Zapraszamy do lektury fragmentu!
O książce:
Po ukończeniu studiów Luke pełen zapału rozpoczął pracę jako weterynarz w niewielkim miasteczku w brytyjskim hrabstwie Dorset. Nie spodziewał się, że pierwsza operacja kociego oka nie będzie najtrudniejszym zadaniem, jakie go czeka. W swojej kilkunastoletniej praktyce spotkał się z rozwścieczoną kozą broniącą dostępu do zakochanego w niej osła, przyklejoną do palców lekarza myszą, świątynnym słoniem w Indiach oraz wyjątkowo agresywną wiewiórką. Luke Gamble opowiada nie tylko o zabawnych utarczkach ze zwierzętami i ich właścicielami, ale przede wszystkim o przeżyciach i wyzwaniach, które pomogły mu odnaleźć swoją własną drogę. Trudna walka z epidemią dziesiątkującą bydło zmusiła go do stawienia czoła wielu ludzkim dramatom, podróż na drugi koniec świata skłoniła go do założenia międzynarodowej organizacji pomagającej zwierzętom, a chęć zdobycia ślicznej dziewczyny – do przebiegnięcia jednego z najtrudniejszych maratonów. Wspomnienia Luke’a Gamble’a to rzecz trzymająca w napięciu, śmieszna, zaskakująca wzruszająca i miejscami romantyczna. I chociaż określenia te pasują bardziej do powieści przygodowej niż do autobiografii weterynarza, autoironia i wrażliwość, z którą autor opisuje zabawne przypadki i trudne wybory sprawiają, że jego opowieść to znakomita książka nie tylko dla miłośników zwierząt.
Luke Gamble to współczesny James Herriot!
– No to co się tu stało? – zapytałem.
– Przejechała ją ciężarówka – odparła dziewczynka.
– Duża niebieska ciężarówka! – wtrącił jej brat, kiwając smutno głową.
– A wy ją podnieśliście, tak? Tę wiewiórkę?
– Zaraz do niej podbiegłem, a ona leżała i się nie ruszała. – Chłopczyk pociągnął nosem i spojrzał na mnie. – Mama dała nam pudełko i włożyłem ją do środka – powiedział ze łzami w oczach. – Czy ona wyzdrowieje?
– Nie jestem pewien – odparłem – ale zrobię, co będę mógł. Rzućmy na nią okiem.
Otworzyłem pudełko, spodziewając się, że zobaczę spłaszczonego małego, kudłatego gryzonia patrzącego na mnie nieruchomymi oczami, z zastygłym grymasem uśmiechu. […]
Wiewiórka wystrzeliła z pudełka z prędkością światła. Uchyliła się przed moją – daremną – próbą pochwycenia jej, przeleciała przez pokój, zrzuciła dwa obrazki ze ściany, wskoczyła chłopcu na głowę i odbiła się z niej jak z trampoliny w kierunku otwartego okna.
Nie na darmo jednak Sheila jest superpielęgniarką z piętnastoletnim doświadczeniem. Może przewidziała moją głupotę, bo, dokładnie w tym momencie, kiedy popełniłem zbrodnię otwarcia pudełka, rzuciła się przez pokój i zamknęła z trzaskiem okno.
Wiewiórka odbiła się od szyby, a ja skorzystałem z okazji i złapałem ją mocno za szyję. Wiła się i drapała, próbując się uwolnić. Wrzucając wiewiórkę z powrotem do pudełka, uśmiechnąłem się do zszokowanych dzieci i wyszczerzyłem do Sheili. Ta tylko uniosła brwi.
– Wyleczył ją pan! – zawołał chłopiec.
Popatrzyłem na niego, niepewny, co odpowiedzieć.
– Tak – powiedziała Sheila, wyprowadzając dzieci z pokoju przyjęć. – Jest genialnym weterynarzem.
(fragment)
Luke Gamble – brytyjski weterynarz, autor programów telewizyjnych, pisarz. W 2003 roku założył fundację Worldwide Veterinary Service, która ma na celu wspieranie organizacji pomagających zwierzętom na całym świecie. Prowadzi w brytyjskiej telewizji Sky programy poświęcone swojej praktyce. W Polsce na Animal Planet emitowany jest Weterynarz bez granic z jego udziałem. Kiedy był małym chłopcem, matka podarowała mu książkę sławnego pisarza i weterynarza Jamesa Herriota z dedykacją: Może kiedyś napiszesz podobną. Wydany w 2011 roku Wet jest jego debiutem literackim. W 2010 roku Gamble został wyróżniony nagrodą J.A. Wight (James Herriot) Memorial, przyznawaną przez Brytyjskie Stowarzyszenie Weterynarzy Małych Zwierząt, za wielką dbałość o dobrostan zwierząt domowych. Mieszka w New Forest na południu Anglii razem z żoną, dwójką dzieci, psem rasy rhodesian ridgeback (zwanym też afrykańskim psem na lwy) i apodyktycznym kotem o imieniu Charlie. Ma czarny pas w karate.
Agnieszka Sobolewska – z wykształcenia filolog angielski. Pracowała jako tłumacz konferencyjny, wykładowca literatury angielskiej i redaktor w czasopiśmie Wróżka. Od 2005 roku zajmuje się głównie przekładem książek popularnonaukowych i literatury faktu. Przełożyła m.in. Freakonomię i Superfreakonomię Levitta i Dubnera oraz kilka książek brytyjskiego popularyzatora matematyki Iana Stewarta.
Tytuł: Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele
Autor: Luke Gamble
Wydawca: WAB
Data premiery: czerwiec 2012
Tytuł oryginału: The Vet. My Wild and Wonderful Friends
Przekład: Adam Pluszka
Oprawa: twarda z obwolutą
Format: 13,5 x 20,2 cm
Liczba stron: 400
ISBN 978-83-7747-660-4
Gatunek: opowiadania, autobiografia
Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele
Luke Gamble
(fragment)
Studia weterynaryjne dają podstawy, ale niektórych rzeczy można się nauczyć dopiero w pracy, w terenie, kiedy poturbuje nas usychający z miłości osioł albo będziemy biegać w kółko, uciekając przed szczególnie wojowniczą gęsią. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy praktyki dowiedziałem się na przykład, że wypuszczenie z powrotem na swobodę wiewiórki szarej jest niezgodne z prawem. Może nie brzmi to aż tak interesująco jak miejska legenda mówiąca, że ugryzienie pozornie nieszkodliwej komarnicy mogłoby zabić dorosłego człowieka w ciągu kilku sekund – gdyby komarnica miała na tyle duży aparat gębowy, żeby kogoś nim ukąsić – ale tak czy inaczej była to lekcja, którą musiałem przyswoić.
Wiewiórki szare sprowadzono do Wielkiej Brytanii w połowie XIX wieku, a ponieważ były większe, silniejsze i potrafiły się lepiej przystosować niż nasze rodzime wiewiórki rude, szybko się rozmnożyły i przejęły wiele terytoriów zajmowanych wcześniej przez ich rude krewniaczki. Wiewiórki szare mają jeszcze tę ogromną przewagę nad rudymi, że przenoszą śmiertelnego wirusa ospy wiewiórek, na którego same są odporne, ale który rude wykańcza. Leśnicy i miłośnicy ptaków uważają wiewiórki szare za szkodniki, bo niszczą drzewa i wyjadają ptasią karmę – żaden karmik, chyba że pancerny niczym Fort Knox, nie oprze się ich pomysłowym próbom dobrania się do jego smakowitej zawartości. Prawo zabrania wypuszczania ich na wolność, trzymania jako zwierząt domowych i wwożenia do Wielkiej Brytanii. Największym drapieżnikiem polującym na wiewiórki szare jest człowiek – a ponieważ zarówno Komisja do spraw Leśnictwa, jak i zajmujący się między innymi ochroną przyrody National Trust ciągle zastawiają pułapki i prowadzą odstrzał wiewiórek szarych, żeby ograniczyć ich liczebność, zawsze trochę współczułem tym uroczym stworzeniom.
A zatem, zgodnie z obowiązującym w kraju prawem, kiedy sześcioletni chłopiec i jego dwunastoletnia siostra weszli do gabinetu z dużym kartonowym pudłem, ten, kto ich przyjął, powinien zabrać im karton i pozbyć się leżącej w środku wiewiórki.
Jednak kiedy chłopczyk podszedł do Sheili ze łzami w oczach i, przez te łzy, opowiedział, jak podniósł wiewiórkę z drogi, kiedy potrąciła ją ciężarówka, przełożona pielęgniarek nie wahała się ani chwili. Z właściwą sobie operatywnością i życzliwością objęła chłopca ramieniem, zaprowadziła go wraz z siostrą do pokoju przyjęć, powiedziała im, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy – po czym zawołała mnie, żebym się tym zajął.
Nie miałem pojęcia, jakie czyha na mnie niebezpieczeństwo.
Zanim wszedłem do tego pokoju, zawsze lubiłem wiewiórki. Nadal pamiętam ten dzień w dzieciństwie, kiedy rodzice wezwali mordercę ze służb zwalczających szkodniki, żeby zastrzelił parę wiewiórek, które zamieszkały w naszym ogrodzie. Już wtedy wiedziałem, że do mojego domu przyszedł pluton egzekucyjny, a teraz miałem okazję wynagrodzić populacji wiewiórek błędy i wypaczenia mojej rodziny w zakresie wiewiórczych praw.
Chłopiec miał nastroszoną rudą czuprynę do kompletu z niewiarygodnie piegowatą twarzą, a jego siostra od razu posłała mi promienny uśmiech, prezentując spektakularnie duży aparat ortodontyczny. Podejrzewałem, że jako rodzeństwo nie mieli najłatwiejszego życia w trudnym środowisku szkolnego boiska. Trzymali się kurczowo za ręce – a Sheila stała koło nich w opiekuńczej pozie, rzucając mi jedno ze swoich spojrzeń z cyklu: „Wiem, że postąpisz słusznie, a jak nie, to zaraz sobie to wyjaśnimy”.
– No to co się tu stało? – zapytałem.
– Przejechała ją ciężarówka – odparła dziewczynka.
– Duża niebieska ciężarówka! – wtrącił jej brat, kiwając smutno głową.
– A wy ją podnieśliście, tak? Tę wiewiórkę?
– Zaraz do niej podbiegłem, a ona leżała i się nie ruszała. – Chłopczyk pociągnął nosem i spojrzał na mnie. – Mama dała nam pudełko i włożyłem ją do środka – powiedział ze łzami w oczach. – Czy ona wyzdrowieje?
– Nie jestem pewien – odparłem – ale zrobię, co będę mógł. Rzućmy na nią okiem.
Otworzyłem pudełko, spodziewając się, że zobaczę spłaszczonego małego, kudłatego gryzonia patrzącego na mnie nieruchomymi oczami, z zastygłym grymasem uśmiechu.
Każdy doświadczony weterynarz od razu zauważyłby, że popełniam szkolny błąd. Dałem się ponieść emocjom i ku zdumieniu Sheili sięgnąłem do pudełka po wiewiórkę, zupełnie zapominając o założeniu rękawic – a także o zamknięciu okna do sąsiedniego gabinetu.
Warto wiedzieć, że wiewiórki szare są nie tylko wyjątkowo zwinne, silne i łatwo się adaptują, ale są także superwytrzymałe. Podobno mogą przeżyć upadek z wysokości dziewięciu metrów na leśne poszycie. Jak się niebawem przekonałem, na pewno mogą przetrzymać zderzenie z dużą niebieską ciężarówką.
Wiewiórka wystrzeliła z pudełka z prędkością światła. Uchyliła się przed moją daremną próbą pochwycenia jej, przeleciała przez pokój, zrzuciła dwa obrazki ze ściany, wskoczyła chłopcu na głowę i odbiła się z niej jak z trampoliny w kierunku otwartego okna.
Nie na darmo jednak Sheila jest doskonałą pielęgniarką z piętnastoletnim doświadczeniem. Może przewidziała moją głupotę, bo dokładnie w tym momencie, kiedy otworzyłem pudełko, rzuciła się przez pokój i zamknęła z trzaskiem okno.
Wiewiórka odbiła się od szyby, a ja skorzystałem z okazji i złapałem ją mocno za szyję. Wiła się i drapała, próbując się uwolnić. Wkładając ją z powrotem do pudełka, uśmiechnąłem się do zszokowanych dzieci i wyszczerzyłem zęby do Sheili. Ta tylko uniosła brwi.
– Wyleczył ją pan! – zawołał chłopiec.
Spojrzałem na niego, niepewny, co odpowiedzieć.
– Tak – powiedziała Sheila, wyprowadzając dzieci z pokoju przyjęć. – To geniusz weterynarii.
Kiedy niosłem pudełko do magazynu, zauważyłem na przykrywce słaby ślad krwi. Nie mogłem wypuścić rannej wiewiórki. Poza tym właściwie jej nie zbadałem, sprawdziłem tylko, czy nie złamała sobie łapy. Pognałem więc z powrotem do pokoju przyjęć, przygotowałem środek uspokajający, przeciwbólowy i antybiotyk. Starannie zamknąwszy za sobą drzwi – i upewniwszy się tym razem, że pokój jest zabezpieczony – zebrałem siły, by ponownie rzucić okiem na moją pacjentkę.
Wiewiórka popatrzyła na mnie z uroczą, zuchwałą miną, a ja delikatnie wyjąłem ją z pudełka. Oddychała szybko, trochę nerwowo, ale tego można się było spodziewać: delikatne postępowanie działało. Odrobinę rozluźniłem chwyt i dostrzegłem źródło krwi: wiewiórka zaczepiła o coś pazurem, prawdopodobnie o ramkę jednego z obrazów w pokoju przyjęć. Zastanawiając się, czy powinienem zrobić jej zastrzyk, pomyślałem, że mogę też opatrzyć ranę, podając antybiotyk i środek przeciwzapalny. W końcu zestresowane zwierzęta są bardziej podatne na infekcje, a podejrzewałem, że moja pacjentka musi być nieco poobijana, skoro wpadła pod ciężarówkę.
Zastrzyk przeciwbólowy wiewiórka zniosła spokojnie, ale z antybiotykiem już tak łatwo nie poszło. Wstrzyknąłem mniej więcej połowę, kiedy stwierdziła, że wystarczy tego dźgania i kłucia. Obróciła się gwałtownie i ugryzła mnie w środkowy palec lewej dłoni. Szarpnąłem ręką, ale ona nie puszczała; wisiała uczepiona zębami mojego palca. Ugryzienie rekina ludojada chyba by tak nie bolało – mój krzyk rozbrzmiał w pokoju przyjęć i odbił się echem w poczekalni, sali operacyjnej i prawdopodobnie w całym mieście.
Nagle w drzwiach stanęła Sheila. Zamarła tylko na moment, po czym przyskoczyła do mnie, rozwarła wiewiórce szczęki i odczepiła mój palec z jej zakrzywionych zębów. Czułem się, jakby te piętnaście sekund trwało godzinę. Byłem blady, dygotałem i lała się ze mnie krew, a wiewiórka, oszołomiona, znalazła się z powrotem w pudełku.
Sheila zamknęła wieczko i posłała mi miażdżące spojrzenie.
– Naprawdę powinieneś zakładać rękawice, kiedy masz do czynienia z dzikimi zwierzętami – powiedziała.
Wieść o moim spotkaniu z wiewiórką rozeszła się po lecznicy błyskawicznie i miałem okazję zakosztować fajerwerków dowcipu kolegów: „Walczyłeś ostatnio z jakąś wiewiórką?”, „Dobrała ci się do żołędzi?”. Tym drwinom i znaczącym uśmieszkom uporczywością dorównywał tylko pulsujący ból w palcu i lęk przed wiewiórkami. Kiedy wypuszczałem bestię na wolność – jak obiecałem i wbrew wszelkim regułom – nie mogłem pozbyć się lęku, że bydlę zawróci i zafunduje mi powtórkę z rozrywki.
Czyżbym z faceta zmienił się w spłoszoną mysz? W każdym razie drętwiałem z przerażenia na myśl o kolejnym ataku wiewiórki.
Dość powiedzieć, że wspólnicy nie byli zachwyceni. Nie chciałem, by przypięto mi łatkę klauna zaledwie po dwóch miesiącach mojej pierwszej w życiu pracy, ale nie da się ukryć, że robiłem z siebie widowisko – jeden palec miałem trzy razy większy od pozostałych. Prowadzenie samochodu sprawiało mi kłopoty, nie potrafiłem wyjąć strzykawki z opakowania bez pomocy ust i, mimo że Rob z dużą uciechą uroczyście podał mi kapsułki przeciwwiewiórcze – czyli supermocne antybiotyki dla psów – infekcja wyraźnie dostała się do kości.