O książce:
Sprawdź, jak smakuje prawdziwe włoskie szczęście, przyprawione szczyptą lekkiego humoru!
Niespodziewane odejście Franka sprawia, że świat Angeliny – do tej pory szczęśliwej, młodej mężatki – rozpada się. Cały swój żal i gniew postanawia przelać w jedyne zajęcie, które pozwala jaj zapomnieć o stracie – w gotowanie. Jak w amoku przygotowuje talerz za talerzem pysznej lasagni, piecze chrupiący chleb, nacieranego ziołami kurczaka oraz ciasta… po czym rozdaje je zaskoczonym sąsiadom.
Basil, który właśnie zamieszkał po drugiej stronie ulicy, jest wręcz urzeczony potrawami, które przygotowała Angelina i proponuje, by gotowała dla niego. Wkrótce wieści o jej niezwykłych zdolnościach kulinarnych rozchodzą się coraz szerzej, a Angelina gotuje i piecze już dla kolejnych siedmiu samotnych mężczyzn. Stopniowo odkrywa magiczną moc jedzenia, które zbliża do siebie ludzi, potrafi uleczyć i, być może, dać szansę na drugą miłość.
Kawalerowie Angeliny to przepełniona domowym ciepłem, słodka opowieść o przezwyciężaniu żalu, podążaniu za głosem serca… i jedzeniu, oczywiście. Przekonaj się, jakie dania pozwoliły Angelinie podbić serca sąsiadów, dzięki fantastycznym przepisom, zawartym w książce. Teraz także i Ty możesz odkryć smakowite sekrety włoskiej kuchni!
Tytuł: Kawalerowie Angeliny
Autor: Brian O’Reilly
Tytuł oryginalny: Angelina’s Bachelors
Przekład: Agnieszka Kalus
Redakcja: Katarzyna Gwincińska
Data premiery: maj 2012
ISBN: 978-83-7674-176-5
EAN: 9788376741765
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 376
Format: 130/200
Gatunek: obyczajowa, powieść współczesna z kuchnią w tle
Kawalerowie Angeliny
Brian O’Reilly
(fragment)
Rozdział 1
Marzenia w ciemnej czekoladzie
– Doskonałe – wyszeptała Angelina.
Stojąc w oświetlonej księżycowym blaskiem kuchni, dotknęła delikatnie każdego z nich, starając się naciskać jak najlżej. Były już chłodne, wszystkie wyrosły na dokładnie taką samą wysokość i miały ten sam kształt i konsystencję.
Leżały jeden przy drugim na drewnianym wysłużonym stole.
Mroczny aromat ciemnej czekolady unosił się w powietrzu.
Angelina miała wrażenie, że przylgnął do jej palców.
Za sobą usłyszała ciche skrzypnięcie rozszerzającego się metalu. Zostawiła uchylone drzwiczki rozgrzanego piekarnika i uciekało z niego gorące powietrze. Podeszła w swoich grubych wełnianych skarpetach i domknęła piekarnik. Kiedy zamykała drzwiczki, owionął ją łagodny, kakaowy zapach.
Głęboko się nim zaciągnęła, odsuwając niesforne kruczoczarne włosy i ciaśniej zawiązując pasek podomki.
Trzeba się brać do roboty: jej Wymarzony Czekoladowy Tort z Likierem Frangelico.
Powtarzając sobie w myślach kolejne czynności, jak to zawsze czyniła, kiedy opracowywała nowy przepis, zastanawiała się nad słowem „wymarzony”. To było do niej niepodobne, żeby nadawać przepisom takie ekstrawaganckie nazwy. Z reguły preferowała nazwy praktyczne, zawierające podstawowe składniki i nic więcej. Zawsze piekła torty urodzinowe i ciasta na specjalne okazje, ale ten, przygotowywany na dwudzieste pierwsze urodziny bratanicy Tiny, był wyjątkowy. To będzie niezapomniany tort.
Pomyślała, że Frank będzie się śmiał, kiedy położy przed nim duży kawałek i poda mu tę dziwaczną nazwę. Będzie się śmiał, bo to zupełnie nie leżało w jej naturze. Angelinie podobało się, że po pięciu latach małżeństwa potrafi jeszcze od czasu do czasu zaskoczyć męża. Wyobraziła go sobie wkładającego do ust pierwszy kęs ciasta. Nie mogła się tego doczekać.
Dopiero się zdziwi.
Angelina miała świadomość, jak wielką wagę przywiązuje do tego tortu. Starała się, by był piękny i najbardziej apetyczny.
To nie miało nic wspólnego z próżnością. Chodziło o pewność. Chciała być pewna, że jej mąż zrozumie istotę sprawy. Najważniejsze, by zrozumiał, że w gotowaniu nie chodzi o jedzenie. Chodzi o osobowość.
Kilka tygodni temu zostali zaproszeni na obiad do domu Vince’a Cunio. Vince był zamożnym przedsiębiorcą budowlanym, który od czterech lat dawał im zatrudnienie. Frank wykonywał wykończeniowe prace stolarskie, a Angelina pracowała jako sekretarka oraz księgowa na pół etatu.
Vince zbliżał się do sześćdziesiątki, a jego piersiasta żona, Amy, była młodsza o około dwadzieścia lat. Wystarczyła chwila w jej towarzystwie, żeby zauważyć jej słabość do chirurgii plastycznej. Mając siedemnaście lat, wyjechała do Nevady, śladem dwa razy starszego od niej, żonatego mężczyzny. Wróciła cztery lata temu, nie wdając się w wyjaśnienia i w krótkim czasie zaciągnęła Vince’a do ołtarza.
Amy była stąd, a jednocześnie wydawała się tu nie pasować, niczym dorosła kobieta umieszczona z powrotem w dziecinnym pokoju, która roztacza swoje dojrzałe wdzięki, leżąc w otoczeniu pluszowych zwierzątek i proporczyków ze szkolnych rozgrywek.
Ich czwórka, dorastająca w różnym czasie, ale w tym samym środowisku Południowej Filadelfii, darzyła się szacunkiem i przyjaźnią. Angelina wolała jednak pamiętać o tym, żeby nie dać się omamić wrażeniu, że można liczyć na bliską i osobistą relację ze swoim szefem. W jednej chwili jest się jedną, wielką, szczęśliwą rodziną, w następnej przypadkowo zostaje przekroczona jakaś nigdy niesprecyzowana linia i nagle znajdujesz się poza nawiasem. Nigdy nie jest się równym z tym, kto wypłaca ci pensję.
To było miłe, wesołe sobotnie spotkanie: Vince i Amy, Angelina i Frank oraz dwie inne pary. Zaczęło się niewinnie od drinków, kilku tac z przekąskami z krabów i kiełbasek wiedeńskich z supermarketu, chrupek i dipów. Obiad też nie był zbyt wyszukany, duża familijna miska sałaty, steki, pieczone ziemniaki z kwaśną śmietaną i szczypiorkiem, brokuły z mrożonki gotowane na parze i pływające w gotowym sosie serowym. Otworzyli kilka butelek wina, które było zbyt drogie na tę okazję i serdecznie rozmawiali przy jedzeniu o deszczu, szansach drużyny bejsbolowej Phillies i kłopotach Vince’a z uzyskaniem zgody na wybudowanie podestu wokół swojego nadmorskiego domku letniskowego.
Przyszła pora na kawę i ciasto. Tort był piękny, udekorowany białym lukrem i czekoladowymi zawijasami na górze.
Pośrodku leżała pokryta czekoladą truskawka, przybrana po bokach płatkami prażonych migdałów. Angelina wiedziała, że tort będzie smaczny, zanim jeszcze go spróbowała. Od razu poznała ten styl. Ciasto pochodziło z piekarni Tollerico, a stary pan Tollerico doskonale wiedział co robi. Mężczyźni od razu rzucili się do jedzenia.
– Wow, Amy – powiedział Frank, zawsze szybki do szczerych komplementów, za co Angelina go kochała – co o za ciasto?
– To włoski tort rumowy.
– Sama piekłaś? – zapytał Frank.
– Pewnie – odpowiedziała Amy.
I tu cię mam, kłamczucho – pomyślała Angelina.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że ciasto zostało kupione u Tollerico. Angelina rozpoznała je tak łatwo, jakby piekarz je podpisał. Znała jego dekoracje, smaki i nawet przez sen potrafiłaby podać przepis. Szczerze mówiąc, przez sen mogła podyktować znacznie lepsze przepisy. Poczuła gorąco rozlewające się po karku. Nie mogła tego odpuścić. Byłoby to wbrew jej zasadom. Jednak powiedzenie prawdy o Amy w towarzystwie nie wchodziło w grę. Może potrzebowała tylko niewielkiej zachęty, żeby się przyznać.
– Masa maślana jest naprawdę pyszna. Dodawałaś jajka do gotowej masy czy połączyłaś wszystko od razu? – zapytała Angelina, nie spuszczając wzroku z tortu.
Każdy piekarz umiejący zrobić takie ciasto wiedziałby, która metoda robienia masy jest bardziej odpowiednia i lepiej nadaje się do przechowywania ciasta w lodówce, jeśli przygotowuje się je dzień czy dwa przed podaniem. Była pewna, że Amy tego nie wie.
Angelina miała ciemne, przenikliwe oczy. Nie raz mówiono jej, że, wpatrując się zbyt intensywnie, wyprowadza z równowagi ludzi, którzy mało ją znają. Patrzyła zatem na swój talerzyk i czekała na odpowiedź.
– Zrobiłam tak, jak zwykle – po chwili znamiennego wahania odpowiedziała Amy.
– Och – powiedziała Angelina. Mam cię – pomyślała.
To było takie typowe dla Amy, żeby chwalić się ciastem, którego nie potrafiła upiec. Jakby od tego zależało jej życie. Skłamałaby każdemu, kto by zapytał. Tym razem padło na Franka. Jednak sposób, w jaki to powiedziała, strosząc piórka i flirtując, jakby chciała uwieść męża Angeliny na jej oczach i na dodatek posługując się fałszem, przypominał głaskanie kota pod włos. W każdym razie Angelinę to ubodło.
A może – pomyślała Angelina tak szczerze – może była po prostu zazdrosna. Nie o Amy, to nawet nie było śmieszne, a na pewno nie fair w stosunku do takiego mężczyzny jak Frank. Ale może zazdrościła tego, że jej mężowi za bardzo smakowało ciasto upieczone przez kogoś innego. I to przez tę Kłamczuchę Amy. Możliwe, że właśnie to kłuło najboleśniej. Kiedy wracali do domu po przyjęciu, powiedziała Frankowi o swoich podejrzeniach, a on, tak jak przypuszczała, prawie się nimi nie przejął.
– Więc jeśli musiałbyś mieć przeszczep serca, a Amy byłaby twoim lekarzem i powiedziałaby, że potrafi go wykonać, ale tak naprawdę byłaby ortopedą, to też byś się nie przejmował? – argumentowała Angelina.
– Kochanie, to, że Amy nie jest ani cukiernikiem ani lekarzem, nie jest dla mnie żadną niespodzianką.
Angelina przewróciła oczami z udawaną irytacją.
– Faceci na niczym się nie znają!
Podobnie jak Frank, z przyjemnością pławiła się w tej przesadzonej obrazie moralnej. Uwielbiała to uczucie, gdy udało jej się go rozśmieszyć. Mimo to, miała zamiar coś mu udowodnić. Ponieważ go kochała, musiała mieć pewność, że nigdy już nie zdarzy mu się zapomnieć różnicy między ciastem kupionym u cukiernika a domowym wypiekiem, szczególnie takim przygotowanym przez nią. Nikt nie oprze się temu tortowi. Kiedy zeszła do kuchni po wzięciu prysznica, specjalnie nie zapalała świateł. Czerpała przyjemność z tego, jak prezentowało się ciasto w jasnym świetle pełni księżyca. Na kuchennym stole stała miseczka, w której spoczywała drewniana łyżka oraz pokruszone orzechy laskowe nasączone podgrzanym likierem orzechowym Frangelico. Tuż obok stała miska z wcześniej przygotowanym gęstym, aksamitnym kremem. Przełożyła jedną warstwę ciasta z blachy do pieczenia na stojak do tortu. Wszystkie warstwy nasączyła tym samym likierem zanim wystygły, więc teraz roztaczały harmonijną woń orzechów laskowych i czekolady. Zręcznie nałożyła trochę masy na pierwszą warstwę i posypała po wierzchu pokruszonymi orzechami. Dodała kolejną warstwę ciasta, kremu i orzechowej posypki. Zawsze, kiedy tworzyła jakiś przepis, starała się nadać potrawie dodatkowego posmaku, czegoś, co dopełniłoby i wzmocniło najważniejszy składnik smakowy dania, czegoś, co mile połechtałoby podniebienie i wyobraźnię. Tutaj zdecydowała się na dodanie aromatycznych, sporych kawałków orzecha laskowego, które dopełniały smaku oraz struktury tortu. Kiedyś usłyszała jakiegoś kompozytora, który powiedział, że to cisza między kolejnymi nutami tworzy muzykę.
Podczas gotowania również chodziło o takie szczegóły.
Kolejne warstwy gęstego ciasta zakrywały poprzednie.
Za każdym razem ciemnymi czekoladowymi dyskami dokonywała zaćmienia księżyca, który wcale nie jest ze starego sera, lecz z crčme anglaise. Wkrótce, szósta, ostatnia warstwa spoczęła na swoim miejscu. Odsunęła się o krok, aby ocenić symetrię i zaraz zabrała się za polewę.
Do miski wlała mieszankę mleka, masła i czekolady, którą trzymała na kuchence. Dodała szczyptę soli i odrobinę olejku waniliowego i zaczęła energicznie wszystko to ubijać z cukrem pudrem. Wsypywała go stopniowo, by mieć pewność, że wszystkie składniki dobrze się połączą. Zabrała miskę na blat kredensu i włączyła do prądu elektryczny mikser ręczny. Na sztywno – pomyślała, kiedy końcówki miksera ożyły w jej dłoni.
Miała siedem lat, kiedy po raz pierwszy jej mama, Emmaline, pozwoliła jej samodzielnie posługiwać się mikserem…
– Obracaj powoli dookoła, zawsze do środka, aż masa będzie sztywna – powiedziała mama.
Będąc małą dziewczynką, Angelina nie miała pojęcia co to znaczy, ale wzięła się dziarsko do dzieła i zaczęła energicznie ubijać śmietanę, domyślając się, że mama, jak zawsze, powie jej kiedy przestać.
– Mamuś, czy jest już na sztywno? – zapytała po upływie minuty lub dwóch.
Mama zerknęła przez ramię.
– Jeszcze nie – powiedziała.
– A teraz? – dopytywała po kolejnych trzydziestu sekundach.
– Jeszcze nie.
Wtedy zadzwonił minutnik w kuchence. Kiedy Emmaline poszła wyjąć ciasto z piekarnika, niedokładnie owinęła dłoń ręcznikiem kuchennym i lekko się oparzyła. Szybko opłukała sparzone miejsce zimną wodą. Nic się nie stało.
Angelina wciąż miksowała. Chwilę później podeszła do niej Emmaline i wyłączyła ubijanie.
Obie pochyliły się nad miską. Emmaline wzięła odrobinę masy na palec i posmakowała.
– Ojej! Zrobiłaś masło.
Angelina również włożyła palec w masę i spróbowała.
Była słodka, ale nie smakowała jak bita śmietana. Jakimś cudem udało jej się zrobić masło.
Kiedy przygotowywały drugą porcję, Emmaline wyjaśniła tajemniczy związek śmietany i masła w sposób łatwy do zrozumienia przez siedmiolatkę. Emmaline była Francuzką, rozkochaną i porwaną do Ameryki zaraz po wojnie przez ojca Angeliny. Była przy tym znakomitą kucharką. Niezmiennie i żarliwie przykładała wagę do wszystkiego, co związane było z gotowaniem i przekazała to swojej córce, podobnie jak kolor oczu i podejście do życia.
Zatopiona w myślach o swojej matce, Angelina skończyła ubijać masę, którą zamierzała polać tort. Przyciągnęła do blatu wysoki drewniany stołek i zasiadła na nim po turecku. Siadała tak odkąd była nastolatką. Niczym artystka posługiwała się nożem do lukrowania i po kilku chwilach tort wyglądał dostojnie, pokryty gładką warstwą rdzawo-brązowej polewy. Sięgnęła po blok białej czekolady i zajęła się ucieraniem cienkich jasnych wiórków za pomocą tarki do warzyw. Kiedy miała już spory kopczyk przed sobą, odłożyła tarkę i w złączone ze sobą dłonie nabrała porcję wiórków. Na chwilę zastygła z nimi nad tortem, jak golfista, który wzrokiem szacuje odległość do kolejnego dołka. Następnie jednym pełnym wdzięku ruchem przesunęła dłońmi ponad tortem, posyłając w dół białą czekoladową kurtynę, która magicznie osiadła na powierzchni ciasta. Każdy wiórek znalazł się dokładnie w tym miejscu, które było mu przeznaczone. Dopiero teraz westchnęła, wyrażając w ten sposób swoje zadowolenie i zabrała się za sprzątanie. Angelina uważała, że ze wszystkich rzeczy na świecie, upieczenie tortu jest najbardziej wdzięcznym zajęciem, jeśli tylko wiedziało się jak to zrobić.
Kiedy wszystkie przedmioty wróciły już na swoje miejsca, otworzyła zeszyt z przepisami. Mając piętnaście lat, dostała od mamy książkę Julii Child pod tytułem „Sztuka kuchni francuskiej” oraz tom „Gastronomii” Larousse’a. Przeczytała je obie, a potem regularnie do nich zaglądała. Od ukończenia szkoły średniej notowała wszystkie swoje przepisy w zeszycie. Pokruszone orzechy laskowe były jej nowym pomysłem i chciała go zapisać zaraz pierwszego dnia, gdy przyszedł jej do głowy, jak to praktykowała od wielu lat. Przykryła tort szklaną pokrywką i odstawiła stojak z ciastem do lodówki. Nalała odrobinę likieru Frangelico do maleńkich kieliszków i idąc na górę zabrała je ze sobą.