Magda Goetz: Bóg sprayu. Filozofia według Philipa K. Dicka jest Twoim książkowym debiutem. Jesteś fanem twórczości Dicka, ukończyłeś filozofię, zatem tematyka książki wydaje się idealnie do Ciebie pasować. Ale co było najpierw: Dick czy filozofia?
Maciej Kaczmarski: Na początku było słowo, a nawet dwa. (śmiech) Blade Runner – film, który obejrzałem jako dziecko, zresztą w dość nietypowych okolicznościach, bo późną nocą w niemieckiej telewizji, a więc z dubbingiem i przerwami na sprośne reklamy. Powalony tym, co zobaczyłem, sięgnąłem po literacki pierwowzór, czyli powieść Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Dicka. Książka zrobiła na mnie wrażenie równie wielkie, co ekranizacja. W naturalny sposób zacząłem sięgać po kolejne tytuły tego autora, czasami z drobnym rozczarowaniem, częściej jednak z zachwytem. Nie wszystkie powieści Dicka są warte polecenia, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę jego płodność. Ale nawet w tych słabszych kryje się jakiś cymes: a to oryginalny pomysł, a to znakomita scena, filozoficzny podtekst czy pełnokrwista postać. No i ten czarny, miejscami wręcz absurdalny humor! Najlepsze utwory Dicka są po brzegi i z gracją wypełnione tymi elementami i kiedy pisarz wspiął się na szczyty swoich możliwości, powstawały z tego rzeczy wybitne. W autorze odkryłem kogoś w rodzaju bratniej duszy, która podobnie patrzy na to, co nazywamy rzeczywistością. Zainteresowanie filozofią pojawiło się jako naturalna konsekwencja wieloletnich lektur Dicka.
MG: Czyli, czy dobrze rozumiem – twórczość Dicka miała wpływ na Twój wybór kierunku studiów?
MK: Tak, między innymi.
MG: Co było impulsem do napisania książki?
MK: Takich impulsów było kilka. Książka powstała na podstawie mojej pracy magisterskiej. Jest od niej dwukrotnie obszerniejsza i napisana bardziej przystępnym językiem, słowem – skierowana do grona szerszego, niż komisja egzaminacyjna. (śmiech) Chciałem przybliżyć te wątki w literaturze Dicka, które u nas nadal traktowane są trochę po macoszemu. Temat jest względnie świeży, ponieważ Dicka zaczęto traktować poważnie dopiero w ostatnim trzydziestoleciu. Zachodni myśliciele tacy jak Žižek czy Jameson już dawno zmierzyli się z Dickiem-filozofem. W Polsce powstało kilka ciekawych tekstów dotyczących filozoficznych i religijnych wątków w jego twórczości, brakuje natomiast większych publikacji tymże poświęconych. Mam nadzieję, że choć częściowo udało mi się wypełnić tę niszę i jednocześnie podkreślam, że Bóg w sprayu to kropla w morzu re- i dekonstrukcji Dicka. Innym, niemniej istotnym powodem była próba walki ze stereotypowym wizerunkiem psychopatycznego narkomana piszącego liche powiastki science fiction, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Spotkałem się nawet z opinią, że Dick to Paulo Coelho fantastyki naukowej. Czego to ludzie nie wymyślą, żeby poprawić sobie humor kosztem innych! (śmiech) Moim zdaniem to, co Dick pisał, jest dziś równie aktualne, co 50 lat temu, i jestem niemal pewien, że będzie jeszcze bardziej na czasie za kolejne pół wieku. Bóg w sprayu to także rodzaj hołdu dla ulubionego pisarza. Może chodziło też o jakąś wewnętrzną ambicję? Czort wie – człowiek ma swoje słabostki.
MG: Paulo Coelho? Pewnie bliższa Ci jest opinia Lecha Jęczmyka, który nazywał Dicka Dostojewskim s-f?
MK: Ursula K. Le Guin mówiła o amerykańskim Borgesie, Frederic Jameson o Szekspirze science fiction. Nie jestem jednak zwolennikiem takich porównań. Dostrzegam pewne podobieństwa i rozumiem zabieg podobnych uproszczeń, ale uważam, że Dick był tylko jeden, podobnie jak Dostojewski i Borges. Nie jestem natomiast pewien co do Szekspira – tych było podobno kilku. (śmiech)
MG: Z lektury Twojej książki wynika dość jasno, że Dick miał niemałe pojęcie o filozofii. Nie pisał po prostu powieści i opowiadań, w których dopatrzyć się można „frapujących myśli podobnych do systemu myśliciela X”, ale interesował się filozofią i zgłębiał ją, umieszczając w swoich utworach mniej lub bardziej bezpośrednie do niej nawiązania celowo i świadomie. Czy możesz spróbować oszacować poziom wiedzy Dicka na ten temat? Wiemy, że nie miał kierunkowego wykształcenia.
MK: Zgadza się, był samoukiem. Studiował przez krótki czas filozofię i germanistykę, ale nigdy nie ukończył żadnego kierunku. Wiadomo jednak, że był szalenie oczytany. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce: od Dostojewskiego, Flauberta i Joyce’a, poprzez fantastykę i teksty traktujące o współczesnej nauce, aż po traktaty gnostyków oraz dzieła Platona, Junga i scholastyków. Znał dobrze język niemiecki. Interesował się też psychologią, polityką i fizyką. Z relacji bliskich wynika, że potrafił rozmawiać o wszystkim – mógł być to jeden temat drążony przez kilka godzin, lub kilkadziesiąt wątków poruszonych w ciągu kwadransa. W jednym z ostatnich wywiadów, pochodzących ze zbioru A jeśli nasz świat jest ich rajem?, jest taki piękny fragment, kiedy Dick opisuje pomysł na kolejną powieść, której zresztą nie zdąży napisać. Swoboda, z jaką mówi o swoich pomysłach i jak uzasadnia je na gruncie nauki i filozofii, jest niezwykła. Wiedza Dicka była z pewnością ponadprzeciętna. Chyba nie będzie przesadą określenie jej mianem erudycyjnej.
MG: Na temat Philipa K. Dicka krążą rozmaite legendy dotyczące jego niezwykłych wizji. Możesz o nich trochę opowiedzieć? Jak one miały się do jego twórczości i filozofii?
MK: Trzeba pamiętać, że Dick był człowiekiem o niebywałej wyobraźni i wrażliwości, co z jednej strony pozwalało mu snuć oryginalne wizje światów na kartach powieści i opowiadań, a z drugiej prowokowało go do ubarwiania, a może nawet wyolbrzymiania faktów. Weźmy choćby historię wokół powstania Trzech stygmatów Palmera Eldritcha. Pewnego dnia Dick zobaczył na niebie przerażającą, metalową twarz, którą wziął za Boga. Potem opowiadał, że tak naprawdę jej nie widział, ale ona tam była. W poszukiwaniu pomocy udał się do pobliskiego kościoła, gdzie otrzymał namaszczenie chorych, co w niczym mu nie pomogło. To też daje jakiś obraz… (śmiech) Ale z tej opowieści, prawdziwej czy nie, wziął się pomysł na jedną z najbardziej niesamowitych książek wszech czasów. Największą inspirację czerpał Dick z otaczającej go rzeczywistości, którą oczywista postrzegał trochę inaczej, niż inni ludzie. Ale to nie zawsze musiały być „wizje” czy „objawienia” sensu stricto, tylko znakomite pomysły utalentowanego człowieka, jak na przykład android, który myśli, że jest istotą ludzką czy puszka sprayu, w której drzemie Bóg.
MG: Piszesz w swojej książce, że w niektórych, by tak rzec, odłamach gnostycyzmu obecne jest założenie, że bóg wybiera człowieka, na którego ześle objawienie. Uściślijmy – w gnostycyzmie chodzi o to, że świat, rzeczywistość, mają dualną naturę: podzielone są na sferę ducha i materii. Sferą ducha zawiaduje, powiedzmy „właściwy” Bóg, prawdziwy Stwórca, zaś materią – Demiurg, złe czy nawet szalone bóstwo, które chce zamknąć pochodzącego od Stwórcy człowieka w niewoli świata materialnego. Demiurg konstruuje świat materialny, aby człowiek zapomniał w nim o swym boskim pochodzeniu i oddawał cześć Demiurgowi jako Stwórcy – popraw mnie, jeśli się mylę. W każdym razie zmierzam do tego, że gnostycy uważali, że człowiek musi dążyć do poznania prawdy, a niektórzy twierdzili wręcz, że Stwórca, ten prawdziwy Bóg, wybiera ludzi, na których ześle „oświecenie”, czyli tych, którzy sobie przypomną o swoim prawdziwym, boskim pochodzeniu. Dick, jak rozumiem, miał właśnie taką wizję. Możesz o niej opowiedzieć? Czy to możliwe, że uważał się za wybranego przez Boga?
MK: Wszystko się zgadza, widzę, że naprawdę to czytałaś. (śmiech) Te najbardziej znane wizje Dicka, z lutego i marca 1974, opisałem dość szczegółowo w książce. Mówiąc w skrócie, pisarz przeżył wówczas szereg wydarzeń, które można nazwać „mistycznymi”. Miał między innymi wizję starożytnego Rzymu, która nakładała się na Kalifornię lat 70., zaczął mówić w języku koine, którego nigdy się nie uczył, został też porażony promieniem różowego światła i ostrzeżony o śmiertelnej chorobie syna za pośrednictwem piosenki Strawberry Fields Forever Beatlesów. Diagnozę potwierdził zdumiony lekarz i chłopca szybko zoperowano. Dziś nie ulega już wątpliwości, że coś się Dickowi faktycznie przydarzyło. Próbowano wyjaśniać 2-3-74 na różne sposoby, od psychicznej kruchości, poprzez jego słabość do środków odurzających, aż po zręczny humbug. Żadne z tych tłumaczeń nie jest wystarczające. Skąd bowiem dar języków? Skąd informacja o chorobie? Zapewne nigdy nie dowiemy się prawdy. W każdym razie Dick jej nie poznał. Kilka lat później miał mieć finalne „objawienie” polegające na pogodzeniu się z niepojmowalnością Boga, Ubika, Tajemnicy – jakkolwiek to nazwać. Ale raczej nie uważał się za gnostyka. Czy miał się za wybrańca? Może czasem tak o sobie myślał, choć z lektury VALIS wynika, że był to również ciężar. Dick zmieniał wiarę niemal codziennie. Z jednym wyjątkiem – zawsze święcie wierzył w to, co pisał.
MG: A Ty? Jesteś raczej somatykiem, psychikiem czy pneumatykiem?
MK: Wyrok w tej sprawie jeszcze nie zapadł. (śmiech)
MG: Zadaję to, jakże osobiste pytanie, bo jestem ciekawa, czy Ty sam także interesujesz się gnostycyzmem, który – jak dowodzisz w swojej książce – wywarł tak duży wpływ na twórczość Philipa K. Dicka oraz na jego sposób postrzegania świata. I tu nasuwa mi się pytanie podobne do zadanego na wstępie: czy zainteresowałeś się gnozą, bo zajmuje ona ważne miejsce w wizji świata Dicka, czy były jakieś inne przyczyny. Mnie samej gnoza wydaje się faktycznie interesująca; w każdym razie taka jest w Twojej książce (śmiech).
MK: Gnostycyzm jest faktycznie bardzo ciekawym zjawiskiem. Zainteresowanie tym tematem wzięło się właśnie z lektury Dicka, ale zwróciłem nań uwagę z pewnego osobistego upodobania. Otóż zawsze fascynowali mnie wszelkiej maści outsiderzy, odszczepieńcy, wykluczeni, czy to ze społeczeństwa, z religii, czy „tylko” ze sztuki. Dotyczy to zarówno Dicka, jak i szeroko pojętego gnostycyzmu. Warto dodać, że jest to zjawisko niejednorodne. Nie istnieje coś takiego jak gnostyczny kanon czy dogmat, nie było nigdy jednolitej religii tak nazwanej. W starożytności określano w ten sposób pewien odłam wiary, podobnie jak dzisiaj wśród chrześcijan są na przykład katolicy i protestanci, ale też używano terminu „gnostyk” wobec kogoś, kto posiadł pewien stopień duchowego wtajemniczenia, niekoniecznie w ramach zinstytucjonalizowanej doktryny. Istnieje oczywiście spory zbiór przekonań wspólnych dla wielu odłamów gnostycyzmu, ale dużo zależy od interpretacji i metodologii. Powiedziałbym, że gnoza w dosłownym sensie, to jest wiedza i poznanie, towarzyszy ludzkości od chyba samego początku. Pierwotny szamanizm, starogreckie misteria, rytualna magia, okultyzm, alchemia, także buddyzm i manicheizm – w tych wszystkich zjawiskach gnosis odgrywało dużą rolę. Nawet w chrześcijaństwie jest to widoczne. To relatywnie mało znany fakt wśród wierzących, zresztą nie tylko wśród nich (śmiech).
MG: Na przykład?
MK: Na przykład jeden z ojców Kościoła, Św. Ireneusz z Lyonu, polemizował z wyznawcami walentynizmu, a sam wierzył w istnienie siedmiu niebios i tyluż ich obrońców. Św. Augustyn był przez pewien czas piewcą manicheizmu, a w dziele Państwo Boże pisał o dwóch różnych światach: królestwie Boga i państwie ludzi. Paweł z Tarsu, jeszcze jako faryzeusz Szaweł, prześladował chrześcijan aż do czasu objawienia na drodze do Damaszku. Nie brakowało też takich, którzy w starotestamentowym Jahwe widzieli okrutnego Demiurga, zaś Boga z Nowego Testamentu mieli za prawdziwego Stwórcę. Nie mówiąc już o naukach Jezusa, skazanego na śmierć przez Sanhedryn za głoszenie herezji gnostycznej w duchu. W późniejszych wiekach również Kościół zwalczał gnostycyzm jako herezję. To słowo miało zresztą pierwotnie zupełnie inne znaczenie i otrzymało negatywny wydźwięk w dużej mierze właśnie za sprawą chrześcijan.
MG: Kojarzy mi się to nieodłącznie z gnostyckimi ewangeliami, które uznaje się za apokryfy i które nie zostały włączone do Nowego Testamentu, ale boję się, że rozmowa o tym byłaby aż nazbyt dygresją w stosunku do tematu Twojej książki…
MK: To dobre skojarzenie, bo chrześcijaństwo, podobnie jak gnostycyzm, nigdy nie było tworem jednolitym. Katolicki kanon tworzyli w ciągu stuleci różni ludzie. Kształt tego kanonu zależał właściwie od zupełnie apodyktycznych decyzji ojców Kościoła i stąd taka, a nie inna forma obowiązującego Pisma Świętego. Autorów apokryfów, o których wspominasz, nazywa się gnostykami dość arbitralnie – z dzisiejszej, historycznej perspektywy. Nie wiadomo, czy oni sami się za takowych uważali. Takich ewangelii było zresztą prawdopodobnie dużo więcej, bo nie wszystkie się zachowały. Z tej różnorodności wśród starożytnych odłamów wiary i nurtów opozycyjnych wobec oficjalnej linii chrześcijaństwa wzięła się właśnie zmiana sensu słowa „herezja”. Początkowo, jeszcze przed Jezusem, greckie hairesis oznaczało po prostu tyle, co „wybór” lub „system zasad”, i było zupełnie neutralnym słowem. Mówiło się na przykład, że filozofia jest polem wielu hairesis, czyli rozmaitych szkół myślenia. Była szkoła pitagorejska, platońska i tak dalej. Nawet urodzony już po śmierci Chrystusa żydowski historyk Józef Flawiusz używał tego określenia bez negatywnych konotacji. W miarę jak w obrębie chrześcijaństwa dokonywały się coraz większe podziały, różne grupy chrześcijan poczęły określać się nawzajem mianem przedstawicieli nie jedynej i słusznej wiary, a zaledwie systemu zasad, szkoły myśli, czyli właśnie hairesis. W ten sposób „herezja” stała się wręcz obelgą, używaną do zdyskredytowania przeciwnika. Tak zostało do dziś. Chyba faktycznie trochę odbiegliśmy od tematu, ciekawe czy czytelnicy już zasnęli?
MG: Niemożliwe! (śmiech) Powiedz, trudno jest w Polsce wydać książkę?
MK: Nie czuję się na tyle kompetentny, żeby to oceniać, bo Bóg w sprayu to mój książkowy debiut. Poza tym traktuje o specyficznej dziedzinie i jest skierowany do raczej wąskiej grupy odbiorców, to jest sympatyków Dicka i ludzi zainteresowanych literaturą, filozofią i religią. Sama widzisz, że nie jest to materiał na bestseller, choć ku mojemu zaskoczeniu, zainteresowanie jest spore. (śmiech) Ale też książka nie powstała dla profitów, lecz z pasji i wdzięczności. Znanym i bardziej doświadczonym twórcom, którzy piszą rzeczy bliższe głównemu nurtowi, jest zapewne łatwiej.
MG: W takim razie, jak Ci się udało? Opowiedz nam swoją historię (śmiech). Z tego, co wiem, doprowadziłeś do publikacji w sposób w Polsce uważany za nowatorski, dzięki czemu nie musiałeś pielgrzymować po wydawnictwach i redakcjach z „uniżoną prośbą” akceptacji Twojego projektu.
MK: Prawda leży gdzieś pośrodku. Najpierw wysłałem konspekt książki do około pięćdziesięciu wydawnictw, zarówno rynkowych gigantów, jak i małych oficyn, także akademickich. Znalazło się kilku wydawców realnie zainteresowanych publikacją, ich oferty były jednak mało atrakcyjne – niskie nakłady, ograniczona dystrybucja i ogólna „chałupniczość”. Wtedy trafiłem na Warszawską Firmę Wydawniczą, która wprawdzie jako warunek publikacji wymagała poniesienia części kosztów całego przedsięwzięcia, ale gwarantowała profesjonalizm. Ponieważ nie dysponowałem całą sumą, a nie chciałem popadać w długi ani brać kredytu, zorganizowałem zbiórkę za pośrednictwem serwisu crowdfundingowego PolakPotrafi.pl. Pod koniec listopada ubiegłego roku projekt zakończył się sukcesem, a sponsorzy, których nazywam mecenasami kultury, otrzymali swoje egzemplarze. Ci najbardziej hojni zostali wyróżnieni na osobnej stronie w książce, wraz z promotorami medialnymi. I jeszcze taka anegdota. Tuż po zbiórce zgłosiła się do mnie pewna interesująca oficyna, chętna do wydania książki bez wkładu finansowego z mojej strony – proponowali po prostu, żebym pieniądze ze zbiórki potraktował jako honorarium. Ale byłem już wtedy rozmówiony z WFW, poza tym wydawało mi się to nie w porządku wobec mecenasów.
MG: To banalne, ale zapytać trzeba – masz jakieś plany na kolejne publikacje? Esej, opracowanie, może beletrystykę? Nie kusiło Cię nigdy, by zostać polskim Philipem K. Dickiem? Tak, wiem – nie lubisz takich porównań (śmiech).
MK: Wiesz, myślę, że jeden Dick w zupełności wystarczy, poza tym wolę pozostać sobą. (śmiech) Nie jestem genialny ani nawet w połowie tak szalony, jak on, a to właśnie specyficzna i absolutnie niepowtarzalna mieszanka geniuszu i szaleństwa składa się na tę niesamowitą literaturę. Tworzenie pod jego styl nie ma sensu również z tego powodu, że warto mieć własny charakter pisma. Nie wiem też, czy chciałbym uprawiać fantastykę naukową, ponieważ jest to teren tak wyeksploatowany i wyjałowiony, że trudno tu o cokolwiek nowego. Oczywiście nadal powstają rewelacyjne rzeczy, takie jak na przykład Ślepowidzenie Petera Wattsa, ale to raczej wyjątki. Wracając do pierwszego pytania: nie cierpię na brak pomysłów, zarówno jeśli chodzi o eseistykę i beletrystykę, jak i „złą poezję” czy teksty głupich piosenek. Cały czas coś piszę, ale konkretnych planów wydawniczych jako takich nie mam. Nie wiem nawet, czy mam taką potrzebę. Przynajmniej na razie.
MG: Obiecaj mi, że jeśli wylęgną Ci się w głowie jakieś nowe pomysły wydawnicze, dasz mi znać (śmiech). Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.
MK: Skoro nalegasz… (śmiech) Dziękuję również!
Maciej Kaczmarski – rocznik 1984, absolwent filozofii (specjalność: kulturoznawstwo) Uniwersytetu Szczecińskiego. Dziennikarz muzyczny i radiowy. Copywriter i publicysta portalu Nowamuzyka.pl. Promotor muzyki elektronicznej i okazjonalny współorganizator wydarzeń kulturalnych. Na co dzień domowy kinoman i kolekcjoner dziwnych przedmiotów, na co noc badacz prozy Philipa K. Dicka. Towarzyski samotnik, milkliwy gawędziarz.
Bóg w sprayu. Filozofia według Philipa K. Dicka jest jego książkowym debiutem, a jednocześnie próbą odpowiedzi na ważne pytania dotyczące dorobku jednego z najważniejszych twórców fantastyki. Od Człowieka z Wysokiego Zamku i Ubika, przez Labirynt śmierci, aż po trylogię VALIS – Bóg w sprayu to analiza twórczości Dicka i obszerny komentarz do dziewięciu wybranych powieści jednego z najbardziej oryginalnych i inspirujących autorów światowej literatury.
Recenzję książki przeczytasz TUTAJ, a fragment TUTAJ.
Więcej o Philipie K. Dicku przeczytasz TUTAJ.