Prometeusz sprawia wrażenie, jakby miał być dwoma różnymi filmami. Pierwszy z nich koncentrowałby się na opowieści o naukowcach, którzy chcą nawiązać kontakt z naszymi stwórcami – obcą rasą z odległej galaktyki – oraz ich podróży badawczej. Ta część nieodparcie kojarzyła mi się z Avatarem; może pozbawionym filtru Disneya (czyli skojarzeń z Pocahontas), ale nadal zbyt ładnym, zbyt grzecznym. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że 3D bardziej zaszkodziło temu obrazowi niż pomogło. Ujęcia gór, chmur, wodospadów czy – przede wszystkim – rozpadającego się DNA wyglądały na skomponowane pod to, żeby atrakcyjnie wypaść w trójwymiarze, ale nie wnosiły nic poza tym.
Drugi film, który wyodrębniłabym z fabuły Prometeusza, wciągnął mnie o wiele bardziej. W nim bowiem odkryłam to, na co chyba wszyscy czekali – dreszcz emocji i cudowną, gigerowską estetykę. Ogromnie żałuję, że nie było jej więcej, ponieważ dekoracje przygotowane do filmu chwilami naprawdę zapierały dech. Cóż z tego jednak, skoro ujęć pozwalających się nimi zachwycić było stosunkowo niewiele?
Słyszałam opinie, iż Prometeusz to przerost formy nad treścią. Uważam, że jest kompletnie na odwrót. Fabuła filmu prezentowała się interesująco. Sprawdziła się zarówno jako twór oddzielny, jak i prequel Obcego. Gdyby tylko skrócić trochę wstęp i rozwinąć zakończenie, byłoby świetnie – ale i bez tego byłam zadowolona. Niestety, wizualna strona nie dogoniła ani fabuły, ani osiągnięć kinematograficznych XXI wieku. Jak już wspomniałam, część ujęć zwyczajnie nie pasowała do produkcji, której dane było dźwigać na barkach brzemię Ósmego pasażera Nostromo. Z drugiej strony w chwilach, w których sceny wręcz prosiły się o 3D, nagle go zabrakło. Nie potęgowano atmosfery strachu tak, jak powinna być i jak mogłaby być wzmacniana. Nie jestem fanką tej techniki, ale naprawdę żałuję, że możliwości, które za sobą niesie, nie wykorzystano w kilku momentach więcej.
A o czym w ogóle opowiada ta historia? Elizabeth Shaw wraz ze swoim wspólnikiem i kochankiem odkryła, iż malowidła naskalne różnych ludów z różnych epok prezentują ten sam układ planetarny – idealnie odpowiadający jednemu istniejącemu w rzeczywistości, zbyt odległemu, by dawne cywilizacje mogły go zaobserwować. Na tej podstawie badacze wysnuli tezę, że w układzie tym żyje rasa, od której się wywodzimy. I która, wobec tego, może udzielić nam odpowiedzi na pytania egzystencjalne. Co więcej, firma Weyland zdecydowała się zasponsorować lot badawczy.
Elizabeth, w której rolę wcieliła się Noomi Rapace (znana z roli Lisabeth Salander w szwedzkim Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet) siłą rzeczy przywodzi skojarzenia z Ellen Ripley. Sądzę, że – zwłaszcza w późniejszych momentach fabuły – porównanie tych dwóch kreacji jest zasadne. Bohaterki podobnie muszą odnaleźć się w ekstremalnych warunkach i liczyć tylko na siebie, mierząc się z potężnym i groźnym przeciwnikiem. Niestety, spora niewiarygodność wkrada się w postać Shawn, gdy ta poddaje się cesarskiemu cięciu – a w minutę później jest w stanie biegać po pokładzie statku. Z drugiej strony, sam wątek ciąży jest na tyle ciekawy i ważny, że jestem w stanie wybaczyć twórcom tę wpadkę.
Fabuła Prometeusza nie koncentruje się wokół ksenomorfów. Obcymi w „nowym Obcym” są Giganci – w Ósmym pasażerze Nostromo obserwowaliśmy zwłoki Giganta (zwanego Space Jockey), który miał nieszczęście być nosicielem Aliena. Teraz jednak jesteśmy trzydzieści siedem lat wcześniej i misja Prometeusza dopiero zmierza, by wpaść na ślad tej rasy…
Załoga została skompletowana w sposób, który przypadł mi do gustu. Jest wrażliwa Elizabeth oraz oschła Meredith Vickers (w tej roli fantastyczna Charlize Theron), reprezentująca firmę Weyland. Sporo elementów humorystycznych wnoszą członkowie ekipy, zakładający się o cele podróży czy próbujący wymigać się od niektórych zadań. Moim absolutnym numerem jeden jest jednak android David, w którego wcielił się fenomenalny jak zawsze Michael Fassbender. Jego zachowania, motywy postępowania i sposób bycia pokazują, że naprawdę różni się od ludzkiej części załogi. Postać ta skłania do refleksji – czy android może realizować własny plan? A jeśli tak, to jaki może być ten plan i do czego może dążyć robot, teoretycznie pozbawiony wolnej woli? Co nim motywuje, czyje cele realizuje tak naprawdę? Postać jest cudownie niejednoznaczna i choćby dla niej warto obejrzeć Prometeusza. David zdecydowanie wpisuje się w kanon świetnych kreacji androidów z Obcego. Obecność tej istoty stworzonej przez ludzi jest tym ciekawsza, iż główne wątki opierają się na poszukiwaniu tych, którzy stworzyli z kolei ludzką rasę. Część zwrotów akcji w Prometeuszu zaskakuje, inne zgrabnie wplatają się w fabułę Obcego. Dla części obrazów – tych, w których Ridley Scott powrócił do estetyki znanej z Ósmego pasażera Nostromo, naprawdę warto zobaczyć ten film na kinowym ekranie.
Nie wydaje mi się, żeby Prometeusz miał przejść do historii kinematografii. Wciąż przedstawia sobą zbyt mało, by równać się z legendą. Jest jednak filmem dobrym i ciekawym, a zakończenie – zostawiające furtkę do kontynuacji – stwarza nadzieję, że jeśli Scott nie porzuci projektu, to ewentualna część druga stanie na wyższym poziomie. Spokojny wstęp mamy bowiem za sobą, teraz zostało miejsce tylko dla akcji i grozy. Bo tak, jak Obcy był genialnym horrorem SF, tak Prometeusza trudno zaliczyć do horrorów. Mrożące krew w żyłach sceny co prawda się pojawiają, ale należą do mniejszości.
Najnowszy film Ridleya Scotta warto obejrzeć, ale sądzę, że największym fanom Obcego nie musi on przypaść do gustu. Naprawdę dobrze oglądałoby się go bez świadomości, na jakiej wysokości zawiesił poprzeczkę jego poprzednik.
{youtube}yS6tS5NygGU{/youtube}
Tytuł polski: Prometeusz
Tytuł oryginału: Prometheus
Reżyseria: Ridley Scott
scenariusz: Damon Lindelof, Jon Spaihts
Rok produkcji: 2012
Premiera kinowa: 20 lipca 2012
Gatunek: akcji, dramat, s-f, thriller
Kraj produkcji: USA
Czas trwania: 124 min
Przedział wiekowy: od 15 lat