego i książkowego pierwowzoru – uniwersalne przesłanie o ukrytej wartości człowieka niewidocznej na pierwszy rzut oka i niedocenianej, która okazuje się jednak kluczowa dla odniesienia zwycięstwa. Tylko pozornie bowiem „zwykły” człowiek jest bezbronny w obliczu władającej magią czarownicy…
Sama fabuła jest bardzo w typie tradycyjnej baśni, twórcy filmu żonglują rozmaitymi motywami i schematami, które dobrze już znamy. To jednak samo w sobie nie stanowi wady i nie robię z tego zarzutu; zapożyczenia w tym wypadku wydają się wręcz oczywiste.
Zarzutami jednak będą moje uwagi dotyczące realizacji tego wielkiego przedsięwzięcia, choć jest także co pochwalić. Zacznijmy od wizualnej strony filmu. Zdecydowanie plusem było nawiązanie do formy zrealizowanego w technikolorze Czarnoksiężnika z krainy Oz – podobnie jak w tamtym filmie, tak i tutaj, stylizowane napisy początkowe oraz prolog filmu to czarno – białe zdjęcia w klimacie retro, jako żywo przywodzące na myśl filmy z początku XX wieku. I tak jak w klasycznym filmie o przygodach Dorotki, kolor pojawia się, kiedy nasz bohater trafia do magicznej krainy. Niewątpliwie wrażenie robią też często chwalone w recenzjach efekty 3D (sama powiedziałabym, że pod tym względem film jest wręcz „efekciarski”). Niestety, mimo starań grafików komputerowych i speców od scenografii, ta wizja krainy Oz (poza pewnymi wyjątkami – np. zniszczonego miasteczka Porcelanki) kompletnie do mnie nie trafiła. Krótko i dobitnie powiedziałabym, że to, po prostu, pozbawiony lekkości kicz. Intensywne kolory wylewające się z kolejnych kadrów przywodziły na myśl doznania po zażyciu LSD. Nie podobały mi się także pałacowe wnętrza i rozmaite detale (np. często eksponowany diadem Glindy), które wyglądały szokująco tandetnie w obliczu rozmachu tego filmu (budżet wynosił, bagatela, 200 milionów dolarów). Niestety, według mnie pod względem estetycznym Oz sromotnie przegrał z psychodeliczną Alicją w Krainie Czarów (2010) Tima Burtona.
Estetyka to jednak nie wszystko – rozczarowało mnie także wymuszone aktorstwo (za wyjątkiem wspaniałej Rachel Weisz) i płaskie postacie. Miejscami aktorki i aktorzy byli w ekspresji dosłowni na poziomie bliskim kina niemego i nawet jeśli uznać to za świadomie przyjętą konwencję, maniera ta była irytująca, męcząca i kompletnie niewiarygodna. Drażniła mnie także łopatologiczność i dosłowność wszystkiego; nie było tu miejsca na żadne niuanse i choć pojawiały się humorystyczne momenty, nie mogły zrównoważyć ogólnego wrażenia „ciężkości” tego filmu czy papierowości postaci. I choć oczywiście rozumiem, że po filmach fantasy dla dzieci nie należy spodziewać się wybitnego aktorstwa, morza niuansów oraz przesadnej wiarygodności, to jednak można było nadać Ozowi więcej polotu i wdzięku. Tym bardziej, że film wcale nie był promowany jako TYLKO dla dzieci (a dzieci najmłodsze może chwilami wręcz przerazić, jest tu bowiem trochę grozy – groteskowej dla dorosłego, ale mogącej działać na dziecięcą wyobraźnię).
Niestety, w moim rankingu nowy film Raimiego sromotnie przegrywa i z Alicją Burtona, i z Hobbitem Jacksona, i z kolejnymi odsłonami Opowieści z Narnii Adamsona. Nawet Podróż na Tajemniczą Wyspę podobała mi się dużo bardziej, choć nie była nawet w połowie tak spektakularna. Oz: Wielki i Potężny przypomina mi pisankę zrobioną z wydmuszki – pstrokaty na zewnątrz, a w środku pustka. I o ile estetyka to kwestia gustu (tu przepraszam wszystkich, którym nowy Oz się podobał, za bezceremonialne nazwanie go kiczem, ale diagnozę tę podtrzymuję), to już przesadna infantylność i nieprzekonujące aktorstwo uważam za zarzuty dość istotne. Nie przeszkadzałoby mi to wszystko, gdyby mowa była o produkcji animowanej, jednak w filmie aktorskim to razi. Według mnie nowy Oz to infantylny estetyczny koszmarek i spokojnie można go sobie odpuścić.
Moja ocena: 4,5/10
{youtube}wRD70iXogTk{/youtube}
Tytuł polski: Oz: Wielki i Potężny
Tytuł oryginału: Oz: The Great and Powerful
Reżyseria: Sam Raimi
Scenariusz: Mitchell Kapner, David Lindsay – Abaire
Rok produkcji: 2013
Premiera kinowa: 8 marca 2013
Gatunek: fantasy, przygodowy
Kraj produkcji: USA
Czas trwania: 155 min