Emocje po Impact Fest 2012 z Red Hot Chili Peppers w roli głównej powoli już opadły, fani mogą spokojnie zacząć myśleć o swoim własnym życiu a nie skupiać się wreszcie na tym, co było. A jak było? Cóż – dobrze!

Po festiwalu muszę przyznać, że żałuję troszeczkę swojego skąpstwa – kupno biletu na płytę było wielką pomyłką i warto było dorzucić stówkę i poszaleć na Golden Circle. Organizatorzy bardzo negatywnie zaskoczyli: olbrzymie Golden Circle z stosunkowo małą liczbą ludzi, przerwa na kilkadziesiąt metrów i… płyta. Szczerze przyznam, iż gdyby nie to, że nie zaliczam się do osób niskich (a jakimś cudem znalazłem się pod samą barierką) to nie zobaczyłbym nic. Telebimy? Ta, gdyby postawili je na ziemi byłoby to samo.

 Z racji tego, że podczas EURO 2012 na Polsce i Ukrainie zdarzyło mi się pracować – a w zasadzie wciąż pracuję – na Stadionie Narodowym w Warszawie to skupiłem się też na tym, jak wyglądało zabezpieczenie imprezy. Kompletna porażka pod tym względem, choć nie da się ukryć, że uczestnikom to nie przeszkadzało z wiadomych względów. Przeszedłem bez żadnej kontroli, bez „oklepania”, na luzie mógłbym sobie wnieść połówkę Żołądkowej i nikt nie powiedziałby ani słowa. Albo miałem takiego farta, albo tak było wszędzie. A nie, przepraszam! Musiałem wyrzucić zakrętkę od plastikowej butelki, bo bym kogoś przecież nią zakatował… albo rzucił w Kiedisa.

 Starczy już jednak marudzenia, czas przejść do części merytorycznej. Niestety nie mogę opisać dokładnie całego festiwalu, ponieważ z przyczyn niezależnych ode mnie wszedłem na lotnisko na Bemowie dopiero w połowie koncertu Public Image Ltd., czego cholernie żałuję, bo muszę przyznać, że lubię ich twórczość. Nie można tego powiedzieć o publiczności. Lydon/Rotten (jak kto woli) był strasznie zawiedziony, można powiedzieć, że był po prostu wkurzony statycznym podejściem większości fanów. Niewielu znało twórczość jego zespołu a jeszcze mniejsza licyba starała się poznawać ją podczas koncertu. To wstyd, iż największy podziw dla Public Image Ltd. zaprezentował Flea, który stwierdził, że jest zaszczycony, mogąc występować na tej samej scenie.

I dalej na scenie głównej pojawił się Kasabian! Muszę przyznać, iż nie byłem specjalnym fanem tego zespołu przed festiwalem, bo po prostu nigdy się z nim wcześniej nie zapoznałem dokładnie, choć dyskografia gości u mnie już od dłuższego czasu. Żałowałem! Fantastyczny koncert, choć muszę przyznać, że trochę zawiodła mnie publiczność. No do cholery, ja nie oczekuję, że tu będzie szalone pogo i ściana śmierci, ale litości… naprawdę nie można raz na jakiś czas podskoczyć? Zrobić… cokolwiek? Kasabian zagrał świetnie, naprawdę, szkoda, że nie dostał więcej czasu, bo ten, który miał, wykorzystał we wspaniały sposób.

red-hottPotem byłby jeszcze jeden koncert (The Charlatans) na Scenie Eventim, o której napiszę w innym terminie, a po tym… Red Hot Chili Peppers! Zespoł, do którego mam ogromny sentyment, szacunek, który budzi we mnie niezwykle pozytywne odczucia i emocje. Zespół, przy którym dorastałem. Szkoda, że nie było mi dane zobaczyć Johna Frusciante (i póki co muszę zadawalać się jego solowymy dziełami – tak, dziełami!), ale Josh jest równie wspaniały. W zasadzie jest jedno, czego mi najbardziej brakuje – chórków Frusciante. Klimatycznych, emocjonalnych, jedynych w swoim rodzaju. Jeśli chodzi o setlistę Papryczek to była dobrana według mnie genialnie. Nie mogło zabraknąć tutaj utworów z nowej płyty, która choć jest całkiem niezła (gdyby nie była autorstwa RHCP pewnie byłaby nazywana fantastyczną) to nie ma takiej mocy, jak stare utwory. I dlatego cieszę się, że opozycją dla Monarchy Of Roses było Soul To Squeeze, dla Look Around klasyczne Under The Bridge, a dla Maggie – jedyne w swoim rodzaju Higher Ground Steviego Wondera! Nie zabrakło hitów dla fanów o krótszym stażu: było i genialne Snow (Hey Oh), Around the World, Can’t Stop, czy standardowo Californication oraz By The Way. Cieszy mnie również fakt, iż usłyszałem moje ukochane Scar Tissue. Poza tym z tych świeższych płyt mieliśmy Throw Away Your Television czy też Charliego ze Stadium Arcadium. A zakończenie? Prawdziwy ukłon w stronę starszych fanów: Sir Psycho Sexy, They’re Red Hot i niemalże jak zwykle na koniec – Give It Away.

 Utwory były poprzecinane długimi, kapitalnymi improwizacjami i solówkami, które denerwowały młodszych widzów a starszych wręcz radowały. I Josh, i Anthony, i Flea, i Chad ostro pracowali przez te prawie dwie godziny i nie było wcale widać, że nie są już młodzikami. Oprócz Josha, rzecz jasna. A Warszawa Davida Bowiego… Cudowna. Ciekawe tylko, ilu fanów ją rozpoznało? Ciekawe też, ilu fanów wie, kim jest David Bowie?

 Irytowało mnie jedno – rzesze fanów w świeżutko zakupionych koszulkach, które podrygiwały tylko w rytm najbardziej popularnych piosenek. Irytujące, jak jasna cholera. Cytując znajomą: nikt im nie powiedział, że Red Hot Chili Peppers nie zaczyna się od Californication? Przy Soul To Squeeze w promieniu kilkunastu metrów od siebie byłem chyba tylko jedynym śpiewającym, praktycznie to samo było przy Higher GroundHigher Ground do jasnej cholery! A Sir Psycho Sexy i They’re Red Hot stanowił dla większości fanów tylko stek niezrozumiałych słów. To bolało jak diabli.

Na koniec – jak i w trakcie koncertu – świetne wstawki dawał Flea swoimi przemowami, które były piękne i wzruszające i… wspierające muzykę, niezależnie od gatunku. Szkoda tylko, iż podczas jednej z takich jakiś idiota (tak jest, idiota), zaczął wykrzykiwać kibicowskie piosenki i zagłuszał wszystko. Cud, że większość nie podpłapała… Cud i szczęście w jednym.

Podsumowanie krótkie: było warto. A już na sam koniec – Higher Ground!

{youtube}kHCvJMsIrP8{/youtube}

 

Opublikowano w Rock