Tym razem detektyw Erlendur Sveinsson musi poradzić sobie z tajemniczym znaleziskiem, które pewna pani hydrolog odkryła na dnie jeziora. Znaleziskiem jest oczywiście trup. Nie było by w tym jednak nic aż tak dziwnego, gdyby nie aparatura, do której ów denat został przywiązany. Wszystko wskazuje na to, że zatopiony sprzęt niegdyś służył do szpiegowania, a wyprodukowany został w ZSRR. Z czasem zagadka jeszcze bardziej się komplikuje. Równolegle z historią znaleziska w jeziorze Indriðason prowadzi drugą narrację – opowieść pewnego mężczyzny o latach jego młodości, miłości do socjalizmu i studiach w Lipsku, które traktuje jako nagrodę i wielką szansę.
Powieść Indriðasona nie należy do typowych kryminałów. Nie ma w nim wartkiej akcji, strzelanin, zapierających dech w piersi pościgów, czy chociażby niebezpiecznego śledztwa. Detektywi dość późno dochodzą do rozwiązania zagadki, nikt im nie grozi, nikt nie porywa ich rodzin, nikt nie strzela do nich z samochodu z przyciemnianymi szybami. To nie tania, amerykańska sensacja i chyba właśnie to jest w tej powieści najlepsze. Islandczyk nie próbuje w swojej twórczości kopiować cudzego stylu, pozostaje islandzki aż do szpiku kości. Nie dziwi więc czytelnika ciemny, zimny klimat, bardzo różniący się od atmosfery nawet szwedzkich i norweskich kryminałów, czy bohaterowie, którzy doskonale wiedzą czym jest depresja. Sam autor zdaje się mówić nam, że tylko Islandczycy są w stanie pojąć specyfikę tego kraju, jego nieprzyjazne warunki, brak słońca i przeraźliwie długie zimy. Dla każdego innego życie tam bardziej przypomina zesłanie. To właśnie pokazuje w swojej powieści, nie bawiąc się w kolorowanie rzeczywistości, która dla niego od zawsze była lodowato biała.
Stąd też i bohater Indriðasona – Erlendur Sveinsson. Erlendur to ani dobry, ani zły człowiek. Nie nazwiemy go osobą o nieposzlakowanej moralności, gdyż zostawił żonę z dwójką dzieci, które teraz są już dorosłe i, każde w odpowiedni dla siebie sposób, starają się zaistnieć w jego życiu. Nie jest też wrednym pijakiem, jakich często spotykamy w powieściach kryminalnych. To raczej typ człowieka, który woli zamknąć się w swoim ciemnym mieszkaniu i wertować po raz setny tę samą książkę, niż rozmawiać z ludźmi, nieważne jak bardzo mu przychylnymi. Jest w nim jednak iskra, która czyni z niego świetnego detektywa. To nie tylko dobry nos, przeczucie, w które zwykle autorzy przyoblekają swoich bohaterów. Będąc dzieckiem stracił w górach swojego młodszego brata, którego ciała nigdy nie udało się odnaleźć. Tamta chwila sprawiła, że jako detektyw Erlendur miał coś więcej niż tylko intuicję. Miał obsesję. To właśnie ona przez lata pracy w policji pchała go dalej, zmuszając go do odnalezienia rozwiązania. Tym razem jest podobnie. Tajemnica z przeszłości rozbudza jego niezdrowe zainteresowanie zaginięciami, ostatecznie doprowadzając do rozwikłania zagadki.
Ogromnym plusem tej pozycji jest wątek historyczno-społeczny, który Indriðason wprowadza do powieści dzięki postaci mężczyzny rozpamiętującego o latach swojej młodości. To najciekawsza warstwa Jeziora; jak już wspomniałam, jest ona związana raczej z problematyką społeczną, aczkolwiek ma swoje odzwierciedlenie we współczesności i wydarzeniach związanych ze znaleziskiem. Wciągająca opowieść dojrzałego już mężczyzny pełna jest bólu związanego z niespełnionymi nadziejami. Wprowadza nas ona w świat idei, która, jak powszechnie wiadomo, zrodziła się ze szlachetnych pobudek, a zakończyła na ograniczeniu wolności ludzkiej i terrorze. Autor opisuje lata zachłyśnięcia się socjalizmem na przykładzie kilku jego wiernych wyznawców – Islandzkich studentów – kreśląc ciekawe portrety psychologiczne ludzi uwikłanych w historię, którzy w jej obliczu starają się określić swoje poglądy na wolność i równość, a także istotę człowieczeństwa. Indriðason, jako wykształcony historyk, świetnie radzi sobie z pogodzeniem przeszłości z teraźniejszością, splatając ją umiejętnie w jedną opowieść.
Jezioro ma jednak swoje wady. Największym mankamentem tego utworu jest to, co w kryminale musi być sprawne, a w powieści Indriðasona rdzewieje gdzieś na dnie zapomnianego przez świat bajora. Mowa o intrydze. A właściwie o jej braku. Chociaż na samym początku zaznaczyłam, że nie jest to zwyczajny kryminał i czytelnik powinien mieć to na względzie sięgając po Jezioro, to jednak nie należy zapominać, iż jest ono powieścią mającą konkretne założenia gatunkowe. Intryga jest niezbędnym elementem każdego kryminału, a w tym przypadku jeśli już znajdziemy jakiś jej ślad, to szybko dotrzemy także do jej szczątków. Nie oczekiwałam oczywiście spektakularnych zawiłości, które rozwiązują się za pomocą błyskotliwej dedukcji głównego bohatera. Jednak stworzenie fabuły, w której od punktu A do punktu B (w którym to punkt B jest końcem książki) można naliczyć tyle zwrotów akcji ile palców jednej ręki z obciętym kciukiem i palcem serdecznym, to lekka przesada. Książka traci na tym ogromnie, gdyż często nuży, a to jeden z grzechów głównych, jakie popełnić może autor kryminałów.
Jednak Jezioro na pewno wielu z was przypadnie do gustu. Nie tylko tym, którzy z twórczością pana Indriðasona już dawno się zapoznali. To dobrze napisana powieść, o mroźnym klimacie i ciekawej tematyce. Warto po nią sięgnąć.
Tytuł: Jezioro
Tytuł oryginalny: Kleifarvatn
Autor: Arnaldur Indriðason
Cykl: Inspektor Erlendur Sveinsson
Data polskiego wydania: 5 września 2012
Tłumaczenie: Jacek Godek
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 352
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Gatunek: kryminał, sensacja