Wujaszek Hiacyntus opowiadał kiedyś przy obiedzie zmyśloną na poczekaniu facecję, że w Warszawie bohater 'Wehikułu czasu’ Wellsa nie musiałby używać tytułowej machiny. W zupełności starczyłoby, żeby jeździł tramwajami, bo co przystanek, to inny świat i epoka. Wyprawa Jerzego piętnastką na Żoliborz była tego doskonałym, choć nie jedynym przykładem. W przeciwną stronę kolejką elektryczną wzdłuż Puławskiej jechało się prosto w czasy Księstwa Warszawskiego. Podobnie tramwajem linii A, kierunek Okęcie Folwark. Pasażer dojeżdżał i się dziwił, czemu to pod Raszynem już się nie biją? Jak mogli nie zaczekać? Przebijała to Praga i kolejka Grochowska, którą dojechawszy w rejon Kaczych Dołów, człowiek zaczynał się bać, że wpadnie w ręce wojów księcia Trojdena, przyczajonych w zasadzce na dzikich Litwinów. (…) Plac Karcelego to był, co tu dużo gadać, przeniesiony z XIII wieku fragment imperium Mongołów w szczytowej fazie podbojów. (…) Proszę wziąć bazar z Samarkandy i dodać do tego warszawską fantazję i dziadowski fason. Wyjdzie po prostu Karcelak, za którym jednak zamiast Indii i Chin, zaczynała się właściwa, wiecznie zbuntowana, czerwona Wola (…). Potem reduta wolska, gdzie zawieruszyły się nieodnalezione do tej pory zwłoki generała Sowińskiego, i wreszcie cmentarz mariawicki, przy którym zawracały wrony oraz tramwaje linii dwadzieścia trzy.
Tego typu opisy, klimatyczne, przepełnione życiem i uśmiechem urzekały mnie co rusz podczas lektury. Autor zafundował mi cofnięcie się w czasie i spacery po Warszawie lat 20-ych zeszłego wieku, która z jednej strony piękniała z każdym dniem, zachwycała rozwojem i swoistą elegancją (tak, tak, nawet na Karcelaku obowiązywały zasady wzajemnego szacunku i fair play), z drugiej oczarowywała dawnością i przeszłością kryjącą się w zakamarkach, a przy tym zanurzenie się w klimacie ułańskiej fantazji nie tylko przedwojennej inteligencji, ale także półświatka. Mimo upływu stuleci plac Grzybowski wciąż zachowywał swój pierwotny klimat posępnego rozstaju dróg, którym był w czasach ostatnich książąt mazowieckich. W nieregularnej kratownicy cieni rzucanych na bruk przez konary drzew, słupy trakcji tramwajowej i latarni wciąż kryły się zarysy rozstajnego krzyża i koślawej szubienicy. W odległych zakamarkach, zatopione w zwykłym szumie miasta, nadal pobrzmiewały krzyki z 1905 roku.
Nie czuję się powołana do tego, by oceniać tę książkę tylko jako kryminał. Nie jest dla mnie bardzo istotne, czy znajdziemy tu suspens, czy nie, czy scena finałowa jest zbudowana z odpowiednim napięciem i czy intryga zawiązana jest oryginalnie i niebanalnie. Trochę uproszczone i nie do końca satysfakcjonujące zakończenie, zbyt jasno podający na tacy rozwiązanie zagadki tytuł, główny bohater trochę za bardzo jasnowidzący – to wszystko majaczy się tylko na obrzeżach moich zachwyconych książką myśli. Dla mnie najważniejszy jest cudowny humor starej Warszawy zachwycający w ustach zarówno gawędziarza Fishera jak i konduktora z tramwaju sunącego ulicą Senatorską na plac Krasińskich, który oburza się na pasażerów wsiadających w biegu. – Co, nogi masz pan za długie? – zagderał konduktor sprzedając mu bilet. – To żeś pan dobrze trafił. Tramwaje warszawskie firma solidna, nóżki tniemy pod wymiar, każdemu według potrzeb, w każden jeden dębowy garnitur wejdą jak ulał. Do tego golenie buźki z całą główką gratis!
Żaden inny bohater nie zastąpi genialnej postaci wiarusa Hiacyntusa chadzającego w mundurze z czasów powstania styczniowego i w sposób powalający na kolana opowiadającego o losach swojego dziadka, Jana Fedorczyka, bohatera wojny z Austriakami w 1809 roku. Za jego to sprawą rozwinął się przed moimi oczyma epicki wręcz opis bitwy pod Górą Kalwarią, a także namacalny obraz stolicy z początków XIX wieku. Urażony magnat najął więc czterech opryszków, którzy dopadli Jana, nie upewniwszy się jednak dostatecznie, czy nikogo nie ma w pobliżu. Pech napastników był podwójny, gdyż kompania wiarusów na przepustce, rozochocona gościnnością mieszczuchów stawiających hojnie gorzałkę w zamian za heroiczne opowieści z pól bitew, nie wracała bynajmniej do koszar, ale wyruszała właśnie prosto na Wiedeń, głośno przy tym kwestionując dynastyczne korzenie tamtejszego cesarza oraz objaśniając, co zrobią, aby przerwać ich ciągłość. I oto nagle dobry Bóg zesłał im Austriaków zaczepiających oficera… Dość powiedzieć, że dwóch zbirów nie udało się żywych dowieźć do szpitala Dzieciątka Jezus. Pozostali dwaj, po dłuższej kuracji, musieli przekwalifikować się na żebraków.
Popłakałam się ze śmiechu, gdy Hiacyntus wparował do Hotelu Europejskiego na czele wiarusów pragnących rozmówić się z marszałkiem Piłsudskim. Widok jednego z nich – pana Ignacego, jadącego na wózku inwalidzkim niczym czołg wymachujący laską – bezcenny:) Fenomen ten obserwowany od frontu dał efekt iście piorunujący. Oficerowie przy drzwiach nie wytrzymali nerwowo i umknęli na boki. (…) cała grupa szturmowa wtargnęła do sali. Po drugiej stronie drzwi pilnował siedzący przy pobliskim stoliku kapitan, ale jedyne, co mógł zrobić, to w popłochu odskoczyć do tyłu, przewracając przy tym krzesło. Nikt nie ośmielił się tknąć styczniowych weteranów.
Moje serce mocniej biło za każdym razem, gdy komisarz Drwęcki wchodził w progi Ziemiańskiej i lądował na półpiętrze, ciągnąc mnie ze sobą. Zasiadał przy słynnym stoliku z jednej strony atakowany legendarnym urokiem Wieniawy – Długoszewskiego, z drugiej sporymi rozmiarami Franciszka Fishera i zaczynał swobodną rozmowę z Żeleńskim, Słonimskim, Tuwimem… Pod schodami kryli się plotkarze, chcący usłyszeć choć jedno słówko padające z Parnasu, a ja, w samym centrum zabójczej dyskusji pławiłam się w niespotykanej inteligencji i powalającym dowcipie. Aż żal ściskał mi duszę, gdy musiałam wraz z bohaterem opuścić świetne towarzystwo i udać się na poszukiwanie złoczyńcy.
A ten zupełnie niebanalny. Przede wszystkim podwójny – pierwszy XIX-wieczny, drugi współczesny Drwęckiemu. Ten pierwszy o wiele ważniejszy i ciekawszy – rosyjski szpieg i hipnotyzer pragnący dostać się w najbliższe otoczenie Napoleona. Intryga, mimo wszystko, jest wciągająca i intrygująca – młode dziewczęta, które zaczynają masowo ginąć w dziwny, nieprzyjemny (mówiąc oglądnie) sposób, początkowo niejasne powiązania z magnetyzerem z czasów Księstwa Warszawskiego, konflikt interesów policji, która za wszelką cenę chce odszukać sprawcę i państwa, które nie chce pozwolić na naruszanie konkordatu świeżo zawartego z Kościołem. Drogi Drwęckiego prowadzą bowiem przez konfesjonały kościołów warszawskich, do pokoi Pałacu Arcybiskupiego na Miodowej po to, by znaleźć się w zupełnie innym miejscu, choć z teorią tą samą, która przyszła mu do głowy na początku.
Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli kryminałów retro, literatury i przedwojennej Warszawy.
Autor: Konrad T. Lewandowski
Tytuł: Magnetyzer
Data wydania: 2007
Liczba stron: 238
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Gatunek: kryminał retro
Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego literaturze i kulturze: http://zielonowglowie.blogspot.com/