Książka Wojciecha Tochmana idealnie wpisuje się w ten nurt. Jest ona reporterskim zapisem dziesiątek rozmów przeprowadzonych przez autora głównie z Rwandyjczykami, którzy po 1994 roku muszą nadal jakoś żyć. A życie to kalekie, wciąż w cieniu maczet spadających na głowy bliskich, w sąsiedztwie niedawnych katów, na ziemi, której każda piędź litościwie skrywa kości pomordowanych, w powodzi krwawych wspomnień, od których nie ma ucieczki.
Reportaże Wojciecha Tochmana eksplodują bólem. Każde świadectwo ocalonego jest jak głęboka, jątrząca się rana. Wywołuje obrazy, które za nic nie dają się wyrzucić z pamięci; mocne, przerażające, wstrząsające do szpiku kości. Zadają kłam cynicznym słowom Stalina, że jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka; uświadamia, że porażająca liczba setek tysięcy ofiar kryje upiornie zwielokrotnioną tragedię jednego, konkretnego człowieka. Jego reportaże cechuje brutalny, bezkompromisowy naturalizm nie oszczędzający wrażliwości czytelnika; opisy i relacje jego interlokutorów, świadectwa pojedynczych osób: ofiar, świadków, oprawców, są dosłowne, dosadne, koszmarnie szczegółowe, pozbawione jakichkolwiek przemilczeń i niedomówień, metafor, owijania w bawełnę. Nie ma tu żadnego tabu, istnieje tylko naga, okrutna prawda. Mimo to nie można autorowi zarzucić, że epatuje okrucieństwem; Tochman po prostu opisuje, daje świadectwo, ukazuje prawdziwe oblicze ludobójstwa, a tego nie da się opowiedzieć innymi słowami – zresztą niby dlaczego coś uładzać, szlifować, dbać o poprawność? Zbrodnia jest zbrodnią, trzeba nazywać rzeczy po imieniu.
Jaki jednak ma w tym cel? Komu ma to służyć? Komu potrzebna jest zamiana stalinowskiej statystyki na miliony prywatnych końców świata? Czy nie lepiej byłoby zamilknąć i pozwolić zmarłym odpoczywać w spokoju, a żywym dogorywać w ich osobistym piekle? Nie lepiej żyć w błogim zakłamaniu, że to było dawno i daleko, że to nie nasza sprawa?
Reportaże Tochmana to bardzo ważne świadectwo ludzkiego okrucieństwa, przejmujący krzyk cierpienia i rozpaczy, który powinien wstrząsnąć sumieniem świata – biernego świadka masakry, a zatem współwinnego rzezi. Autor staje po stronie ofiar, szukając prawdy oddaje im głos, pozwala im mówić. I nie pozwala pozostać obojętnym. Składa hołd, nie dając zamienić się ludzkim tragediom w bezduszną statystykę.
Dzisiaj narysujemy śmierć to coś więcej, niż zwykły reportaż czy kolejny wywiad. To efekt mozolnego, pełnego szacunku, współczucia i taktu zdobywania zaufania; nie namolnego wypytywania, ale rozmów, słuchania i czekania na odpowiedni moment, kiedy rozmówca zechce się otworzyć, przemówić, opowiedzieć. Tochman ukazuje tragedię z 1994 roku przez pryzmat losów konkretnych osób, z wielu różnych perspektyw, co daje nam obraz bardziej rzetelny i prawdziwy, pełniejszy. Najgłębiej zapadają w pamięć świadectwa ocalonych, którzy każdego dnia umierają od nowa; wielokrotnie zgwałcona przez oddział Interhamwe kobieta, zarażona wirusem HIV, która nie potrafi pokochać swego syna; młody chłopak, który przez kilka dni leżał pod stosem ciał bliskich i pił ich soki, dręczony koszmarnymi snami; kobiety, które widziały śmierć swoich dzieci, roztrzaskanych o ścianę, utopionych w gnojówce, zadźganych nożami, porąbanych maczetami, spalonych żywcem, przez wiele tygodni wykorzystywane jako seksualne niewolnice, nie mające po co i dla kogo żyć; młodzi uciekinierzy żywiący się ścierwem, zmuszeni do trzymania nóg gwałconych matek, którzy nie chcą dziś zakładać rodzin w obawie, że ich dzieci mógłby spotkać podobny los.
Niemniej poruszające są relacje innych rozmówców: sędzia opowiada o kobietach, które dopiero teraz, po latach, dojrzewają do składania zeznań, oskarżania swych oprawców, często mieszkających jak dawniej po sąsiedzku, które nieraz nie potrafią stanąć z nimi twarzą w twarz, pozbawione sił, odwagi, woli życia. I o katach, zdziwionych oskarżeniem, kiedy okazuje się, że maltretowana ofiara jednak przeżyła! O więźniach, którzy po okazaniu skruchy są zwalniani przedterminowo, a zgwałcone kobiety przeżywają swoją hańbę po raz drugi. Lekarka – ginekolożka opowiada o statusie kobiety w Rwandzie, o szczególnym okrucieństwie, z jakim traktowali je oprawcy. Wielokrotne, brutalne gwałty, okaleczone ciała, choroby weneryczne, HIV, niechciane dzieci – ich życie to pasmo niekończącego się bólu, śmierć na raty, głęboka trauma – i znikąd pomocy.
Psychiatra mówi o psychologicznych skutkach ludobójstwa, o ofiarach napiętnowanych na zawsze, nie potrafiących wrócić do normalnego życia, ale też o cierpieniu dzieci katów – niechcianych, niekochanych, wyklętych – a nawet o wyzutej z człowieczeństwa, wypaczonej psychice samych oprawców, którzy często po opuszczeniu więzienia stosują przemoc wobec najbliższej rodziny, bo nie potrafią inaczej żyć. Minister, który w swojej bezradności zdaje sobie sprawę, że zdarzają się liczne przypadki zabójstw świadków przez katów w obawie, że staną oni przed sądem i trafią do więzienia. Są też i lokalni bohaterowie – Hutu, którzy wbrew grożącemu niebezpieczeństwu ukrywali uciekinierów, ratując im życie.
Mnóstwo emocji budzą wyznania zbrodniarzy – osadzonych i byłych więźniów. Szofer, który wydał Interhamwe swoją kuzynkę Tutsi, skazany na 15 lat. Rolnik, który maczugą zatłukł na śmierć dzieci sąsiada, jak sam beznamiętnie wyznaje, dzisiaj nie czuje wyrzutów sumienia, ale ulgę; odsiedział swoje, odzyskał spokój, nikt się już na nim nie będzie mścił, spłacił dług społeczeństwu. Mężczyzna skazany za udział w ludobójstwie na 20 lat czuje się niewinny – brał udział w blokadach, ale sam nikogo nie zabił i nie zgwałcił, świadkowie kłamią, osądzono go niesprawiedliwie. Kobiety Hutu, które podjudzały swoich mężów do gwałtów na Tutsi, wyjątkowo okrutne, czynne i bierne sprawczynie; same nie czują się winne, uważają się za pokrzywdzone.
Kolejna bulwersująca sprawa: kwestia postawy Kościoła i misjonarzy w Rwandzie. Faktem jest, że ojcowie pallotyni co prawda wpuścili szukających schronienia i pomocy wiernych Tutsi na teren misji, ale na tym koniec. Kiedy przyszły bojówki Interhamwe zdobyli się na tyle odwagi, by wynieść monstrancję z Najświętszym Sakramentem z kościoła, po czym zamknęli się z nią w którymś budynku i tam czekali, aż skończy się dwugodzinna rzeź.
Zarzuca się Tochmanowi, że nie pozostawia na księżach suchej nitki. Że obarcza ich winą za grzech zaniechania – podobnie jak społeczność międzynarodową, która obserwowała rozwój wypadków i masakrę Tutsi. Że nie zachował profesjonalnego obiektywizmu, krytykując brak reakcji, obwiniając biernych świadków za śmierć swych wiernych. Że podkreśla relację polskich żołnierzy, którzy świadczą, że księża i siostry zakonne nie chcieli nawet pomóc rannym i konającym na placu kościelnym, co świadczy o jego uprzedzeniach względem Kościoła w ogóle. Nie zgadzam się z tymi zarzutami! Księża mieli okazję się wypowiedzieć i okazało się, że nie mieli sobie nic do zarzucenia, nie czuli się winni. Swój brak reakcji tłumaczyli bezsilnością wobec liczebnej przewagi Hutu. Nie można przecież oczekiwać od człowieka bohaterstwa w obliczu śmiertelnego zagrożenia własnego życia, choć tak właśnie naucza Chrystus, którego stawiają sobie za wzór do naśladowania. Razi to, że misjonarze mieli na tyle odwagi, by wynieść monstrancję z kościoła, ale brakło jej, by wstawić się za ofiarami. Pewnie nic by to nie dało, ale nie sądzę, by Interhamwe podnieśli rękę na Europejczyka. Boli, że po prostu wydali swoich wiernych na śmierć, zabierając tylko poświęconą hostię, by jej nie zbezcześcić makabrycznym widokiem. To cyniczne, wyrachowane, ohydne. Nie napiętnować takiego zachowania to przejść nad nim do porządku dziennego, usankcjonować je. Dobrze rozumiem brak obiektywizmu Tochmana w przypadku polskich księży, zwłaszcza, że nakarmili go bzdurami w rodzaju, że ludobójstwo w Rwandzie to spisek zachodnich mocarstw wymierzony w tamtejszy Kościół. Bez komentarza.
Ci, którzy krytykują antyklerykalne nastawienie autora z pewnością zapominają o przykładach bohaterstwa wśród księży, o jakich pisze Tochman. Mówi o kapłanach, którzy ginęli wraz ze swoimi wiernymi, lub bezskutecznie co prawda, ale jednak, przeciwstawiali się mordercom; nie uciekali, jak pallotyni, choć mieli okazję, ale pomagali, udzielali schronienia, trzymali za rękę konających. Opowiada o duchownych, którzy wiedzieli, że Bóg mieszka nie w opłatku, lecz w człowieku.
Dzisiaj narysujemy śmierć to jednak nie tylko świadectwa z czasu ludobójstwa, ale też opowieść o przyczynach konfliktu pomiędzy plemionami Hutu i Tutsi w kontekście historii Rwandy. Okazuje się, że w czasach przedkolonialnych nie istniały podziały plemienne, lecz społeczne. Te pierwsze są efektem rasizmu wprowadzonego i usankcjonowanego przez niemieckich i belgijskich kolonizatorów. To Europejczycy są winni zmianom w świadomości Rwandyjczyków, które doprowadziły do eskalacji konfliktu, którego punktem kulminacyjnym była tragedia z 1994 roku. Tochman wyraźnie oskarża Zachód także o zbrojenie bojówek Hutu i obojętność wobec rzezi, czyni świat odpowiedzialnym za masakrę, która dokonała się na jego oczach. Obwinia bezczynny Kościół, którego polityka w Rwandzie doprowadziła do utrwalenia plemiennych podziałów i negowania ludobójstwa. Konsekwencje obojętności biernych świadków są tragiczne, niewyobrażalne, niemożliwe do ogarnięcia umysłem, bezustannie przewijają się w relacjach rozmówców: koszmarny los ocalonych: dzieci – sierot, kobiet zamkniętych w martwych, okaleczonych skorupach splugawionych ciał zmuszonych do życia tuż obok swoich katów; ekshumacje, których nie tylko nie można ogarnąć, ale też nie ma dla kogo przeprowadzać; symboliczna pomoc międzynarodowa i opieka państwa, która jest kroplą w morzu potrzeb; wciąż podzielone społeczeństwo. Kiedy wydaje się czytelnikowi, że ludzkie okrucieństwo sięgnęło dna, Tochman wyprowadza go z błędu atakując obrazami, opisami i relacjami wywołującymi emocje, od których włos się jeży na głowie, wystawiającymi wyobraźnię na najcięższe próby. To jedna z tych publikacji, na które nigdy się nie będzie gotowym; ludobójstwo to temat wybitnie trudny, skala tragedii niewyobrażalna – potrzeba wielkiej klasy, wyjątkowego talentu, odporności psychicznej, a zarazem delikatności i taktu, by sprostać wyzwaniu, jakie ta kwestia stawia przed reporterem. Wojciech Tochman sprawdził się znakomicie. Jego słowa są starannie wyważone, nieprzypadkowe, idealnie dobrane, o ogromnej sile wyrazu. Nie epatuje, nie popada w patos, sentymentalizm, egzaltację – jest szczery, brutalny i do bólu autentyczny, a jego postawa pełna współczucia i głębokiego humanizmu. Ujawnia przed czytelnikiem wiedzę – bolesną, trudną, niezapomnianą – która ma go uświadomić, poruszyć sumienie, zasiać niepokój, wzbudzić wątpliwości, skłonić do samodzielnego poszukiwania odpowiedzi – bo pytań stawia całą masę.
I uświadamia, że tamto tak naprawdę wcale się nie skończyło. Co z tym zrobimy – to zależy tylko od nas.
Na koniec koniecznie muszę wspomnieć o lektorach, gdyż książka trafiła do mnie w formie audiobooka. Wybór Danuty Stenki i Andrzeja Chyry okazał się strzałem w dziesiątkę. Głęboki, wibrujący męski głos potęgował i tak intensywne doznania znakomicie wpisując się w ponury klimat opowieści, kobiecy z kolei, lekko stylizowany (co jednak wyszło audycji na dobre), doskonale oddawał głębię warstwy emocjonalnej. Aktorzy spisali się wyśmienicie – chociaż za ich sprawą obrazy odmalowane przez Tochmana wryły się w moją pamięć szczególnie głęboko. Ich głosy hipnotyzowały, zmuszały do słuchania nawet wtedy, gdy nie miałam na to ochoty, intensyfikowały wrażenia. Dzięki temu Dzisiaj narysujemy śmierć okazało się dla mnie ze wszech miar niezapomnianym, choć bolesnym doświadczeniem.
Autor: Wojciech Tochman
Tytuł: Dzisiaj narysujemy śmierć
Lektorzy: Danuta Stenka, Andrzej Chyra
Wydawca: Czarne
Czas trwania: 294 min.
Data wydania: 2010
Kategoria: audiobooki, reportaże
Autorka recenzji prowadzi bloga pod adresem: http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/