Pierwszy fragment znajdziesz TUTAJ, drugi TU, a trzeci TUTAJ.
Światowy bestseller wydany w 24 krajach.
O książce:
Gdy jako dzieci Erica i Beth spędzały kolejne lato w domu babki, wakacyjną beztroskę przerwała tajemnicza tragedia rodzinna. Nad całym dorosłym życiem sióstr zaciążyła milcząca zgoda, by nigdy nie wracać do zagadkowych wydarzeń. Erica postanawia ją zerwać, ufając, że odkrycie prawdy złagodzi ból Beth.
Planując zbliżające się Święta i porządkując rzeczy zmarłej babki, Erica zagłębia się w losy rodziny i odkrywa kolejny sekret. Ślady prowadzą do Ameryki przełomu wieków, pewnej pięknej dziedziczki i przeklętej, jałowej ziemi.
Autorka: Katherine Webb
Tytuł: Dziedzictwo
Wydawca: Insignis
Przekład: Olga Siara
ISBN: 978-83-61428-78-7
Premiera: 19 września 2012
Gatunek: proza zagraniczna, obyczajowa
Dziedzictwo
Katherine Webb
(fragment)
1902
Caroline wyszła sztywno z pociągu; spódnice lepiły się jej do nóg, a stopy spuchły i rozgrzały się w ciasnych trzewikach. Rozglądała się po drewnianym peronie z sercem w gardle, ale nie dostrzegła Corina ani wśród garstki ludzi wychodzących z powozów ani czekających na stacji. Pociąg westchnął ze znużeniem i powlókł się w stronę bocznicy, gdzie na tle nieba rysowała się wieża ciśnień. Caroline powitał tylko ciepły, cicho świszczący wietrzyk i chrzęst piasku na peronie pod jej stopami. Jeszcze raz rozejrzała się wokół i nagle poczuła się tak pusta i lekka, jakby następny podmuch wiatru mógł zbić ją z nóg i porwać ze sobą. Poprawiła kapelusz nerwowym ruchem, ale wciąż rozciągała wargi w uśmiechu, wypatrując upragnionego widoku. Woodward wyglądało na niewielkie, senne miasteczko. Od torów do miasta prowadziła szeroka, nieutwardzona ulica; wiatr wyżłobił w piasku małe fale na całej jej długości. Caroline czuła zapach smoły na budynku dworca, rozgrzanej od słońca, a także przenikliwy smród bydła. Spojrzała w dół, rysując stopą kreskę w piasku.
Kiedy pociąg odjechał, stację ogarnęła cisza nowego rodzaju, z terkotem przejeżdżającego powozu i skrzypieniem wózka z jej bagażem, z którego ciężarem mocował się pracownik dworca. Gdzie się podziewał Corin? Poczuła, jak wzbierają w niej wątpliwości i strach – że pożałował swojej decyzji, że została porzucona, że będzie musiała wrócić następnym pociągiem do Nowego Jorku. Obróciła się wokół, zdesperowana, by go zobaczyć. Bagażowy zatrzymał się z jej kuframi i próbował zajrzeć Caroline w oczy, bez wątpienia po to, żeby zapytać, gdzie ma je zabrać. Ale skoro Corina nie było, nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Nie wiedziała, dokąd iść, gdzie się zatrzymać, co robić. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, ziemia zaczęła jej wirować przed oczami. Przez jedną przerażającą chwilę myślała, że zemdleje albo wybuchnie płaczem, albo jedno i drugie. Wzięła głęboki, drżący oddech i rozpaczliwie szukała wyjścia z tej sytuacji, zastanawiając się, co powiedzieć bagażowemu, żeby ukryć swoje zakłopotanie.
– Pani Massey?
Początkowo Caroline nie zorientowała się, że to jej nazwisko, wypowiedziane z przeciągłym akcentem. Zignorowała mężczyznę z kapeluszem w dłoniach, który stanął obok niej w swobodnej pozie. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, ale słońce wyryło mu linie na twarzy, tak jak wypaliło błękit z jego koszuli. Rozczochrane włosy przetykane miał rudymi i brązowymi kosmykami.
– Pani Massey? – powtórzył, podchodząc o krok bliżej.
– Och! Tak, to ja – krzyknęła, zaskoczona.
– Miło mi panią poznać, pani Massey. Mam na imię Derek Hutchinson, ale wszyscy mówią na mnie Hutch i będzie mi miło, jeśli i pani będzie mnie tak nazywała – przedstawił się, wsuwając kapelusz pod ramię i wyciągając dłoń, którą Caroline ścisnęła ostrożnie, samymi opuszkami palców.
– Gdzie jest pan Massey? – zapytała.
– Corin miał wrócić na czas, żeby panią odebrać, i wiem, że bardzo mu na tym zależało, ale były jakieś problemy ze złodziejami bydła i musiał to sprawdzić… Jestem pewny, że wróci, zanim dojedziemy na miejsce… – powiedział Hutch, widząc, jak Caroline rzednie mina.
Próbuję przypomnieć sobie coś dobrego o Henrym. Może jesteśmy mu to winne, w końcu my miałyśmy szansę dorosnąć, mogłyśmy żyć własnym życiem, zdobywać i tracić miłość. Lubił opowiadać głupie dowcipy, a ja uwielbiałam ich słuchać. Beth zawsze była miła, zabierała mnie wszędzie ze sobą i pomagała mi, ale nawet jako dziecko wydawała się raczej poważna. Kiedyś Henry tak mnie rozśmieszył, że prawie się posiusiałam – śmiech zamarł mi na ustach i rzuciłam się do toalety z pięścią wciśniętą między nogi. „Jak się nazywa środkowa część łosia? Łośrodek. Dlaczego słoń ma pomarańczowe oczy? Żeby się dobrze kryć w jarzębinie. Dlaczego żyrafa ma dłuższe nogi od bociana? Żeby jej nie dokopał. Ile lat żyje mysz? To zależy od kota. Co to jest, małe, różowe i je kamyki? Mały, różowy kamykożerca”. Mógł tak bez końca, przez wiele godzin, aż musiałam rozmasowywać palcami obolałe od śmiechu policzki.
Któregoś dnia, a miałam wtedy jakieś siedem lat, też opowiadał głupie dowcipy. To musiała być sobota, bo na stole w jadalni nadal leżały pozostałości po śniadaniu na ciepło. Na zewnątrz świeciło słońce, ale było jeszcze chłodno. Przez otwarte przeszklone drzwi na taras do pokoju wpadało rześkie powietrze, szczypiące mnie w kostki. Właściwie to nie patrzyłam, co robi Henry, sypiąc swoimi żartami. Nie zwracałam na to uwagi. Po prostu chodziłam za nim krok w krok i zachęcałam do dalszych żartów, kiedy na chwilę przerywał. „Powiedz jeszcze jeden!” „Dlaczego bocian stoi na jednej nodze? Bo jakby podniósł drugą, to by się przewrócił. Czym się różni słoń od parawanu? Parawanem można się zasłonić, a słoniem nie można się zaparawanić”. Trzymał pod pachą pojemnik na ciasteczka i sklejał dwa herbatniki grubą warstwą angielskiej musztardy. Tej wyjątkowo ostrej, w brzydkim kolorze, którą Clifford lubił smarować kiełbaski. Szukałam dobrych wspomnień, i proszę, oto one.
Nie przyszło mi do głowy zapytać, po co to robi. Nie spytałam, dokąd idziemy. Henry zawinął herbatniki w serwetkę i schował je do kieszeni. Poszłam za nim przez trawnik jak tresowana małpka, domagając się więcej żartów. Szliśmy na zachód, nie na południe między drzewami, tylko w stronę ścieżki, by chowając się za rosnącym wzdłuż niej żywopłotem, dotrzeć do obozu Dinny’ego. Henry przykucnął w rowie i pociągnął mnie za sobą. Opadliśmy za bujną, cierpko pachnącą kępę trybuli leśnej. Dopiero wtedy zapytałam go szeptem: „Henry, co ty robisz? Dlaczego się chowamy?”. Ale kazał mi się zamknąć, więc posłuchałam. Bawimy się w szpiegów, pomyślałam; próbowałam nie szeleścić w zaroślach, sprawdziłam, czy nie ma pode mną pokrzyw, mrowiska albo trzmieli. Dziadek Dinny’ego siedział na składanym krzesełku przed swoim białym zdezelowanym samochodem kempingowym. Woskowany kapelusz opadał mu nisko na oczy, miał ręce założone na piersiach i dłonie wciśnięte pod pachy. Chyba spał. Głębokie, ciemne bruzdy biegły mu od nosa aż do kącików ust. Po obu stronach leżały jego psy, opierając łby na łapach. Dwa czarno-białe owczarki collie, Dixie i Fiver, których nie wolno było dotykać, chyba że dziadek pozwolił. „Capną was w te paluchy, jeśli dacie im powód”.
Henry rzucił musztardowe ciastka przez żywopłot. Psy natychmiast się zerwały, ale nie zaczęły szczekać, bo wyczuły herbatniki. Schrupały je w mgnieniu oka, nie zważając na musztardę. Wstrzymałam oddech. Krzyknęłam w myślach: Henry! Dixie zakrztusiła się, kichnęła, oparła pysk na jednej łapie i potarła go drugą. Zmrużyła ślepia, znów kichnęła i skomląc, potrząsnęła głową. Henry zagryzał pięść, jego oczy były roziskrzone, a spojrzenie skupione. Promieniał radością. Dziadek Kosa obudził się i zaczął mruczeć coś do psów. Gładził Dixie po karku i patrzył na nią, kiedy sapała, powstrzymując wymioty. Fiver zakręcił się powoli w kółko, sapnął i zwymiotował paskudną żółtą papkę. Henry’emu wyrwał się stłumiony chichot. Mnie przytłaczało współczucie dla psów i poczucie winy. Chciałam wstać i krzyknąć: „To nie ja!”. Chciałam zniknąć, pobiec z powrotem do domu. Ale zostałam, bujając się na piętach, chowając twarz między kolanami.
Ale najgorsze było to, że kiedy wreszcie mogłam odejść, co Henry przekazał mi, szczypiąc mnie w ramię, zdążyliśmy przejść ledwie dwadzieścia kroków, kiedy pojawili się Dinny i Beth. Nogawki dżinsów mieli mokre od rosy, a we włosach Beth tkwił mały, zielony listek.