John ginie na końcu jest powieścią, która wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Choć dzieją się tu zjawiska nadzwyczajne, nie jest to typowy horror ani science fiction. Absurdalne stwory, zwariowane przygody bohaterów, ich dziwaczne uzbrojenie przeciw złu, bezsensowne piosenki i wiele innych niespodzianek – wszystko to daje komiczny efekt z autentyczną przyjaźnią w tle.

Zapraszamy do lektury fragmentu książki!

Rzecz dzieje się w amerykańskim miasteczku na środkowym zachodzie, w… Anonimowym. John i Dave mają po dwadzieścia kilka lat, lecz już przytłacza ich brzemię mocy zbawiania świata. Moc tę posiedli przyswajając – John dobrowolnie, David wbrew swej woli – sos sojowy, czyli narkotyczny specyfik o konsystencji opiłków metalu. A świat trzeba ratować przed zakusami bardzo złośliwego Korroka, który wyciąga po nas swe macki z równoległego bytu…

Akcja powieści to czyste szaleństwo, którego nie sposób ogarnąć i ująć w logiczne ramy. To znakomita zabawa z kolejnymi wytworami niespożytej wyobraźni autora. Efektem ubocznym przeczytania tej książki jest niepohamowana potrzeba opowiadania jej każdemu, kto zechce słuchać.

W 2012 roku na podstawie powieści zrealizowano film w reżyserii Dona Coscarelliego. Obraz John Dies At the End wszedł na ekrany amerykańskich kin w 2013 roku, a jego szeptana popularność systematycznie rośnie.

Tytuł: John ginie na końcu
Autor: David Wong
Wydawca: Replika
Tytuł oryginału: John Dies at the End
Przekład: Jarosław Rybski
ISBN 978-83-7674-218-2
EAN 9788376742182
Data wydania: 19 marca 2013
Wymiary: 145×205 mm
Liczba stron: 448
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Kategoria: fantastyka i groza

John ginie na końcu
David Wong
(fragment)

Prolog

Rozwikłanie poniższej zagadki ujawni straszliwą tajemnicę wszechświata, o ile nie zwariujesz ze szczętem podczas jej rozwiązywania. Natomiast, jeśli już znasz straszliwą tajemnicę wszechświata, możesz pominąć ten wstęp.

Powiedzmy, że masz siekierę. Taką tanią, ze sklepu z artykułami żelaznymi. Pewnego przeraźliwie lodowatego, zimowego dnia, za pomocą tej siekiery odrąbujesz facetowi głowę. Nie przejmuj się, facet już wcześniej odwalił kitę. Może jednak powinieneś się przejmować, bo w końcu to ty go zastrzeliłeś.

Był z niego wielki, żylasty zbir ze skórą naznaczoną siatką żył, naciągniętą na przerośnięte bicepsy oraz swastyką wytatuowaną na języku. Spiłował zęby w ostre jak brzytwa kły – znasz ten typ. A odrąbujesz mu łeb, bo jesteś więcej niż pewien, że nawet z ośmioma dziurami po kulach zaraz skoczy na równe nogi i odgryzie ci kawał przerażonej twarzy.

Jednak po ostatnim ciosie, trzonek siekiery pęka w drzazgi. Masz teraz zepsutą siekierę. Tak więc po długiej nocy, podczas której zastanawiasz się, gdzie zwalić ciało faceta wraz z głową, jedziesz do miasteczka i zabierasz ją ze sobą. Wchodzisz do sklepu z artykułami żelaznymi i mętnie tłumaczysz sprzedawcy, że czerwonawe plamy na złamanym stylisku to pozostałości po sosie do grilla. Opuszczasz sklep z nowym trzonkiem do siekiery.

Naprawiona siekiera leży sobie spokojnie w twoim garażu aż do wiosny, kiedy to, pewnego deszczowego poranka, natrafiasz w swojej kuchni na poczwarę, która okazuje się być długim na pół metra ślimakiem z wybrzuszonym na końcu ogona workiem na skrzek, czy jak tam to się u ślimaków nazywa. Jego szczęki przegryzają widelec na pół bez najmniejszej trudności. Chwytasz więc za swoją wierną siekierę i rąbiesz gadzinę na kilka kawałków. Jednak przy ostatnim ciosie siekiera zahacza o metalową nogę przewróconego stołu kuchennego i wyszczerbia się w samym środku ostrza.

Oczywiście, wyszczerbione ostrze wiąże się z kolejną wyprawą do sklepu z materiałami żelaznymi. Sprzedają ci całkiem nową głownię. Zaraz po powrocie do domu zastajesz tam reanimowane truchło faceta, którego porąbałeś zimą. Ma też nową głowę przyszytą czymś, co wygląda na sznurek sizalowy, a na jego twarzy widnieje niedająca się pomylić z niczym mina, która mówi: „to ty mnie zabiłeś zeszłej zimy”, pełna urazy, jakiej rzadko można doświadczyć w codziennym życiu.

Machasz siekierą. Facet rzuca przeciągłe spojrzenie w stronę broni swymi kaprawymi, zaropiałymi ślepiami i drze się chropawym, bulgoczącym głosem: „Tą siekierą ścięto mi głowę!”.

Czy on ma rację?

Głowiłem się nad tą zagadką, siedząc na werandzie o trzeciej nad ranem, a chłodna bryza wywiewała czucie z moich policzków i małżowin usznych, muskając czoło łaskoczącymi włosami. Trzymałem stopy na barierce werandy i rozpierałem się w jednym z tych tanich, plastikowych krzesełek ogrodowych, takich, które wicher rozrzuca po całym trawniku podczas każdej burzy. Byłaby to wyśmienita okazja do zapalenia fajki, gdybym takową posiadał i gdybym miał ze czterdzieści lat więcej. Jedna z tych rzadkich chwil świętego spokoju, o jakie niełatwo w dzisiejszych czasach, takich, których się nie docenia zanim się nie skoń…

Komórka zaskrzeczała, jakby akustyczna pszczoła wypuściła swoje żądło. Wygrzebałem mały telefon z kieszeni kurtki, zerknąłem na numer i poczułem nieznaczne, przyprawiające o mdłości ukłucie lęku. Odrzuciłem połączenie.

Świat znowu zamilkł, jeśli nie liczyć delikatnego poklaskiwania szeleszczących na wietrze drzew, szurania zwiędłych liści, przesuwających się nieznacznie po chodniku oraz odgłosów zachęconego czymś psa, który starał się wdrapać na krzesło obok mnie. Po dwóch próbach Molly udało się przewrócić krzesełko na bok. Gapiła się przez dłuższą chwilę na leżący mebel ogrodowy, po czym zaczęła nań szczekać.

Znów telefon. Molly ciągle warczała na krzesło. Zamknąłem oczy, odmówiłem gniewną, składającą się z pięciu słów modlitwę i odebrałem.
– Halo?
– Dave? Tu John. Twój alfons mówi, żebyś przywiózł heroinę dzisiaj, albo będzie zmuszony cię pochlastać. Masz się z nim spotkać tam, gdzie zakopaliśmy tę koreańską kurew. Tę bez bródki.

To oczywiście szyfr. „Przyjedź do mnie jak najszybciej, ważna sprawa”. No, szyfr na wypadek gdyby komóra była zapluskwiona.

– John, jest trzecia nad ra…
– Och, i nie zapomnij, jutro jest dzień, kiedy zabijemy prezydenta.
Klik.
Wyłączył się. Ostatnie zdanie to zaszyfrowana wiadomość: „Zatrzymaj się gdzieś po drodze i kup mi fajki.”.