Henry James, w Polsce znany znacznie mniej, niż na to zasługuje, jest jednym z najwybitniejszych amerykańskich prozaików, obdarzonym „europejską” duszą. Zapraszamy do lektury fragmentu jego książki Opowiadania nowojorskie, która ukazała się w sierpniu.

O książce:

Dziewięć opowiadań. Różnorodne portrety ludzi i miasta – Nowego Jorku z przełomu XIX i XX wieku.

Od cierpko humorystycznego Epizodu międzynarodowego, opisującego podróż dwóch młodych Anglików za ocean, po Niezły narożnik, którego bohater powraca do Nowego Jorku po trzydziestu trzech latach nieobecności, by spotkać swojego sobowtóra; od Johna Lennoxa w Historii pewnego arcydzieła, poznającego dzięki obrazowi prawdę o swojej narzeczonej, po odkrywającą swoją kobiecą tożsamość Catherine Sloper, bohaterkę Placu Waszyngtona  – opowiadania, które  wielu uważa za jedno ze szczytowych osiągnięć pisarza.

Opowiadania nowojorskie to podróż ścieżkami pamięci po mieście, którego już nie ma, migawki robione na przestrzeni czterdziestu lat. James, mistrz detalu i półcienia, rejestruje tu grę przelotnych spojrzeń i drobnych gestów, kreśli subtelny obraz relacji międzyludzkich i jak zwykle okazuje się wirtuozem niedopowiedzeń.

Utwory Jamesa o Nowym Jorku ujawniają przede wszystkim gniew, niepodobny do żadnego innego Jamesowskiego gniewu, gniew wywołany tym wszystkim, co mu odebrano – jak postąpiono, w imię komercji i materialnego postępu, z miastem, które kiedyś znał. Nie jest to wszakże zwykły gniew z powodu destrukcji rzeczy pięknych i znajomych; to uczucie znacznie dziwniejsze i bardziej skomplikowane, zasługujące na większą uwagę.
(z przedmowy)

Gniew Jamesa na Nowy Jork to złość wzgardzonego kochanka, kogoś, kto stracił coś pięknego i delikatnego.
The New York Times

James jest w Polsce najmniej znanym z klasyków anglosaskiej powieści. Był rozdarty między Stanami Zjednoczonymi, w których się urodził, a Wielką Brytanią, która stała się jego ojczyzną z wyboru. A zderzenie skorumpowanej Europy i prostodusznej Ameryki uczynił osią swych książek. Dwa wielkie tematy Jamesa to miłość i pieniądze. Na tych krosnach tka fabuły o kobietach niewinnych i zepsutych, wodzonych na pokuszenie i kuszących.
– Juliusz Kurkiewicz, Gazeta Wyborcza

Henry James jest w historii powieści tym, kim Szekspir w dziejach poezji.
– Graham Greene

Henry James (1843–1916) – prozaik, krytyk i teoretyk literatury. Bostończyk z urodzenia, Europejczyk z kultury – urodził się w Stanach Zjednoczonych, ale pod koniec życia przyjął obywatelstwo brytyjskie. Uważany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu psychologicznego, a przez Josepha Conrada – za najbardziej cywilizowanego pisarza epoki. Autor ponad dwudziestu powieści, m.in. Portretu damy (1881, wyd. pol. 1977), W kleszczach lęku (1898, wyd. pol. 1959) czy Ambasadorów (1903, wyd. pol. 1960), a także wielu opowiadań i szkiców krytycznych. Należy do najczęściej ekranizowanych pisarzy, filmy na podstawie jego powieści nakręcili m.in. Michael Winner (Koszmary, adaptacja W kleszczach lęku, 1972), Jane Campion (Portret damy, 1996) i Agnieszka Holland (Plac Waszyngtona, 1997).

Książka ukazała się w serii, przygotowanej we współpracy z The New York Review of Books, An NYRB Classics Book.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Przeczytaj także recenzję książki H. Jamesa O czym wiedziała Masie.

Autor: Henry James
Tytuł: Opowiadania nowojorskie
Wydawca: W.A.B.
z przedmową Colma Tóibína
Przekład z angielskiego: Barbara Kopeć-Umiastowska
Data premiery: 1 sierpnia 2012
Liczba stron: 584
Oprawa: twarda
Gatunek: proza zagraniczna

Opowiadania nowojorskie
Henry James
(fragment)

V

W mieszkaniu, do którego go wpuszczono, przenikliwość, którą mu przypisujemy, potwierdziła się w ciągu trzech minut; tyle czasu bowiem, gdy stanął wreszcie przed starym znajomym, zajęło mu przyznanie w duchu, że nigdy dotąd nie widział, by ktoś się tak poprawił. Wygląd pomieszczenia, czegoś w rodzaju wysokiej pracowni ze świetlikiem, oraz ogólna atmosfera nadmiaru i rozmachu, mogły go nieco zniechęcić wskutek kilku rażąco fałszywych akcentów, przykładów miejscowej „sztuki” współczesnej, jakby trochę puszczonej samopas. Przykład, na mniejszą skalę, narzucał tu, być może dekoracyjny zamęt hotelu „Pocahontas”, gdzieniegdzie przezierający spod farb i stiuków w stylu „du Barry” – przykład zastosowany jawnie i rozrzutnie, świadczący o tym, że Winch obecnie był bogaty, tak jak bogata wydawała się większość nowojorczyków; jak, mimo grabieżczych praktyk Boba, bogata była pani Ash; i pani Folliott mimo Phila Bloodgooda; i nawet sam Phil Bloodgood z przyczyn aż nadto oczywistych; krótko mówiąc, jakby wszyscy posiedli sekret, jak być, czuć się bogatymi, lub na takich wyglądać – przynajmniej wszyscy oprócz Marka Monteitha.
Fakty te jednakże były niczym wobec nagłego silnego poczucia, że blady, nerwowy, uśmiechnięty, gładko wygolony gospodarz przeszedł, odkąd ostatnio się widzieli, proces jakiegoś niesłychanego wysubtelnienia. Niewątpliwie niedawno przechodził chorobę – a skutki pogrążenia się w prostym, cnotliwym życiu tam, gdzie istnieją jakieś resztki wrażliwości, bywają często zdumiewające, a czasem niemal czarujące. Niezależnie jednak od tego i przez czas znacznie dłuższy musiała nań oddziaływać jakaś inteligentna zasada, jakaś sztuka życia. Zapamiętany z college’u i dwóch lub trzech nieszczęsnych, niewiernych lat Wydziału Prawa jako pospolity z natury, konsekwentnie, a zatem niewątpliwie mocno grubiański, zdolny tylko do rzeczy ordynarnych i podejrzanych, teraz prezentował się tak, jakby został raptownie i tajemniczo wyedukowany. Był pewien wdzięk w jego szerokim, „mizernym” uśmiechu ozdrowieńca, w sposobie, w jaki jego delikatne palce – czy ongiś miał coś takiego, jak delikatne palce? – ujmowały lub tylko muskały natychmiast zaoferowany, być może odrobinę chaotyczny wybór cygar, kordiałów, popielniczek, a także kwestię kapelusza, płaszcza i laski gościa, jego ogólnej wygody i poczęstunku; i jak, u licha, dziwił się zatem Mark, zdołał ten przemożny wdzięk „wyrównać” pozostałe, dawne elementy? Aby ten krótki okres tak się z nim obszedł, jakie siły musiały tu działać, jaki brzemienny w skutki, wydajny proces, których tak wiele było w Nowym Jorku, zastosowano tu tak umiejętnie? Czy takie rzeczy robił z człowiekiem Nowy Jork, kiedy dano mu pełną swobodę działania, rzeczy, które on. Mark, być może ze zbytnią pewnością siebie przeoczył? Dziwne, początkowo niemal zniechęcające – wręcz niesamowite – było to poczucie, że Newton przez cały ten czas niczego nie przepuścił ani nie popsuł, lecz jakby z myślą o nadchodzącym coup de théâtre skłaniał patrzącego, niejako na wyrost, aby obniżył swe wstępne oczekiwania do tamtego żałosnego poziomu. Można było to wręcz uznać za akt złej wiary – gdyż doprawdy, posunięcie tak rzadkiej subtelności trudno zrealizować, działając naturalnie i wprost.
Takie przynajmniej myśli przelatywały przez wzburzony umysł Monteitha; osobliwe natężenie obawy, podziwu, zdumienia, w pewien sposób rozbudzone i wyostrzone przez górne, zimne światło marcowego popołudnia i wręcz imponujący w swej pospolitości efekt pięćdziesięciu nazbyt dekoracyjnych cacek. Wszystko to jednak prysło już w następnej chwili, gdy człowiek, którego, zwiedziony własną inteligencją, zaczął traktować protekcjonalnie, wprawił go w całkowite osłupienie niesłychaną wypowiedzią: – Zaraz, zaraz, słuchaj, chyba byłeś chory albo przeżyłeś wielki wstrząs, albo coś cię strasznie zdenerwowało; naprawdę, jesteś pewny, że powinieneś wychodzić na dwór? – Tak, po chwili jednak dał wiarę własnym uszom: Newton Winch, grubiański prostak, do którego zaszedł, bo w końcu, jako dżentelmen, mógł sobie na to pozwolić; Newton Winch, grubiański prostak, który miał kłopoty, padł ofiarą jadowitej epidemii, był w opłakanym stanie zdrowia, którego twarz, a nawet napięcie – właśnie ów „wdzięk” obejścia – nosiły ślady niedawnej udręki oraz, jeśli już o to chodzi, ledwie zakończonego, dzielnego ozdrowienia – ten niebywały dawny kolega jednym pociągnięciem zapisał się (w każdym razie, w rozgorączkowanej wyobraźni naszego przyjaciela) jako najbardziej dystyngowany z ludzi. O tak, ten zapowiadał się interesująco, tak jak przedtem zapowiadała się Florence Ash; lecz Mark poczuł, jakże żywotnym prawem kontrastu, iż był to skutek jego własnej, gruntownej mobilizacji wewnętrznej. Po niespełna minucie zrozumiał, że łzy stają mu w oczach; spojrzał przez mgłę na znajomego i ostro zapytał: – Dlaczego, skąd wiesz? Skąd możesz wiedzieć? – I zanim Winch zdążył się odezwać, dodał: – Kilka godzin temu poznałem twoją uroczą szwagierkę – na lunchu w „Pocahontas” – i dowiedziałem się od niej, że paskudnie się rozłożyłeś i że mówiłeś o mnie. Więc przyszedłem się tobą zająć.
Obiekt jego zamysłu, bardzo niespokojny, znów zaczął się kręcić: przestępował z nogi na nogę, chodził z miejsca na miejsce, nerwowo gestykulował, zapalał zapałkę, by przypalić świeżego papierosa, po raz kolejny, niepotrzebnie, podawał ogień gościowi, po czym nie przypalał sam sobie – lecz przez cały czas miał uśmiech innej istoty niż ta, którą Mark kiedyś znał; przez cały czas bił odeń szlachetny blask wszystkiego, co przeszedł. W pewnej chwili Mark zdał sobie sprawę, że współistnieją w nim dwa zupełnie różne procesy rejestracji – po pierwsze, że niemal natychmiast poddał się następstwom aktu percepcji ze strony gospodarza, do której dwie kobiety, rzekomo wyćwiczone w sztuce przyjemności, okazały się całkowicie niezdolne; oraz że dane jest mu ujrzeć pewien stan Newtona, który wręcz ośmieszał jego, Monteitha, ubogą zdolność przewidywania. Zwłaszcza to ostatnie stało się rażąco wyraźne, gdy komentując opowieść, w jaki sposób się tu znalazł, gospodarz niezwykle żywo, niemal promiennie wykrzyknął: – Och, ależ to bardzo interesujące! – Po wszystkim, co przeszedł, to właśnie był ten zaskakujący ton; ani pani Folliott, ani pani Ash nawet się nie zająknęły, nie pisnęły, że mógłby zasłużyć na podobną pochwałę. Nic dziwnego zatem, że teraz oniemiał z wrażenia – oto ktoś zupełnie nowy był gotów podejrzewać, przypisywać mu taką cechę, chociaż jeszcze przez dobrych kilka minut obaj jakby dążyli do ustalenia, który z nich może posądzić drugiego o cud większej przenikliwości. Słowem, Mark był tak urzeczony niezwykle trafnym domysłem, który Winch wyciągnął dlań z zanadrza, że wspierany przez inne ulotne impresje nie miał wyjścia, jak samemu przejść do rzeczy: – Mój drogi, najwyraźniej stało się z tobą coś cudownego! – Całkiem nieodparty, ciepły szeroki uśmiech, całkiem niewątpliwe zrozumienie w ciemnym, szeroko rozwartym oku, które towarzyszyły nie całkiem natychmiastowej reakcji na tę uwagę, Mark miał zapamiętać na długo.
– Skąd wiesz… albo dlaczego tak sądzisz?
– Bo musiało tak być, żebyś zobaczył! Nigdy bym się tego nie spodziewał.
– To masz mnie za cholernego głupca! – zaśmiał się cudowny Newton Finch.

VI

Bez wyjątku wszystko, co mówił, wzbogacało pogląd Marka na jego osobę pod względem sensu albo formy do tego stopnia, że po krótkim czasie nasz przyjaciel przyłapał się na tym, iż gapi się na rozmówcę z coraz większą ciekawością. Z chwili na chwilę ta ciekawość rosła; na przykład pytanie, czy znane mu z młodości, całkiem zwyczajne oczka Newtona Wincha, kiedykolwiek przedtem, z dowolnej przyczyny, mogły wydawać się ciemne i szeroko rozwarte; a przede wszystkim pytanie, w jaki sposób nadzwyczaj wrażliwe wypustki wargowe tego nieobliczalnego oblicza – nader korzystnie obnażone (rzucił się na jedno z wyjaśnień) dzięki usunięciu najpospolitszych chyba wąsów świata – uzyskały tak zdumiewającą siłę wyrazu. Przy tym jaskrawo uderzyła go niezwykłość tego efektu, rozpalając jego ciekawość tym bardziej, że przypomniał sobie, jak niegdyś odnotował, iż taki eksperyment w wypadku Phila Bloodgooda dał całkiem odwrotny skutek. Zapytany wcześniej, powiedziałby, że biedny Winch nie może sobie pozwolić na ryzyko odsłonięcia „prawdziwych” ust; podobnie uznałby, że pomimo pięknej ozdoby otulającej usta Phila, ten mógłby tylko zyskać, gdyby je pokazał. Lecz ujrzeć Phila ogolonego – co się raz Markowi zdarzyło – oznaczało żarliwie się modlić, by ten rychło znów zarósł szczeciną; pod jego wąsami nie kryło się nic, co by „wynagradzało” ich zniknięcie. Teraz, gdy o tym myślał, rysunek grymasu – inaczej nie umiał tego określić – na twarzy, którą miał przed sobą, owa ruchliwa, interesująca, ironiczna linia, podwójny łuk łączący mocne nozdrza z dolną częścią policzka, stał się kluczem do pierwszej myśli o zdobytej przez Newtona subtelności. Ogolił się – i został szczęśliwie przeistoczony. Phil Bloodgood ogolił się – i na dobrą sprawę przepadł; chociaż dlaczego, chyba zbyt pochopnie, wspomnienie to wróciło właśnie teraz?
Ta kwestia, za sprawą dziwnego splotu skojarzeń, pochłonęła Marka nawet w obliczu dowodów, że stan jego ducha, w miarę upływu sekund, jest skrupulatnie odnotowywany. Przyczyną jego stanu ducha był Phil Bloodgood – a zatem pewien związek istniał; aczkolwiek, co niezwykłe, od chwili gdy jego gospodarz zaczął go sondować, wiedział, że w istocie rzeczy chęć, wręcz konieczność mówienia, pragnienie, które rano przerwało zaklęty krąg samotności, impuls, który pchnął go bezowocnie w ramiona pani Folliott i Florence Ash – że te siły, zda się, traciły na zniecierpliwieniu, a zyskiwały na rozwadze. Gospodarz znów przemówił i w tym momencie jego, Marka, przymus porozumienia w przedziwny sposób gdzieś przepadł. Było tak, jakby czyjaś czuła dłoń dotknęła jego osobistych spraw – i na tym skończyła się skromna zachłanność. – Teraz wiem, czemu wróciłeś, Lottie wspomniała, że się dziwiłem? Ale siadaj, siadaj, tylko pozwól, że ja będę stał, nerwowe ze mnie zwierzę! I uwierz mi, gdy powiem, że już przestałem się dziwić. Człowieku, mój drogi, ja wiem! To Phil Bloodgood, nie może być inaczej! Wyłazi z ciebie ten bydlak – tak musi być po tym, co ci zrobił, prawda? Wczoraj wpadł do mnie pewien gość, Tim Slater, nie sądzę, byś go znał, który jest „w kursie” wszystkiego, co się dzieje, już po dwóch minutach (w życiu nie widziałem takiego gościa!), i on potwierdził moje przypuszczenie (zwróć uwagę, że sam na to wpadłem), że jesteś jedną z ofiar. Więc jak, u licha, miałbyś nie czuć się skopany? Dlaczego miałbyś wyglądać, jakbyś się świetnie bawił? Żeby zrobić takie świństwo tobie, właśnie tobie, spośród wszystkich przyjaciół! – Tak mówił Newton Winch; tak również chwilowy obserwator (w rzeczy samej, mogę jedynie prosić czytelnika, by nim został) mógłby odebrać nastrój między nimi: jako nerwową, lecz troskliwą, a także nader baczną ciekawość z jednej strony, z drugiej zaś, po pewnym czasie, stan ostatecznego, zafascynowanego pochłonięcia szczodrze okazywaną, a zwłaszcza stosowną uwagą. – Przeszkadza ci, że o to pytam? Bo jeśli tak, to nie będę naciskał; lecz jako człowiek, którego zadania, przynajmniej niektóre, nie różnią się bardzo, o ile wiem, od niektórych jego obowiązków, chciałbym wiedzieć, jak można było dopuścić do tego!… Ale ja cię chyba dręczę?
Mark zasiadł w fotelu, poruszony, lecz powściągliwy, i zastygł z łokciami na poręczach, dość kurczowo splatając przed sobą dłonie, w zasadzie tak samo jak przed godziną na starej, wyściełanej bergère; o ile jednak tam jego sztywność wynikała z morderczego wysiłku dawania i udawania, tutaj, w znacznej mierze, była wynikiem obawy, że okaże zbyt histeryczną wylewność. Również – jego rana wciąż jeszcze była świeża – jakby się wzdrygnął, słysząc, że jej sprawca został napiętnowany. Epitety użyte przez panią Folliott nie obeszły go tak bardzo, bo dotyczyły przeniewiercy jej papierów wartościowych. Jednak jako przeniewiercę jego własnych walorów nie tyle chciał Phila piętnować, ile zrozumieć – byłoby wręcz „zabawniej”, gdyby się udało! – być może przy czyjejś inteligentnej pomocy, jak taki człowiek, w takiej sytuacji, mógł wkroczyć na taką ścieżkę; i w tym właśnie, interesującym aspekcie ciekawość i sympatia Wincha mogły okazać się pomocne. W każdym razie natychmiast zastrzegł, że nie afiszuje się z urazą: – Czuję się dotknięty, przyznaję, to okropne, co mnie spotkało; ale kiedy mówisz o nim „bydlę” i „świnia”, to trochę mnie skręca, bo chyba nie ma bydląt i świń w tym piekle, w którym on teraz przebywa.
Newton Winch, wyprostowany przed kominkiem, z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie, wystukujący, jak dostrzegł jego gość, długimi palcami rytm na udach, Newton Winch rozkołysany, rozhuśtany odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno: – No, muszę powiedzieć, że przyjmujesz to zdumiewająco! Tym bardziej, że kiedy cię takim widzę, czuję, że gdybym chciał wskazać człowieka, którego delikatność, ufność i ogólna postawa przez cały ten czas zasługiwały na specjalne względy, ty byłbyś tym człowiekiem. – I znów zwrócili się ku sobie twarzą w twarz; Newton uśmiechał się, uśmiechał z zachwytem, aż nasz przyjaciel niemal zadał sobie pytanie, czy ktokolwiek inny wyglądałby tak dobrze, uśmiechając się od ucha do ucha. Jednakże na głos powiedział tylko, że Newton, przedstawiając go w tak pochlebnych słowach, opisuje zarazem osobnika kusząco bezmyślnego; następnie zaś, gdy gwoli przyzwoitości i sprawiedliwości padło między nimi kilka protestów oraz apeli na rzecz jeszcze subtelniejszej tezy, że nawet najbardziej nikczemne postępki, gdyby im się przyjrzeć, mają swoją zjednującą stronę, nasz bohater znów bezwiednie znalazł się na nogach z uczuciem, że zawodzą go wszelkie doznania z wyjątkiem przerażenia – przerażenia wywołanego pewnym zwrotem rozmowy, a w rzeczy samej, wręcz faktem jej swobodnego biegu. Było tak, jakby daleki odgłos nagonki, wizja dawnego znajomego zaszczutego i osaczonego nagle wdarła się do jego myśli – tym bardziej że ten drugi kolega, drugi, nieodparcie inteligentny towarzysz, odmalował obraz, w którym najgorsza szpetota stała się realna. – Och – rzekł Mark – po prostu chciałbym zrobić przy kimś cierpką minę; i sam fakt, że mi na to pozwalasz i się przejmujesz, i chcesz się czegoś dowiedzieć, dobrze mi robi, a nie jakieś ohydne pytania. Nie tyle interesuje mnie moja sprawa… ile, widzisz, człowiek się zastanawia, co mógłby zrobić dla niego. To znaczy, chodzi o to… – tu zaplątał się trochę, w końcu nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi, gdyż wielka chmara wspomnień, wielki, donośny pomruk jakby gęstniejących ech przypuściły nań szturm, w obliczu którego skurcz rzeczywiście wykrzywił mu twarz. Gdyby się nie starał, zacząłby wyć, a więc starał się mniej lub bardziej skutecznie; niemniej, kiedy chwilowo zażegnywał tę groźbę, gospodarz bacznie się przyglądał. – Nie przeszkadza mi… chociaż chyba w tym rzecz; że dziś rano, po trzech czarnych, marnych, złych dniach, poczułem, że być może przyjaciele jednak o mnie myślą. Teraz jestem świadom tylko tego, daję ci moje słowo, że chciałbym go zobaczyć.
– Chciałbyś go zobaczyć?
– Och, ale to nie znaczy – uśmiechnął się smutno Mark – że chciałbym, aby on zobaczył mnie.
Stojący obok niego Newton Winch – a stali już obaj przed kominkiem, na wielkim dywanie, który był triumfem współczesnego orientalizmu – wyciągnął swą wybitnie piękną dłoń i położył mu ją na ramieniu, wymownie kręcąc głową. – Tego mu nie życz, Monteith – tego mu nie życz!
– Cóż – rzekł Mark, jeszcze bardziej unosząc brwi – ale wtedy by zobaczył, że trzymam się całkiem dobrze!
– Niech Bóg broni, żeby to zobaczył, mój stary! – wykrzyknął Newton jakby przeszyty bólem.
Mark, w każdym razie, odniósł się do tego pomysłu z przedziwnym uczuciem uniesienia, spotęgowanym jeszcze okazaną mu szczerością. – Poszedłbym do niego. Niech mnie licho, jeślibym nie poszedł, gdziekolwiek!
– Poszedłbyś do niego? – Dłoń przyjaciela wciąż leżała na jego ramieniu.
Mark sprostał wyzwaniu, choć próbował oddalić podniosłość jako pretensjonalną. – Pobiegłbym jak strzała. – Po czym dodał: – Pewnie to zrobię, kiedy nam się poprawi.
– Kiedy „nam” się poprawi?
– No – ton rozmówcy trochę go speszył – mówię tak, bo ty mi pomożesz.
– Och, ja nade wszystko chcę ci pomóc! – odparł Winch i wszystko wróciło do normy; zwłaszcza że nasz przyjaciel wciąż czuł, że jest wspierany krzepiąco i kojąco. Ale Winch mówił dalej: – Naprawdę poszedłbyś do niego, z dobroci?
– No, żeby zrozumieć.
– Żeby zrozumieć, jak mógł cię oszukać?
– No, żeby spróbować dowiedzieć się od niego, jak po tym wszystkim… – tu urwał; nie potrafił o tym mówić.
Ale jego towarzysz jakby wiedział. – Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłeś, oczywiście… po tych przysługach, które mu wyświadczyłeś.
– Ach, dawne czasy! Gdybym mógł ci opowiedzieć – jęknął daremnie nasz przyjaciel – gdybym mógł ci opowiedzieć!
– Powiedz mi, powiedz! – Newton Winch pogładził go po ramieniu.
– To znaczy, taki rodzaj związku; tyle wspólnych spraw!… – Jednak znów się powstrzymał; usłyszał, że drży mu głos.
– Powiedz, powiedz – powtórzył Winch, powtarzając także gest.
Jego ton sprawił, że ich oczy znów się spotkały i na widok zmienionej twarzy rozmówcy Mark wreszcie docenił – z jakiegoś powodu nie zrobił tego przedtem – rozmiar niedawnych spustoszeń. – Musiałeś być naprawdę ciężko chory.
– Dość ciężko. Ale już mi lepiej. I twoje towarzystwo dobrze mi robi. – Przy tych słowach na jego twarz wrócił ozdrowieńczy blask.
– Nie nudzę cię okropnie?
Winch pokręcił głową. – Wspierasz mnie i dzięki tobie nikt inny się do mnie nie zbliża.
Mark dostrzegł na własne oczy, że mu lepiej – chociaż nie dało się jeszcze uznać, że nic mu nie dolega. Jeśli w ogóle komuś nadal coś dolegało!… Ale nie można było się przy tym upierać, a tymczasem tamten wyraźnie pragnął towarzystwa. – No, tak to już jest. Ja sam też nie miałem do kogo pójść.
– Ratujesz mi życie – Newton ponownie uśmiechnął się szeroko.

VII

– Cóż, sam jesteś sobie winien – odparł Mark – skoro pozwalasz mi się wykorzystywać.
Winch cofnął rękę, która utkwiła z powrotem w kieszeni, przy wtórze gwałtownego brzęku kluczy albo monet; i raptem w tej pozycji zrobił pauzę, stał się odczuwalnie nieobecny, albo wskutek niezwykłego spadku uwagi, zwrócenia się ku innej myśli, albo po prostu faktu, że nagle zamienił się w słuch. Istotnie, jego gość – być może na skutek sugestii – również odniósł wrażenie, że za drzwiami rozległ się jakiś dźwięk. – Chyba coś słyszysz; czy przypadkiem ktoś do ciebie nie idzie? – Mark wyrzekł te słowa dość lekko, toteż tym bardziej uderzyło go, że gospodarz jeszcze pobladł; a przy tym teraz już naprawdę nasłuchiwał. – Słyszysz coś?
– Wydawało mi się, że ty coś słyszysz. – Kiedy Mark zadzwonił do mieszkania, Winch osobiście otworzył mu drzwi, co dobitnie wskazywało, że w niedzielne popołudnia wszyscy mieli wychodne: jego służący, opiekunowie lub nawet kwalifikowane pielęgniarki. To również znamionowało pewien etap rekonwalescencji, i w tym sensie – po pierwszym przypływie zdumienia – nawet utorowało Monteithowi drogę. W chwili obecnej Newton ledwie zwracał na niego uwagę; i jakby wiedziony dziwnie sprzecznym impulsem poderwał się z miejsca i niespokojnie okrążył duży pokój, aby jednak zaraz wrócić do wyrażonej przed chwilą przez przyjaciela obawy, że go znudzi. – Jeżeli cię namawiam, byś mnie wykorzystał, to znaczy mówił, cudownie mówił do mnie, to właśnie tego chcę. Mów do mnie, mów do mnie! – Wręcz ponaglił go gestem; powstrzymał wszakże swój potok słów, by zapytać: – Może lepiej byś usiadł?
Mark, który został przy ogniu, mógł się jedynie wymówić. – Dziękuję, tu mi dobrze. Myślę o różnych sprawach i trochę się wiercę.
Winch przystanął ze wzrokiem wbitym w ziemię. – Naprawdę jesteś pewien?
– Całkiem pewien; wszystko w porządku, jeśli pozwolisz.
– Jak chcesz! – Z tymi słowy Winch, przesadnie wymachując długimi nogami, znów okręcił się raptownie – jednak ruch ten, gdy stanął odwrócony plecami, uderzył gościa jako najkapryśniejsza z form jego dość nienaturalnego zachowania. Dziwne, ale od tyłu miał inny wygląd, co Mark dostrzegł dopiero teraz – bezwolny i nieco chwiejny, jakby na skutek niepewnego kroku; wrażenie to było tak dziwaczne – nasz przyjaciel, zaniepokojony, z miejsca poczuł taką potrzebę wyjaśnień, że na pewien czas powstrzymał się od mówienia, i Winch, który dotarł tymczasem do wielkiego okna w wykuszu na końcu pokoju, zdążył znów się do niego odwrócić. Stanął tyłem do światła, ponownie ukazując twarz; dzięki czemu jego zapadnięte, rozbiegane źrenice objęły jak największą przestrzeń i przeszukały ją szybko z taką swobodą, na jaką pozwalało ustawienie mebli. Wypatrywał czegoś; choć ów zdradziecki rzut oka trwał tylko sekundę, Mark pochwycił jego spojrzenie i przy swej rozwibrowanej wrażliwości od razu zrozumiał, że to coś oznacza i że to coś ma związek z dość wyraźnym apelem gospodarza – apelem sprzed chwili – aby nie trwał w pozycji stojącej. Winch zdążył się już bez trudu domyślić, że to tylko zawieszenie broni; co oznaczało, że nagle popatrzyli na siebie ponad rozległą podłogą, uzbrojeni w zupełnie nową świadomość.
Wszystko się zmieniło – zmieniło się nadzwyczajnie dzięki zwykłemu obróceniu się plecami, których wiarołomnego aspektu ich właściciel z pewnością nie mógł przewidzieć. Napięcie rosło, skoro już o tym mowa, ale to nie wrażliwość Marka wibrowała z byle powodu. Gospodarz najwyraźniej uprzytomnił sobie, że w ciągu ostatnich kilku minut stało się coś ważnego, jemu wszakże zaświtał pewien wniosek, który nakazał mu zachowywać się jak dotąd. Newton, z drugiej strony, mógł teraz zachowywać się tak, jak chciał. Przeczesywał wzrokiem podłogę, jakby chciał ustalić położenie czegoś, co upuścił lub zgubił, czegoś krępującego bądź, przede wszystkim, kompromitującego; jakby pragnął, by kolega nie obserwował tej sceny z dywanu przed kominkiem, z tego dywanu, na którym przed chwilą go zagadywał, hipnotyzował, oślepiał, właśnie dlatego że stamtąd rzeczony obiekt był najlepiej widoczny. Mark – przeniknięty nagłą obawą – przyjął to z uczuciem, że słabnie, że nie ma sił, by ciągnąć to dalej; jednakże zarazem z przemożnym pragnieniem, by wydawało się, że nie odrywa oczu od przyjaciela, który, skoro już o to chodzi, znów zwrócił się do niego ze świeżym apelem: – I co, nie wykorzystasz mnie, stary, naprawdę mnie nie wykorzystasz?
Wszystko, jako się rzekło, uległo zmianie; nic nie świadczyło o tym bardziej niż fakt, że w tym właśnie momencie z tonu Wincha zniknęła ochocza szczerość, zastąpiona przez rozdrażnienie, ostre i niemal władcze. „To dlatego, że on widzi, że ja coś widzę!” – powiedział Mark do siebie; i nie musiał dodawać, że w żadnym razie nie przeszkodziło mu to dostrzec jeszcze więcej – z tego prostego powodu, że cudownym sposobem właśnie tak się stało, gdy niewzruszenie gapił się przed siebie. Niepodobna tego wytłumaczyć, ale sam ten akt, ostentacyjna próba, by spoglądać prosto, zamienił się w rzut oka długości milionowej części sekundy, dzięki któremu uzmysłowił sobie, że osobliwym trafem krawędź dywanu tuż pod nieco przesuniętym fotelem nie całkiem przykrywa coś małego i dziwnego, schludnego i lśniącego, krzywego i zgrabnego, i to pomimo energicznych starań czubka buta, by ukradkiem przesunąć to coś we właściwą stronę. Nasz przyjaciel z miejsca, gdzie zawisł i skąd patrzył prosto na mistrza ceremonii, zobaczył wszakże pod owym fotelem jakby maleńki odbłysk światła na gładkim metalu. To, co rozpoznał, a przynajmniej to, czego się domyślił, na chwilę zmroziło mu krew w żyłach; czuł jeszcze ten chłód, gdy Winch ponownie zwrócił się do niego: – Błagam cię, na litość boską, mów do mnie, mów do mnie!
Brzmiała w tym prawdziwa rozpacz i męka, co jednak przynajmniej było bardziej ludzkie niż oślepiający blask inteligencji, którym biedak dotychczas go raczył. Toteż Mark odpowiedział szybko: – Mój drogi, ty masz jakieś poważne kłopoty, więc proszę, wybacz, że tak mnie pochłonęły moje własne, żałosne sprawy.
– Oczywiście, że mam poważne kłopoty – rzekł Winch, znów do niego podchodząc – ale tego właśnie chciałem: żeby cię rozkręcić.
Mimo rosnącej konsternacji, Mark Monteith, słysząc te słowa, nie mógł się nie roześmiać, tak dalece jego poczucie humoru w tym krótkim skurczu przeważyło nad poczuciem grozy. Oto jaką ulgę w cierpieniu najwyraźniej niosło cierpienie cudze; oto jaka była wartość bezinteresownej sympatii! – Więc miałeś w tym interes…
– Miałem interes w tym, żebyś ty był interesujący. Bo jesteś! A moje nerwy… – odparł Newton Winch, ukazując twarz, z której zniknął zagadkowy uśmiech, na której wszakże, co Mark doceniał tak wytrwale, nadal, pośród spustoszeń, gościła godność.
Mark wpadł w zadumę – dziwne rzeczy przychodziły mu do głowy. – Twoje nerwy potrzebowały towarzystwa. – Teraz już mógł położyć Winchowi dłoń na ramieniu, podobnie jak niedawno tamten jemu, gestem, który zawłaszczał i zarazem więził. – A więc tym lepiej dla ciebie – ciągnął – a jeszcze lepiej dla mnie, że cię odnalazłem ze swoją skargą. Teraz ty mów do mnie, do mnie, Newtonie Winch! – dodał, natchniony wielkim współczuciem.
– To co innego; tyle to inni mogą dla mnie zrobić, aż w nadmiarze. Ale powiem jedno. Jeśli chcesz pójść do Phila Bloodgooda…
– Tak? – podpowiedział Mark, gdy tamten urwał. Urwał, a Mark już kładł mu dłonie na ramionach i trzymał je na wyciągnięcie ręki – trzymał w szlachetnym celu, nie całkiem bez związku z małą, schludną sztuką broni, którą Newton, siedząc w niskim, wygodnym fotelu z marokinu przepięknej pomarańczowej barwy, obracał w palcach, po czym odłożył na dywan; i na której, po wpuszczeniu gościa, przytomnie skupił myśli, ale uznawszy, że nie da rady jej podnieść, nie zwracając jego uwagi, postanowił kopniakiem lub innym niedbałym manewrem ukryć ją przed obcym wzrokiem.
Stali teraz bliżej siebie niż przedtem – Winch całkowicie bierny, już jakoś bez śladu tajemnicy w oczach, ujawniając wrażliwym dłoniom, które go trzymały, niezwykłe, przejmujące drżenie całego ciała. Błaganie Marka przyjął krótkim milczeniem, które wszakże, przy jego wymownej twarzy, było niczym otwarta rana. – Cóż – rzekł w końcu – po to nie musisz się fatygować. Widzisz, ja też jestem taki.
– Taki jak Phil?…
Nie mrugnął okiem. – Nie wiem na pewno, ale chyba gorszy.
– To znaczy, że jesteś winien?…
– To znaczy, że będą mnie ścigać. Tyle że ja zostałem, by to znieść.
Mark odrzucił głowę do tyłu, lecz tylko zacisnął dłonie. Niesłychane, ale zrozumiał; w życiu nie zaznał niczego równie dziwnego i okropnego jak to – że oto dotarł, na długiej prostej, by tak rzec, do potwornego sensu „edukacji” swego przyjaciela. Była to, w swym przemożnym działaniu, edukacja interesu, którego owoce otaczały ich ze wszystkich stron. Interes był kolosalny, gdyż zaprawdę – takim zamajaczył przed Markiem – kolosalny musiał też być system. – „Znieść”? – powtórzył, zacinając się trochę: – Co znieść?
Ledwie skończył mówić, gdy w drzwiach zewnętrznych rozkrzyczał się długi, ostry dzwonek, dźwięk tak przenikliwy i kategoryczny, że Mark aż się wzdrygnął, na chwilę rozluźniając uścisk na ramionach gospodarza, choć te nie poruszyły się wcale, chyba że wskutek coraz silniej wyczuwanego dygotu całej jego osoby. – To! – odrzekł Newton Finch.
– Więc wiedziałeś?…
– Spodziewałem się. Pomogłeś mi czekać. – Po czym, gdy Mark jęknął ironicznie, dodał: – Pozwoliłeś mi przetrwać. W moim stanie pragnąłem kogoś albo czegoś. Czy byłbyś zatem uprzejmy wyświadczyć mi na koniec przysługę i otworzyć drzwi?
Mark spojrzał mu głęboko w oczy, wciąż jednak nie dostrzegał w tej głębi żadnego przebłysku dawnego człowieka. Dawny człowiek był tym, którego jakże zapamiętał – a przecież, gdyby to był on, o ileż sprawa byłaby prostsza! Następnie skierował wzrok prosto ku fotelowi, pod którym leżał rewolwer, zaledwie kilka stóp dalej. Wyczuwał, że towarzysz pojął jego myśli; dało to początek kolejnej długiej wymianie spojrzeń. – Co zamierzasz zrobić?
– Nic.
– Słowo honoru?
– Mojego „honoru”? – odparł gospodarz z intonacją, której (Mark uświadomił to sobie, już słysząc te słowa) miał nigdy nie zapomnieć.
Oblał się pąsowym rumieńcem, opuścił czujne dłonie. Po czym, spoglądając na niego jakby po raz ostatni, powiedział: – Jesteś cudowny!
– My jesteśmy cudowni – rzekł Newton Winch, a przenikliwy dźwięk dzwonka elektrycznego, tym razem znacznie dłuższy, ponownie rozdarł ciepły dym z papierosów.