Zapraszamy do lektury fragmentu książki.
Kilka lat wcześniej miał tylko trzysta dolarów, połataną koszulę i marzenie: dostać się na prestiżowy staż w Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona. Było to prawie niewykonalne. Ale zacisnął zęby i dzięki pracowitości i determinacji wkroczył w fascynujący go świat. Szybko stał się ulubieńcem profesorów i kolegów. Być może spełniłoby się jego marzenie, by zostać pierwszym człowiekiem na Marsie, gdyby nie pewna piękna stażystka i sejf w najlepiej strzeżonym budynku NASA z najcenniejszą substancją na Ziemi: fragmentami skał z Księżyca. Jeśli by sprzedał choć jedną z nich, stałby się najbogatszym człowiekiem na świecie. Bez Mezrich w autorskim gatunku łączy wyniki literackiego śledztwa z trzymającym w napięciu thrillerem. Przedzierając się przez tysiące stron akt sądowych, dokumentów FBI i NASA, rozmawiając z uczestnikami tych tragicznych wydarzeń, rekonstruuje historię młodzieńczej fantazji, ogromnej namiętności i spektakularnego upadku. Niezwykła opowieść o człowieku, który odważył się zrealizować swój american dream.
Mezrich po mistrzowsku buduje postaci i rekonstruuje dialog, dzięki czemu literatura faktu staje się ekscytująca jak najlepszy thriller.
– The Chronicle Herald
Historia miłosna jak z dramatów Szekspira, nowinki technologiczne, kradzież rodem z Ocean’s 11 i prawdopodobnie najgłupszy błąd, jaki popełnił mężczyzna, by zaimponować kobiecie.
– Book Page
Ben Mezrich (ur. 1969) – absolwent socjologii na Uniwersytecie Harvarda, gospodarz programów telewizyjnych. Napisał kilkanaście książek (część pod pseudonimem Holden Scott), które zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków. Największą popularność przyniosły mu beletryzowane reportaże. Adaptacja pierwszego z nich, Bringing Down the House, trafiła do kin w 2008 roku pod tytułem 21. W Polsce ukazały się: Wirus (1997), Reaper (1998), Skóra (2000) oraz Miliarderzy z przypadku. Początki Facebooka – opowieść o seksie, pieniądzach, geniuszu i zdradzie (W.A.B. 2010). Na podstawie Miliarderów… Columbia Pictures wyprodukowała jeden z najgłośniejszych filmów 2010 roku, The Social Network w reżyserii Davida Finchera – zdobywcę trzech Oskarów i czterech Złotych Globów. Ta sama wytwórnia kupiła już prawa do ekranizacji Seksu na Księżycu. Autor mieszka w Bostonie z żoną i synkiem.
Naszą recenzję książki przeczytasz TUTAJ.
Tytuł: Seks na księżycu
Autor: Ben Mezrich
Wydawca: W.A.B.
Data premiery: 8 sierpnia 2012
ISBN: 978-83-7747-729-8
Wymiary: 12,3 x 19,5 cm
Liczba stron: 368
Gatunek: powieść, proza zagraniczna
Seks na księżycu
Ben Mezrich
(fragment)
*
Thad wpatrywał się w drzwiczki. To jasne, że zwrócone próbki przechowywano w odrębnym miejscu – zostały przecież wyniesione z nieskazitelnych, kontrolowanych warunków skarbca, wykorzystane do najróżniejszych eksperymentów – nie nadawały się zatem do dalszych badań. Wydawało się jednak dziwne, że trzymano je w jeszcze lepiej strzeżonym miejscu.
– Bez obaw – dodała Cooper. – Będziemy je inwentaryzować później. Za drzwiami znajduje się dość ładny, mniej więcej metrowy sejf. Choć zwrócone próbki uważa się w praktyce za odpady.
Od p a d y – takie określenie na zwrócone próbki wydawało się Thadowi wyjątkowo drastyczne. Chodziło przecież o skały księżycowe, zebrane własnoręcznie przez astronautów z misji Apollo. Thad poczuł się dziwnie – jakby znalazł się z powrotem w muzeum Uniwersytetu Utah i przeglądał skrzynki ze skamieniałościami w piwnicznym magazynie. „Dla jednego odpady, dla innego skarby” – pomyślał. A w tym wypadku rzecz dotyczyła skarbu o niesamowitym znaczeniu. Wydawało się karygodne traktować go jako odpad.
– A te zwrócone skały… są równie wartościowe, jak reszta, prawda?
– Ten sejf stworzono do przechowywania próbek z Księżyca w takich warunkach, by móc ponownie wykorzystać je do eksperymentów naukowych. Rozpatrywanie finansowej wartości tych skał nie ma raczej sensu. Poza tym nie przywiązywałabym zbytniej wagi do tych odpadów: tylko jakieś dwa procent całego zbioru znajduje się w małym skarbcu ze zwróconymi próbkami.
„Dwa procent z trzystu osiemdziesięciu dwóch kilogramów”. Thad szybko wykonał rachunki w głowie. W sejfie ze zwróconymi próbkami znajdowało się zatem około siedmiu tysięcy siedmiuset gramów skał księżycowych. Uznawano je za odpady. Siedem tysięcy siedemset gramów skał księżycowych po pięć milionów dolarów za gram…
– Czterdzieści miliardów dolarów – wyszeptał Thad, wpatrując się w drzwiczki.
– Czterdzieści czego? – spytała Cooper, ponownie odrywając wzrok od wydruków komputerowych. Pochłonięta wydrukami, zapomniała o karłowatych drzwiach i zwróconych próbkach. Thad z kolei nie potrafił myśleć o niczym innym.
To wszystko wyglądało na potworne marnotrawstwo. Próbki z misji Apollo stanowiły znacznie więcej niż wartość finansową – były skarbem narodowym, symbolem najwspanialszego osiągnięcia człowieka. Pogląd Thada na tę sprawę nie zmienił się od dnia, gdy w sąsiednim budynku wysłuchał wykładu Everetta Gibsona. Teraz jednak nie potrafił przejść obojętnie obok drzwiczek na tyłach skarbca, obok sejfu, w którym trzymano zwrócone próbki.
Zaledwie kilka metrów od niego znajdował się materiał o wartości czterdziestu miliardów dolarów, który NASA uznawała za odpady. Zamknięty w ciemności, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć, dotknąć ani choćby stwierdzić, czy rzeczywiście istnieje. Czterdzieści miliardów dolarów.
Thad pokręcił głową. Oderwał w końcu wzrok od miniaturowych drzwiczek i dołączył do Cooper i technika, którzy zaczęli już inwentaryzację. Ale w głowie Thada wciąż kłębiły się najróżniejsze myśli. Nie miał pojęcia, gdzie go doprowadzą, ale zdobyta właśnie wiedza nie mogła ot tak zniknąć. Jego umysł nie działał w ten sposób.
W odróżnieniu od naukowców z NASA Thad nie potrafił przejść do porządku dziennego nad informacją o zawartości sejfu przeznaczonego na o d p a d y.
*
Mogę być zainteresowany, jeżeli cena będzie odpowiednia…
Może pan przedstawić jakiś dowód, że towar jest zgodny z ofertą?
Thad siedział na krawędzi łóżka w swojej sypialni, pochylony nad laptopem. Próbował przekonać sam siebie, że powinien nacisnąć klawisz „Del” i odesłać mały pakiet cyfrowej informacji w czarną dziurę niebytu; zapomnieć, że dostał odpowiedź, zapomnieć o całym eksperymencie myślowym, zapomnieć o skarbcu z próbkami księżycowymi i małych drzwiczkach prowadzących do sejfu z księżycowymi „odpadkami”. Cała sprawa coraz mniej przypominała grę, a coraz bardziej rzeczywistość. Thad miał przed oczami odpowiedź od jakiegoś Belga, kolekcjonera minerałów, łowcy skał o nazwisku, którym gość mógłby z miejsca zawojować Hollywood – od Axela Emmermanna. Człowiek ten wydawał się gotowy popełnić – jak doskonale musiał zdawać sobie sprawę – przestępstwo. Bo właśnie przestępstwem był zakup „wielokaratowej” skały księżycowej od obcego człowieka przez internet. Dla Thada cała sprawa była wciąż grą, ale najwyraźniej nie dla owego Axela Emmermanna. On naprawdę chciał kupić kawałek Księżyca.
Thad odgarnął z czoła wciąż mokre kasztanowe włosy. Miał na sobie wyłącznie kąpielówki; chwilę wcześniej wrócił z całodniowego szkolenia płetwonurkowego w pobliskiej YMCA. Na nagiej klatce piersiowej i plecach dostał gęsiej skórki. Nie śpieszył się ze zmianą ubrania, mimo że powinien być już w zasadzie gotowy do wyjścia na kolację. Wieczór w towarzystwie Soni i jej znajomych w ogóle mu się nie uśmiechał. Zanim jeszcze odebrał list od belgijskiego kolekcjonera, zamierzał powiedzieć Soni, że nie czuje się dobrze.
Z salonu dobiegły salwy śmiechu. Thad spojrzał z rezygnacją na zamknięte drzwi sypialni. Ile zaprzyjaźnionych modelek mogło przebywać w ich domu? Po przyjściu z basenu naliczył co najmniej cztery wyfiokowane okazy, a także co najmniej trzy otwarte butelki z czerwonym winem. Uznał, że nie wytrzyma kolejnego wieczoru bezmyślnej paplaniny w hałaśliwej, potwornie drogiej i obrzydliwie modnej restauracji. Wiedział, że po przeczytaniu maila nie potrafiłby wykrzesać z siebie entuzjazmu potrzebnego do przetrwania tego rodzaju męczarni.
Mogę być zainteresowany, jeżeli cena będzie odpowiednia…
Thad zadrżał. Nie zastanawiał się wcześniej nad ceną, nawet w kontekście eksperymentu myślowego, ponieważ tak naprawdę nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób mógłby zdobyć próbki skał księżycowych. Skarbiec był znakomicie zabezpieczony. Najpierw należałoby pokonać cyfrowy zamek otwierający drzwi do Budynku 31 i poradzić sobie w jakiś sposób z monitoringiem. Potem przejść przez pokój oczyszczający i oczywiście otworzyć wielkie, stalowe drzwi skarbca. Sejf z „odpadami” mieścił niecałe osiem kilogramów skał księżycowych, niemniej Thad wątpił, aby dało się przemycić taką ilość przez pokój oczyszczający i pod kamerami monitoringu. Właśnie dlatego w pierwszym mailu rozesłanym do kilkudziesięciu zagranicznych kolekcjonerów wspomniał jedynie o pojedynczej „wielokaratowej skale księżycowej”.
Teraz próbował wymyślić, jakiego rzędu sumy mógłby zażądać – ile fikcyjnej gotówki chciałby otrzymać w swojej fikcyjnej transakcji. Pamiętał, że jeden gram próbki księżycowej został kiedyś wystawiony na sprzedaż za pięć milionów dolarów. Cena zaiste szalona, ale na aukcji w Sotheby’s sprzedano kiedyś jeden gram skały księżycowej za czterysta tysięcy dolarów. Thad nie zamierzał wykazywać się taką chciwością. Transakcję wolałby przeprowadzić szybko i bezproblemowo, w sposób nie wzbudzający podejrzeń. Zresztą belgijski kolekcjoner minerałów nie mógłby dysponować sumą tego rzędu; Thad musiał ustalić cenę, która byłaby możliwa do zaakceptowania dla nabywcy, a jednocześnie wynagrodziła mu cały trud.
„Wynagrodziła mi cały trud”, powtarzał w myślach, zdumiony, że w ogóle wdał się w tego rodzaju rozważania. Włamanie do budynku NASA, kradzież najcenniejszej substancji na Ziemi, ryzykowanie szansy na karierę astronauty – Thad pokręcił głową. Niemniej na sprawę można było spojrzeć z innego punktu widzenia. NASA uznała część skał księżycowych za nieprzydatne odpady. Thad mógłby wykorzystać zdobyte pieniądze do uczynienia z siebie lepszego naukowca, lepszego kandydata do programu szkoleń astronautów. Spłaciłby długi, miałby pieniądze na opłacenie dalszego kształcenia, badań – czego by tylko zapragnął. A gdyby został astronautą, mógłby pewnego dnia pomóc NASA w realizacji misji na Marsa, co oznaczałoby, że kradzież przyniosłaby agencji korzyść. Od tego momentu będzie musiał rozmyślać o skoku w tych kategoriach, ponieważ tylko w takim ujęciu był możliwym do zaakceptowania czy wręcz heroicznym i szlachetnym czynem. Thad uważał się za naukowca i zamierzał poświęcić pieniądze zarobione na skoku na rozwój nauki. Na rozwój samego siebie – w świecie nauki.
Poza tym nie można trafić do więzienia za przeprowadzenie skoku we własnej wyobraźni.
Thad wytarł wilgotne dłonie w narzutę i spojrzał na skrzynkę mailową. Napisał szybko do Gordona, prosząc o sprawdzenie Axela Emmermanna; zgromadzenie wszystkich informacji, jakie mógł znaleźć o Belgu w internecie lub zdobyć innymi kanałami. Thad chciał wiedzieć, z kim ma do czynienia, zanim wykona następny krok.
Tymczasem zaczął sporządzać odpowiedź, którą miał później wysłać do belgijskiego łowcy skał. Nie zauważył nawet momentu, kiedy Sonia i jej koleżanki wyszły z domu – roześmiane, zaabsorbowane bezmyślną paplaniną, przy kakofonii brzęknięć kieliszków od wina. Nie zwrócił uwagi na odgłos silnika swojej zielonej toyoty tercel, którą dziewczyny bezceremonialnie zaanektowały na wyprawę do restauracji. Sonia zapomniała, że miał z nimi pójść na kolację, ale i Thad nie zwrócił na to uwagi. A nawet gdyby zauważył, to w sumie miałby to gdzieś.
*
Zdał sobie sprawę, że po raz kolejny odpłynął, i patrzył na Rebekę nieobecnym wzrokiem. Uśmiech zamarł jej na ustach, a dłonie opadły bezwładnie na jego klatkę piersiową.
– I znów to samo – powiedziała. – Ciągle ci się to zdarza, czasem w połowie zdania. Nawet wtedy, gdy się kochamy. Coś przede mną ukrywasz.
Thad odsunął się od niej. Nie pierwszy raz prowadzili podobną rozmowę. Wielokrotnie wyjaśniał, że nie chodzi o inną kobietę, inny związek ani o nic, co miałoby związek z Sonią. Doszli jednak do etapu, kiedy Rebeka wypytywała go o sekret niemal na każdym spotkaniu.
– To nie tak, że nie chcę powiedzieć. Po prostu… zastanawiam się, czy nie zrobić czegoś, co formalnie rzecz biorąc, byłoby sprzeczne z prawem. Jestem w zasadzie pewien, że tego nie zrobię, ale nawet poruszenie tej kwestii w rozmowie wydaje mi się niebezpieczne.
Poczuł uderzenie adrenaliny. Nigdy wcześniej nie był taki bliski powierzenia jej tajemnicy. Wkraczał na grząski grunt. Wyjawienie sekretu Sandrze wcale nie ułatwiło mu zadania. Gorzej: tak go rozochociło, że z trudem powstrzymywał się, aby nie wyjść na dach i nie wykrzyczeć całej prawdy publicznie. Z napięcia w oczach Rebeki wywnioskował, że tym razem dziewczyna nie zadowoli się kolejną wymówką.
Być może nadszedł czas, aby jej o wszystkim opowiedzieć. Poznanie Rebeki sprowokowało go do poczynienia kolejnych kroków; wysłał kolejny mail do Gordona z prośbą o sprawdzenie bratowej belgijskiego łowcy skał, niejakiej Lynn Briley. Z ich korespondencji wynikało bowiem, że niedługo spotkają się osobiście. I to nie z błahego powodu – miało dojść do wymiany towaru na gotówkę. Zupełnie jakby rzeczywiście było to takie proste, jakby korespondencję od transakcji wartej sto tysięcy dolarów dzielił zaledwie krok. Krok ten jednak wciąż pozostawał całkowicie w sferze fantazji i wydawał się niemożliwy do wykonania.
Thad wziął głęboki oddech i po prostu zaczął mówić. Miał poczucie, jakby stał ponownie na szczycie klifu z piętami wystającymi za krawędź skalnej półki. Ale tym razem to on musiał skoczyć jako pierwszy.
– Wpadłem na pewien pomysł. Kompletnie odjechany. Niemożliwy do zrealizowania. Zamierzam ukraść sejf ze skałami księżycowymi. Trzymają go w laboratorium, do którego nie można się dostać, i jest chroniony najwyższymi poziomami bezpieczeństwa. W środku są próbki, które NASA uznaje za odpady, ponieważ były już przedmiotem eksperymentów. Mimo to mają olbrzymią wartość. Znalazłem już nawet osobę gotową zapłacić sto tysięcy dolarów za mały kawałeczek Księżyca.
Rebeka wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami. Lekko rozchyliła usta, tak że widział koniuszki jej zębów. Nawet wypowiadając tych kilka zdań, po raz kolejny rozważał szanse powodzenia akcji. Miał oczywiście świadomość, jak niesamowicie skomplikowany, zwariowany i trudny do zrealizowania byłby tego rodzaju skok. Ale skoro tak, to dlaczego wciąż ciągnie ten eksperyment myślowy, dlaczego nie wykasuje wszystkich maili, nie wyrzuci danych kontaktowych kobiety z Filadelfii, nie usunie numeru telefonu Gordona – byle tylko zapomnieć o tym idiotycznym pomyśle? Ciągnął więc dalej.
– Bo sto tysięcy dolarów to przecież fura pieniędzy. Pomyśl, ile rzeczy mógłbym dzięki temu zrobić. Pojechalibyśmy do Afryki, mogłabyś zbadać tamtejszą roślinność. Zbudowalibyśmy własne laboratorium i nie musielibyśmy występować o grant ani czekać, aż osiągniemy odpowiedni wiek. Moglibyśmy rozpocząć wszystko już teraz, zrealizować wszystkie plany, o których rozmawialiśmy. Ale pieniądze to tylko jedna strona medalu.
Spodziewał się, że Rebeka w każdej chwili może mu przerwać. Nie zdziwiłby się, gdyby pokręciła głową, uznała go za wariata i próbowała wyperswadować pomysł. Nie zdziwiłby się, gdyby powiedziała, że pomysł jest może intrygujący, ale oczywiście nie wolno mu go zrealizować, bo ryzykowałby wszystko, co do tej pory osiągnął, wpakowałby się w ogromne tarapaty, a plan jest w sumie bezsensowny. Ale ona milczała, pozwalając mu skończyć myśl, która rozrastała się od chwili, gdy uświadomił ją sobie po raz pierwszy.
– Rebeko, chcę ci podarować Księżyc. To znaczy kawałek Księżyca. Podobnie jak astronauci, których dopiero co oglądaliśmy w filmie, ci kowboje, którzy podjęli tak szalone ryzyko, aby postawić nogę w miejscu, gdzie przebywało zaledwie kilka osób – chcę ci to wszystko dać. Chcę ci podarować Księżyc.
Oczy zaszły mu łzami. Wszystko to brzmiało jak jakieś wariactwo, idiotycznie i… sam już nie wiedział, jak jeszcze. Wiedział tylko, że mówi szczerze. W kuchni zapadła martwa cisza; zupełnie jakby stanowili element nieruchomej sceny ze zdjęcia w albumie. Po chwili oczy Rebeki rozbłysły, a jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Jakie to romantyczne. Zróbmy to.
Thad natychmiast zrozumiał, że miał rację – Rebeka była katalizatorem. Pełna pasji i nieposkromiona miłość od pierwszego wejrzenia strzaskała szklaną ścianę, która w jego umyśle oddzielała fantazję od rzeczywistości, rozszerzając pęknięcia, które pojawiły się dużo wcześniej. W jego umyśle eksperyment przerodził się w projekt, podobny do tych, które realizował w NASA, równie realny, jak wejście do symulatora wahadłowca lub ćwiczenia w stacji kosmicznej zatopionej w basenie wypełnionym dwudziestoma dwoma milionami litrów wody.
Thad bez słowa nachylił się i przycisnął wargi do jej ust. Zatapiali się w – coraz bardziej namiętnym – pocałunku. W oczach Rebeki był ideałem: ekscytującym, żądnym przygody mężczyzną, Jamesem Bondem. Nie miał pojęcia, czy jakiś chłopak obiecał jej kiedyś Księżyc, ale to on miał być pierwszym, który tę obietnicę spełni.
Rebeka była katalizatorem.
Teraz realizacja planu była tylko kwestią czasu.
*
To była chyba najdziwniejsza ucieczka w historii.
Thad Roberts patrzył przez szybę jeepa i próbował opanować nerwy. Deszcz lał szarymi strugami z taką intensywnością, że Thad ledwo dostrzegał czerwone światło sygnalizacji wiszącej w odległości dwóch metrów. Czekanie na zmianę świateł trwało całą wieczność. Za jego plecami ciągnął się długi kręty chodnik, spowity mgłą i poprzecinany pięcioma przecznicami. Przed każdą musiał zatrzymać się i wytrwale czekać na zielone. W ośrodku obowiązywało ograniczenie prędkości do dziesięciu kilometrów na godzinę – o czym informowały znaki rozstawione co kilka metrów – a kiedy przy takiej prędkości trafi się na jedno czerwone światło, zalicza się wszystkie pozostałe. W żółwim tempie wlókł się więc przez opustoszałe, zalane deszczem ulice pilnie strzeżonego kompleksu. Prowadzenie było udręką: neurony w jego mózgu wydawały się eksplodować niczym sztuczne ognie, a serce waliło mu tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
Zacisnął mocniej palce na kierownicy. Wpatrywał się w czerwoną plamę, czekając niecierpliwie, aż zmieni kolor. Chętnie zmusiłby silnik do pracy na najwyższych obrotach, wdusił gaz do dechy, przekroczył dozwoloną prędkość i zwinął się stamtąd jak najszybciej. Miał jednak świadomość, że dookoła znajdują się kamery – a widok bramy wjazdowej trafia do kilkunastu stanowisk ochrony. Aby akcja zakończyła się sukcesem, musiał zachować spokój i przestrzegać reguł. Musiał sprawiać wrażenie, jakby miał prawo przebywać w tym miejscu.
Wziął głęboki oddech i jego policzek oblało czerwone światło sygnalizacji. Jeszcze kilka sekund. Tyle, aby zerknąć w stronę siedzenia pasażera. Niespecjalnie mu to pomogło. Sandra wyglądała na jeszcze bardziej przerażoną od niego. Miała trupio bladą twarz i oczy jak spodki. Chciał powiedzieć coś uspokajającego, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Ładna dziewiętnastolatka o jasnokasztanowych włosach była jeszcze młodsza od Thada, co niekoniecznie czyniło z niej wymarzony materiał na wspólniczkę. Ale była specjalistką od elektroniki, więc w końcu wybłagała od niego zgodę na udział w skoku. Thad przeniósł wzrok na miejsce między siedzeniami i niemal uśmiechnął się na widok swojej dziewczyny, która przycupnęła pod deską rozdzielczą. Rebeka miała kruczoczarne włosy, przycięte krótko przy alabastrowej skórze, i była jeszcze ładniejsza niż Sandra. Niedawno skończyła dwadzieścia lat. Mimo młodego wieku to właśnie ona jako jedyna nie wyglądała na wystraszoną. Jej jasne, niebieskie oczy błyszczały z emocji. Dla niej cała akcja była po prostu niesamowicie ekscytująca – taka, przy której James Bond może się schować! Na widok Rebeki Thad poczuł przypływ adrenaliny. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim.
Nagle zalał go zielony blask – w końcu zmieniło się światło. Wcisnął pedał gazu i jeep szarpnął do przodu. Thad szybko uniósł stopę, aby prędkościomierz wskazywał dokładnie dziesięć kilometrów na godzinę. Powolna, pełna najwyższego napięcia ucieczka trwała. Słyszał tylko warkot silnika i stukot deszczu o przednią szybę.
Kilka minut później dotarli do ostatnich świateł – oczywiście i tym razem musieli się zatrzymać. Po lewej stronie Thad dostrzegł stojącą w odległości kilku metrów budkę. Zwykle przebywało w niej co najmniej dwóch umundurowanych wartowników. Zwalniając, Thad wstrzymał oddech. Stanął na światłach. Patrzył prosto przed siebie i miał nadzieję, że Sandra zachowuje się tak samo. Nie potrafiłby wyjaśnić strażnikowi, co robił na terenie ośrodka w nocy z soboty na niedzielę. Liczył na to, że ratownikom nie będzie się chciało wyjść na deszcz, niemniej gdyby któryś z nich przyjrzał się uważnie jeepowi, mógłby zwrócić uwagę na niskie zawieszenie samochodu. Tylna oś opadła tak wyraźnie, że kiedy stali na światłach, podwozie niemal opierało się na jezdni.
Była to jedna z kilku okoliczności, których Thad i jego wspólniczki nie przewidzieli. A dokładnie mówiąc, niewłaściwie ocenili sytuację. Sejf, który niecałe dziesięć minut wcześniej wtargali na tył jeepa, ważył znacznie więcej, niż przypuszczali, zapewne ponad dwieście pięćdziesiąt kilogramów. Dopiero z pomocą obu dziewczyn i wózka z podnośnikiem Thad zdołał umieścić sejf w samochodzie, a później i tak musiał wytężyć wszystkie siły, aby ustawić to cholerstwo w odpowiedniej pozycji. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy oś jeepa nie złamała się pod potężnym ciężarem. Było jednak jasne, że nawet pobieżna inspekcja samochodu wystarczyłaby do zdemaskowania całej operacji.
Na szczęście żaden z wartowników nie miał ochoty wystawić nosa z budki. Kiedy zapaliło się zielone światło, Thad jak najdelikatniej wcisnął pedał gazu i zaczął prowadzić samochód z przepisową prędkością. Tuż za światłami zobaczyli bramę wjazdową do ośrodka. Zbliżali się do niej pomału; w ostatniej chwili szlaban uniósł się w górę. Wyjechali na zewnątrz. Thad powoli przyspieszył. Piętnaście kilometrów na godzinę.
Trzydzieści kilometrów na godzinę.
Czterdzieści pięć kilometrów na godzinę.
Spojrzał w lusterko. Ośrodek znikał w strugach deszczu.
Zerknął na Sandrę – ich spojrzenia się spotkały. Rebeka wygrzebała się spod deski rozdzielczej i przykucnęła między nimi, obejmując go ramieniem. I wtedy wszyscy razem zaczęli krzyczeć z radości. Już po wszystkim! Mój boże, udało się.
Kiedy się uspokoili, Thad ponownie spojrzał we wsteczne lusterko – ale tym razem nie patrzył na drogę. Za plecami dostrzegał ciemną bryłę sejfu, przyrzuconego brezentem, który kupili w sklepie żelaznym zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Poczuł ucisk w klatce piersiowej: tę mieszaninę wyczekiwania i uczucia, które można opisać wyłącznie jako najprawdziwszą dumę.
Sejf zawierał najcenniejszą substancję na Ziemi. Skarb narodowy. Materiał o niewyobrażalnej wartości, którego nigdy wcześniej nikt nie ośmielił się tknąć. Surowiec absolutnie unikatowy. Thad nie miał pojęcia, ile dokładnie dostałby za całą zawartość sejfu, choć nie ulegało wątpliwości, że już niewielka porcja mogłaby uczynić go najbogatszym człowiekiem na świecie. Właśnie dlatego razem ze swoimi wspólniczkami zdecydował się na ten skok. Największy skok w dziejach Stanów Zjednoczonych.
Finansowa wartość skarbu wcale nie była dla Thada najważniejsza. Chciał przede wszystkim dotrzymać obietnicy złożonej dziewczynie, która siedziała teraz obok niego i obejmowała go ramieniem. Prostej obietnicy, którą miliony mężczyzn złożyły milionom kobiet.
Obiecał, że podaruje jej Księżyc.
Od innych mężczyzn odróżniało Thada to, że jako pierwszy obietnicy faktycznie dotrzymał.
*
Kiedy zatrzymali się na parkingu Sheratona, Thad wciąż rozmyślał o pięknej, idealnej plaży. Rebeka i Gordon jechali za nimi, nie oddalając się więcej niż na długość samochodu. W czasie krótkiego przejazdu z restauracji do hotelu Lynn i Kurt byli dość rozmowni. Z ożywieniem przeskakiwali z tematu na temat, wspominali o panującej w Orlando duchocie oraz o najlepszych belgijskich browarach – w zasadzie o wszystkim, co mieściło się między tymi biegunami. Thad zaczynał ich naprawdę lubić, przyszło mu nawet do głowy, że po zakończeniu transakcji mogliby pozostać w kontakcie. Był pewien, że Gordon ulotni się zaraz po otrzymaniu dziesięciu patoli, ale Thad i Rebeka zamierzali się pewnego dnia wybrać do Europy, więc warto byłoby mieć tam kogoś znajomego, kto potrafiłby doradzić w różnych sprawach. Kurt poznałby ich ze swoim bratem, a Thad miałby wreszcie okazję poznać człowieka kryjącego się za tymi wszystkimi mailami. Z pewnością miałby wiele wspólnych tematów z tak kompetentnym łowcą skał. Kto wie, może na tę wymarzoną plażę wybiorą się wspólnie, wspominając w żartach transakcję, dzięki której się poznali.
Kiedy Lynn nacisnęła mocno na hamulec, zatrzymując z piskiem opon samochód, wizja plaży zniknęła, pochłonięta przez nagłą falę przerażenia. Thad otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale zanim znalazł odpowiednie słowa, Lynn i Kurt wysiedli z samochodu – zaraz potem ze wszystkich kierunków zaczęli biec w ich stronę ludzie, krzycząc i mierząc z broni…
Uzbrojeni byli wszyscy: kilkadziesiąt osób rozproszonych po całym parkingu miało przy sobie broń różnej wielkości: pistolety i automaty, a nawet kilka karabinów wyglądających na snajperskie; wszystkie wycelowane prosto w twarz Thada. Dookoła rozbłysło jasne światło, oświetlając cały podjazd przed hotelem. Thad wydał stłumiony okrzyk, wcisnął się w fotel, próbując utonąć w lepkim, wilgotnym skaju. Tymczasem jeden z mężczyzn złapał za klamkę u drzwi samochodu i chwilę później Thad poczuł na ciele dłonie: chwytały go za koszulę, szarpały za włosy, a nawet skórę. Został wyciągnięty na zewnątrz – towarzyszyły temu brutalne krzyki – i wtedy znad głowy usłyszał miarowy szum helikoptera. Cień maszyny przeleciał tuż obok niego, a mocny podmuch wiatru z wirników rozrzucił mu włosy – potem helikopter zniknął, odlatując nad autostradę. Poniżej Thad zobaczył co najmniej dwadzieścia radiowozów z migającymi kogutami, zaparkowanych za barykadami i odgrodzonych żółtą taśmą. Policja zamknęła International Drive, choć na oko wyglądało, jakby zamknęli pół miasta.
– Na kolana! – wrzasnął mu ktoś koło ucha. – Już!
Był to Kurt, który przestał rozprawiać o idyllicznych plażach i nie mówił już z belgijskim akcentem. Teraz mierzył w głowę Thada z pistoletu kaliber 32. Kilka metrów dalej stała Lynn, ale ona również przestała zadawać pytania o jego żądną przygód dziewczynę czy film nakręcony na podstawie jej życia. Teraz miała odznakę przyczepioną do żakietu i rozmawiała z dwoma umundurowanymi mężczyznami – wszyscy patrzyli na Thada, jeden z nich się uśmiechnął. Nie był to przyjazny uśmiech, ale złośliwe, aroganckie wyszczerzenie zębów.
I wtedy Thad odczuł każdą cząstką swojego ciała, że został zrobiony w jajo.
Gwałtowne kopnięcie od tyłu zwaliło go na chodnik. Ktoś ciężki przygniótł jego drobne ciało, leżał plackiem na ziemi, wykręcono mu lewą rękę na plecy. Usłyszał szczęk kajdanek. Ogarnęło go poczucie, jakby opuszczała go cała energia życiowa – jakby ktoś wyciągnął zatyczkę, a wszystkie marzenia, osiągnięcia i przekonania uszły z niego jak powietrze z przekłutego balonu. Pomyślał, że to wymarzona chwila, aby umrzeć. Przez całe życie, aż do tamtej chwili, wszystko wydawało mu się niezwykłe i ekscytujące. Był naukowcem związanym z NASA i pewnego dnia mógł zostać astronautą. Miał piękną dziewczynę i, nawet jeśli żył z nią w separacji, piękną żonę. Znał kilka języków, potrafił pilotować samolot, skakać do wody z wysokich klifów i nurkować w NBL. Miał za sobą wizytę w symulatorze wahadłowców. Miał wszystko.
A teraz wszystko to znikało, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszystko, na co kiedykolwiek zapracował; wszystko, co osiągnął. Zniknęło.
Od razu wiedział, co musi zrobić. Spojrzał do góry. Nawet z poziomu ziemi wciąż widział wymierzone w niego lufy pistoletów. Trzydzieści, może czterdzieści sztuk broni, Chryste, przecież wiedzieli, że nie jest uzbrojony; miał na sobie krótkie spodnie i koszulę, a poprzednią godzinę spędził w restauracji, rozprawiając o skałach księżycowych i meteorytach z Marsa. Czterdzieści pistoletów – wystarczyłoby znacznie mniej. Jeszcze nie zaciśnięto mu na rękach kajdanek, więc pozostała mu może sekunda – musiał tylko przewrócić się na plecy i zerwać do ataku. Uderzyć w twarz jakiegoś policjanta lub agenta FBI, może nawet Kurta, zmusić ich, aby zaczęli strzelać. Nawet nic nie poczuje.
Kątem oka dostrzegł po drugiej stronie parkingu Gordona i Rebekę. Wyciągano ich na chodnik w identyczny sposób jak przed chwilą Thada. Dziesięciu policjantów kłębiło się wokół nich niczym robaki na mięsie. Jeśli chodzi o Gordona, to biedny dureń sam wpakował się w kłopoty, przyjeżdżając na Florydę – ale Rebeka… Mój Boże, Rebeka. Ledwo dostrzegał jej drobną postać. Leżała na chodniku z nadgarstkami przyciśniętymi do pleców.
Łzy zakręciły mu się w oczach. Rebeka. Miał jej przecież pomóc. Miał dopilnować, żeby wyszła z tego bez szwanku. Miał ją chronić. Ale gdyby umarł teraz na parkingu, ona trafiłaby do więzienia i może nawet znienawidziłaby go na zawsze. Nie mógł do tego dopuścić. Musiał żyć, żeby dopilnować, by wciąż go kochała. Żeby dopilnować, by nie stała jej się krzywda.
Poczuł, jak opuszczają go ostatnie zapasy energii. Zamknął oczy i usłyszał przeszywający, metaliczny szczęk kajdanek, które zacisnęły mu się na nadgarstkach.