Zapraszamy do lektury fragmentu powieści obyczajowej Jarosława Górskiego pt. Wersje, która ukazała się w marcu nakładem Wydawnictwa Prószyński i s-ka.

O książce:

Powieść Wersje opisuje środowisko warszawskich studentów z różnych środowisk, którzy kończą studia i podejmują ważne decyzje o dalszym życiu.

Mikołaj jest do szaleństwa zakochany w Agnieszce. Wie, że chcąc z nią być, będzie musiał całe życie poświęcić na spełnianie jej materialnych potrzeb. Widzi też, że będzie to niemożliwe bez wejścia w układy z jej rodziną i ludźmi, którzy mają władzę i pieniądze. On jednak poszukuje w życiu czegoś wielkiego, co nadałoby życiu sens. Dorabia, ucząc angielskiego córkę Ewy, żony znanego lekarza, która po urodzeniu dziecka porzuciła praktykę, a po latach próbuje odbudować swoją zawodową i osobistą niezależność. Ewa i Mikołaj są siebie ciekawi, próbują po ludzku się zrozumieć. Czy zbliżenie się ludzi, którzy z powodu dzielących ich różnic zazwyczaj omijają się z daleka, może przynieść dobre rezultaty?

Jarosław Górski – polonista zainteresowany historią kultury polskiej. Napisał kilkaset artykułów popularyzujących różne dziedziny sztuki i wydał książkę eseistyczną o literackich obrazach męskości (Męska rzecz, 2011). Zajmuje się także edukacją ludzi dorosłych, jest twórcą projektów i programów, prowadzi warsztaty i spotkania dyskusyjne dotyczące różnych dziedzin sztuki. Mieszka w Warszawie.
 
Autor: Jarosław Górski
Tytuł: Wersje
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 13 marca 2012
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 480
Gatunek: powieść obyczajowa

Jarosław Górski
Wersje
(fragment)

Rozdział II

1.
Z samego sobotniego rana obudził Mikołaja esemes od Agnieszki, pełen uśmiechów i buziaków, informujący o miłej niespodziance i zapraszający na obiad. W tych kilkunastu słowach i znaczkach dało się wyczuć tyle serdeczności, że w ogóle nie odczuł niepokoju, który ostatnio pojawiał się w jego głowie zaraz po przebudzeniu. Całe przedpołudnie zeszło mu na rozważaniu propozycji Rus­ka, różnych wariantów zatrudnienia i na skomplikowanych wyliczeniach, które (pewnie przyczynił się do tego ten esemes, pomyślał) dawały w końcu pozytywne wyniki. Praca w szkole to oczywiście nie żadne kokosy, ale w końcu za te osiem godzin tygodniowo miał dostać tyle pieniędzy, ile za trzy pełne zmiany w knajpie, włączając napiwki. Do tego doszłyby jeszcze prywatne lekcje; pani Borowska płaciła całkiem przyzwoicie. A gdyby jeszcze trafiło się kilka takich osób… Trzeba by się zastanowić nad ogłoszeniami. Jeśli jeszcze wypali ten wyjazd do Anglii, przywiezione pieniądze spokojnie powinny wystarczyć na półroczny czynsz. O ile Bartek nie zmyśla. Zresztą, warto by już teraz rozejrzeć się za jakąś tanią, ale przyzwoitą – Agnieszka ma swoje wymagania! – kwaterą. Rozpuścić wieści po znajomych.
Wszystko się ułoży. Ciąża Agnieszki przyszła w dobrym momencie. Teraz ich związek wkroczy w zupełnie nową, dojrzałą fazę i zbliżą się do siebie jeszcze bardziej.
Otworzyła uśmiechnięta. Ale nie rzuciła mu się na szyję, jak zawsze na powitanie, tylko złapała go za rękę, szepnęła: chodź!, i stanowczo pociągnęła w głąb długiego przedpokoju. Dopiero gdy stanęli w drzwiach jej pokoju, objęła dłońmi jego głowę i bardzo czule pocałowała w usta.
– To jest właśnie mój Mikołaj – powiedziała i wtedy dostrzegł, że w pokoju siedzą goście. Fotel na wprost wejścia zajmowała Iga Łopińska, odwieczna przyjaciółka Agnieszki, koleżanka z ławki od pierwszej klasy kameralnej prywatnej podstawówki aż po maturę, w jeszcze bardziej kameralnym prywatnym liceum, teraz studentka socjologii i bardzo pryncypialna działaczka feministyczna. Iga, co mu kiedyś zdradziła Agnieszka, naprawdę miała na imię Agata, ale ukrywała to skrzętnie, nie znosiła, gdy tak na nią mówiono, więc wszyscy, włącznie z rodzicami, zwali ją Igą i zdaje się, że wielu znajomych nie miało pojęcia o pierwszym, sekretnym imieniu. Bardzo szczupłą i pociągłą twarz malowała tak, żeby jak najbardziej uwydatnić i tak wystające kości policzkowe oraz powiększyć oczy. Miała przy tym bardzo jasne, prawie przejrzyste niebieskie tęczówki, kontrastujące z czarną kreską, co sprawiało, że z daleka te wielkie oczy wyglądały, jakby składały się z samych białek. Płowe włosy Iga ściągała bardzo mocno w sterczący warkocz, a cała jej wiotka sylwetka tonęła w luźnym ubraniu.
Obok niej siedział chłopak w niewiarygodnie odprasowanej, przylegającej do szczupłego torsu koszuli i skórzanych spodniach. Fryzurę miał bardzo wymyślną, wystrzyżoną starannie po bokach; centralny pas włosów uformowany był w misterne kosmyki, sterczące każdy w swoją stronę.
– A to jest właśnie mój Dawid. – Iga uśmiechnęła się prześlicznie, uniosła lekko z fotela i cmoknęła podchodzącego Mikołaja, który wzdrygnął się w duchu. Skąd wziął się ten wstrętny zwyczaj całowania zupełnie obcych ludzi przy byle okazji? Osobnik mianowany Dawidem także się uniósł i wyciągnął rękę.
– Kiedy dziewczyny ci o mnie opowiadały – powiedział, patrząc Mikołajowi prosto w oczy – na pewno wspomniały, że jestem znany z tego, że nigdy nie zapalam papierosa inaczej niż zapałkami. To mnie charakteryzuje. Wolałbym nie palić przez dwa tygodnie niż odpalić od zapalniczki. Czy od świeczki. Brr! – wzdrygnął się. – Wiesz, to kwestia przyjęcia pewnych form. Pilnowania własnego stylu. Konsekwencji.
– Bo my z Dawidem ostatnio dużo rozmawialiśmy o sprawie form. To dla nas bardzo ważne – wyjaśniła Iga, po czym zwróciła się do Agnieszki. – Mówiłam ci już kiedyś, Nieśka, uwielbiam się do ciebie wpraszać, także dlatego, że nigdzie mi tak nie smakuje herbata jak u ciebie. Zobacz Dawid. – Uniosła dużą filiżankę. – Nieśka naprawdę umie ją podać. To okropne, że w tym mieście, nawet w miejscach niby-przyzwoitych, podaje się herbatę w filiżankach jak do kawy. Płacisz piętnaście złotych i dostajesz herbatę w sumie w kubku.
– A tam herbata! Espresso nawet potrafią podać w kubku! – oburzył się Dawid.
– No wiesz, ta porcelana to zasługa mojej mamy – odpowiedziała rozpromieniona komplementem Agnieszka. – Ale i mnie już też niespecjalnie smakuje herbata podana byle jak. Człowiek się jednak bardzo przyzwyczaja do dobrego.
Dawid uniósł się energicznie z fotela i podszedł do otwartego okna. Stanął na jego tle, bardzo zamaszystym ruchem odsunął firankę i wyciągnął papierosy.
– Ależ ja zupełnie nie o tym mówię – powiedział lekko poirytowanym tonem, który wzmocnił jeszcze szeroką gestykulacją. – Zresztą dla mnie herbata mogłaby nie istnieć. Co innego espresso! Jeśli już muszę pić herbatę, mogę pić z plastikowego kubka. Nawet z garnka. Nie mam żadnych uprzedzeń. Jednak papierosy to nałóg. Ja jestem nałogowcem. – Zapalił zapałkę i przytknął płomień do papierosa. Zaciągnął się. – Męczę się, kiedy nie mogę zapalić – kontynuował. – Autentycznie się męczę, jak każdy nałogowiec. Ale nigdy, nigdy nie zapalę papierosa inaczej niż zapałką. Chodzi o ten ruch, ten dźwięk. To kwestia pewnej filozofii. Coś w klimacie Oscara Wilde’a. Wiecie, o co chodzi?
Mikołaj nie wiedział, ale dziewczyny, zdaje się, były pod wrażeniem. Iga podeszła do Dawida i przykleiła głowę do jego ramienia.
– My z Dawidem widzimy sprawę w sumie szerzej, w kontekście twórczości w ogóle – powiedziała żarliwie.
– Tak – potwierdził tamten przeciągle. – Twórczość to przecież kwestia świadomego podejścia do formy. Życie bezładne nie może być twórcze. Ja nie wiem, czy dla ciebie twórczość jest ważna? – zwrócił się do Mikołaja. – Jeśli tak, to wiesz, o co chodzi.
– Mikołaj tłumaczy poezję. Z hiszpańskiego – wyjaśniła Agnieszka, a Mikołaj poczuł, jak zaciskają mu się szczęki. Spojrzał na nią gniewnie, ale nie spotkał jej wzroku, zwróconego ku tamtej parze.
– O, ja tłumaczenie popieram jak najbardziej – odparł Dawid. – Trudno o lepszy wstęp do oryginalnej twórczości. Staszek Polak zawsze powtarza, że nie ma lepszej szkoły warsztatu i dyscypliny słowa niż przekład.
– Znasz Polaka? – Agnieszka otworzyła szeroko oczy i zadzwoniła o spodeczek odstawianą filiżanką.
– Ach, czy znam? – odpowiedział Dawid. – Nie wiem, czy ktokolwiek mógłby z czystym sumieniem powiedzieć, że naprawdę zna Staszka. To jest człowiek jednak bardzo skryty, mimo maski kogoś bardzo otwartego. On wydaje się taki przyjacielski, wiesz, serce na dłoni, ale ci, co są z nim bliżej, wiedzą, że to tylko pozory.
– Ale to jest bardzo widoczne w jego wierszach – dodała Iga. – Chociaż nie znam jeszcze ostatniego tomiku. Musimy przeczytać, prawda Dawid?
– No, jeśli chodzi o ostatnie rzeczy Staszka, to ja jestem bardziej sceptyczny. – Dawid zgasił już papierosa, ale wciąż stał przy oknie, półsiedząc na parapecie, ramieniem wsparty o Igę. Dzięki temu mógł oglądać Agnieszkę i Mikołaja z pewnej wysokości. – Ja bym z pewnością nie poszedł w tym kierunku. Na pewno nie. Zresztą planuję teraz tomik utrzymany raczej w klimacie wczesnych lat siedemdziesiątych, ale nie mainstreamu, tylko takich bardzo podziemnych, nowojorskich klubów. W tym projekcie fotografia będzie nawet ważniejsza niż słowo, bo na pewno, kiedy dziewczyny opowiadały ci o mnie – tu znów zwrócił się bezpośrednio do Mikołaja – na pewno podkreślały, że ja czuję się jednak przede wszystkim fotografikiem. Oczywiście, multimedialność, te rzeczy, ale klimat to jest fotografia. Klimat! – dodał dobitnie, a potem długo opowiadał o klimacie swoich zdjęć. Mikołaj patrzył na niego, ale słowa nie docierały do jego świadomości. Wyskok Agnieszki z tłumaczeniem ciągle go bolał; odebrał go jako grubą nielojalność, niedyskrecję niemal, choć przecież nie zastrzegał poufności tej informacji, więc nie mógł mieć pretensji. Właściwie czemu to miało służyć? Musi się z czegoś usprawiedliwiać?

2.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę – powiedziała Agnieszka, kiedy wróciła do pokoju po odprowadzeniu gości. Usiadła na poręczy fotela i wplotła palce we włosy Mikołaja – że Iga znalazła w końcu kogoś na poważnie. Widać, że to na poważnie, co, jak sądzisz? W ogóle to sprawa jest niesamowita, z jakimś staroświeckim urokiem. Bo oni poznali się przez rodziców, na imprezie rodzinnej. Jego rodzice robią interesy z Łopińskimi, zresztą są nawet wspólnikami gdzieś tam. To w ogóle dość znani ludzie w branży tekstylnej.
– No pewnie, że tekstylnej – parsknął Mikołaj. – I jeszcze chyba we fryzjerskiej.
Agnieszka odepchnęła jego głowę i podniosła się energicznie.
– Nie wiem – powiedziała, podchodząc do okna. Wzięła głęboki, głośny wdech i oparła się o parapet. – Nie wiem, dlaczego ty mi musisz to robić.
– Nieśka, co ja ci robię?
– Och, nie udawaj! Cały czas siedziałeś naburmuszony, jakby za karę. Ja nie rozumiem, co chciałeś pokazać i komu. A przecież wiesz, jak ważną osobą jest dla mnie Iga.
– Nieśka!
– Nie, proszę, tylko nie krzycz na mnie. Proszę cię, Mikołaj. Ona jest teraz taka szczęśliwa, w ogóle bardzo jej zależało na tym spotkaniu. Mi zresztą też. Zresztą w jakiej ty sytuacji stawiasz Igę? Ja nie wiem, co Dawid sobie teraz pomyśli. O tobie. O nas? Mikołaj, ty popatrz tylko, ile ja robię, żebyś ty w końcu odnalazł się w środowisku. Nie widzisz tego?
Mikołaj stężał.
A co ja sobie pomyślę o Dawidzie? Może od tego zacznijmy. Żebym się znalazł w środowisku? W jakim środowisku? Nie, nie wyjdę stąd, nie trzasnę drzwiami, powtórzył w duchu kilka razy. Boże, przecież ona jest w ciąży! A we mnie znów się odzywa ta idiotyczna przypadłość, ten pęd, żeby wszystko zniszczyć w jednej chwili… Nie, nie wstanę, nie krzyknę, nie wykrzyczę tego, co domaga się ujścia. Agnieszka, za kogo ty mnie masz? Robisz ze mnie na siłę tłumacza, co to warsztat ćwiczy i dyscyplinę słowa na rzecz przyszłych literackich sukcesów? Żeby ten pajac sobie dobrze pomyślał? Iga? Środowisko jakieś? A może sama musisz sobie mnie jakoś tłumaczyć? Nieśka!
– Mikołaj, przecież ty nie możesz się tak na mnie zamykać. – Chyba coś zauważyła, bo powiedziała, już łagodnie, odczuł w tonie jej głosu jakąś pojednawczość. Przecież ona jest w ciąży! Opanuj się natychmiast! Przemknęły mu przez głowę jakieś myśli wściekłe, ale odgonił je siłą. Kilka razy odetchnął głęboko, wstał, podszedł i objął Agnieszkę drżącymi ze wzburzenia dłońmi. Kiedy wtuliła głowę w jego ramię, poczuł zapach jej włosów; przytknął do nich policzek. Zazwyczaj w takiej sytuacji przepełniała go błogość, lecz tym razem nie mogła pokonać gniewu.
A Agnieszka (jak to możliwe?, pomyślał) chyba w ogóle nie słyszała szybkiego oddechu, nie czuła drżenia rąk i gorąca na twarzy. Rozpłynęła się w jego objęciu. Jest taka ufna, tak delikatna, przemknęła przez jego świadomość myśl i uderzyła jak oskarżenie. Kim on jest, żeby się pchać ze swoją barbarzyńską gwałtownością w tak subtelny i kruchy świat?
– Nieśka… – szepnął przepraszająco, a ona tylko przylgnęła mocniej i wplotła palce w jego włosy.
– Nawet nie zapytałeś, jaką mam dla ciebie niespodziankę – powiedziała uśmiechniętym głosem.
To nie chodziło o odwiedziny Igi? – pomyślał, ale nic nie powiedział, bo przecież takie słowa też mogłyby coś zepsuć. Wiedział, że dopóki nie opanuje napięcia, koniecznie musi pilnować każdego wyrażenia i gestu.
– No powiedz – poprosił.
Agnieszka pocałowała go czule w czoło, chwyciła mocno za rękę i pociągnęła za sobą.
– Chodź do kuchni – powiedziała z uśmiechem. – Musimy się zabrać za obiad, mama niedługo wróci, zje z nami.
– Mówiłaś jej?
– Nie, jeszcze nie – ściszyła głos, jakby mama była gdzieś obok. – Tylko proszę cię, Mikołaj, nie wygadaj się. Ja wiem, jak z nią gadać, sama jej wszystko powiem, tylko wiesz, muszę wybrać odpowiedni moment. Wiesz, że my mamy świetny kontakt, ale z nią trzeba umiejętnie, ona się bardzo przejmuje. A ty, mam nadzieję, swoim też nic nie mówiłeś?
– No, jeszcze nie – odpowiedział, trochę zdziwiony tą nadzieją. – Jutro będę w domu.
– Ale nie mów, co? Proszę cię, Mikołaj, jeszcze się wstrzymaj – weszli już do kuchni, Agnieszka zatrzymała się i spojrzała na niego wielkimi, czarnymi oczami. – Wiesz, zależy mi na tym. Powiem ci, kiedy będzie w porządku, dobrze?
– To znaczy: jeszcze nie jesteś pewna na sto procent? – domyślił się i w głowie nagle poczuł jakąś nieważkość.
– Nie, no coś ty – odpowiedziała natychmiast. – Na sto procent. Mówiłam ci, że kobieta jest pewna takich rzeczy.
– Oj tam, kobieta! Ale ty?
– Mikołaj, proszę, wiesz, że nie lubię takich seksistowskich uwag.
– Czemu mam nie mówić?
– Oj Mikołaj, ty się ciągle jeszcze spinasz, przecież myślałam, że już dałeś sobie spokój.
– Nie spinam się, gdzie się spinam? – odpowiedział szybko.
Kuchnia w mieszkaniu Szalewiczów była ogromna. Właściwie łączyła funkcje kuchni, jadalni i pokoju gościnnego, i właśnie tutaj odbywały się wszelkie posiedzenia, a nawet potańcówki, kiedy do Agnieszki wpadali znajomi. Centralne miejsce zajmował ciężki, zawsze przykryty krochmalonym obrusem stół, dokoła którego stało sześć bardzo solidnych, tapicerowanych krzeseł. Prawa, patrząc od drzwi, ściana zastawiona była szeregiem przykrytych blatem szafek i wbudowanych urządzeń kuchennych, na lewej zaś ustawiono potężny, dębowy kredens, który mama Agnieszki wypatrzyła kiedyś w antykwariacie. Dół mebla zdobiły rzeźbione liście i rozety, część centralną zajmowała oszklona przestrzeń z kolekcją porcelany pani Szalewicz, całość wieńczyło coś w rodzaju portyku podtrzymywanego przez trzy spiralne kolumny. Ścianę naprzeciwko wejścia zajmowały dwa ogromne okna wsparte na głębokich parapetach, wypełniające wnętrze światłem.
Mikołaj został skierowany do umycia rąk, posadzony przy stole i zatrudniony przy darciu sałaty. Wykonywał tę czynność bezmyślnie, aż ocknął się, że wciąż nie poznał zapowiedzianej niespodzianki.
– Rodzice zdecydowali, że jednak przenoszą się do Konstancina. Dom już ma być wykończony we wrześniu – odpowiedziała Agnieszka, siadając naprzeciwko i zaglądając w oczy Mikołaja uśmiechniętym wzrokiem. – Oczywiście, tego mieszkania nie będą się pozbywać. Ani tym bardziej wynajmować komuś obcemu – zawiesiła głos. – Wiesz, co to znaczy? Taka jestem szczęśliwa!
– Jak to? – nie zrozumiał w pierwszej chwili, ale jeszcze zanim usłyszał odpowiedź, zaczęło do niego docierać.
– No jak to, jak to? – roześmiała się. – My tu będziemy mieszkać!
Nigdy, nigdy przedtem Mikołaj nie brał pod uwagę takiej możliwości.
– Ale przecież to są cztery pokoje… Ze sto dwadzieścia metrów – wyszeptał tylko.
– No, ja wiem, że po tej klitce u Bartka trudno ci się będzie przyzwyczaić, ale zobaczysz…
– Nie – przerwał. – Przecież sama mówiłaś, że tu jest jakiś zabójczy czynsz, ogrzewanie strasznie drogie, przecież wiesz…
– Nie, proszę. – Tym razem weszła mu w słowo Agnieszka. – Nie szukaj znowu problemów. Przecież oni i tak musieliby ten czynsz płacić, czy bylibyśmy tutaj, czy nie, a ogrzewania też przecież nie wyłączą. To nie jest problem, Mikołaj.
Znów odczuł niedostatek powietrza.
– Wiesz – Agnieszka chwyciła go za ręce i potrząsnęła nimi, a w jej głosie pojawił się ton entuzjastyczny, który jednak do Mikołaja docierał jakby z pewnego oddalenia – nie sądziłam nawet, że tak szybko spełnią się moje największe marzenia. Będziemy razem, przecież teraz naprawdę będziemy razem! Przecież takie szczeniackie chodzenie ze sobą już nas oboje męczy, prawda? To wyczekiwanie, aż Bartek wyjedzie. Albo moi rodzice. Wiesz przecież, że tęsknię za każdym śniadaniem, które mogę z tobą zjeść, za każdym wspólnym, leniwym, porannym piciem kawy, wspólnym snuciem się z kąta w kąt, zanim się porządnie wybudzimy. Sam powiedz, czy ty lubisz się tak pośpiesznie ubierać, zanim przyjdzie moja mama? Ja się wtedy czuję, jakbym robiła coś złego. A teraz już nigdy nie będziemy do tego zmuszeni. Mikołaj! Czy ty się naprawdę z tego nie cieszysz?
– No cieszę się, pewnie, że się cieszę – odpowiedział. Nabrał głęboko powietrza i przytrzymał przez moment w płucach. – Agnieszka – szepnął, patrząc w jej oczy. – Ale przecież możemy coś wynająć, ja też już o tym myślałem. Zresztą rozmawialiśmy już o tym i mówiłaś, że rozumiesz.
– Ale przecież gadaliśmy o czymś innym, ja rozumiem, nie chciałeś, żeby mój ojciec wynajmował nam mieszkanie, ale to jest zupełnie inna sytuacja. Oni i tak ten czynsz będą płacić. To by był idiotyzm, wynajmować mieszkanie, kiedy to stałoby puste. A jakie chciałbyś mieszkanie wynająć? Ile pokoi? Przecież ja muszę mieć pracownię, pomyślałeś o tym? Przecież dziecko, ty też musisz mieć jakiś kąt. Ile to by kosztowało? Zresztą wiesz dobrze – powiedziała po krótkim namyśle – czym jest dla mnie to mieszkanie. Ile dla mnie znaczy. Przecież ja tu spędziłam całe życie. Mikołaj, ja rozumiem, wynieść się, tak jak ty, z miejsca, w którym się doświadczyło tyle złego. Ale ty też musisz zrozumieć mnie. Ja nie mogę tak po prostu zapomnieć, jaka byłam tutaj szczęśliwa przez tyle lat. To jest moje miejsce, Mikołaj, musisz to zrozumieć. Nie możesz tak po prostu ignorować moich uczuć, bo wmówiłeś sobie jakąś dumę. To znaczy, ja rozumiem twoją dumę tutaj, ale nie masz racji.
Mikołaj nic nie odpowiedział, bo usłyszeli dzwonek domofonu, na który Agnieszka zrobiła porozumiewawczą minę i przytknęła palec do ust.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – szepnęła i zajęła się panierowaniem rozbitych wcześniej kotletów.
Za chwilę drzwi wejściowe otworzyła pani Szalewicz w rozwianym płaszczu, niosąca przed sobą karton, z którego wystawały szyjki butelek wina, z poutykanymi między nimi łodygami selera, główkami sałaty, paczkami makaronu i innymi niezidentyfikowanymi pakunkami.
– Mikołajku, idź do samochodu po resztę zakupów – powiedziała, uśmiechając się promiennie, stawiając karton na blacie szafki i wyciągając z kieszeni kluczyki. – A sałatę chyba przełożymy do tej kremowej misy, Agniesiu, nie sądzisz? Ta miska jest przecież do sałatek bardziej zbitych, zresztą zobacz, jak się gryzie z obrusem.
– Mikołaj, przełóż – poprosiła Agnieszka. – Bo mi się zaraz olej przypali.
– I chyba wygodniej będzie to robić na blacie kuchennym, prawda Mikołajku? – dodała pani Szalewicz, wciąż z uśmiechem. – A nie na stole, przy którym będziemy jedli.

3.
Na wyświetlaczu telefonu zaznaczył numer, zbliżył kciuk do klawisza, ale zaraz pomyślał, że musi zwalczyć w sobie ten idiotyczny nawyk dzwonienia, kiedy tylko pojawi się w jego głowie jakiś impuls. Przecież zobaczy Bartka za trzy godziny, a sprawa nie ucieknie. A teraz liczy się każdy, dosłownie każdy, grosz. W kieszeni miał czterysta złotych za ostatnie dniówki w kawiarni, trochę śmiesznych drobnych z podziału zawartości kubka na napiwki i perspektywę zarobienia kolejnych pięćdziesięciu złotych na dzisiejszej lekcji z Olą. To cały jego majątek. A od dziś – te dwie dwugodzinne lekcje tygodniowo – to całe jego zatrudnienie. Zresztą, ile jeszcze tych tygodni? Cztery, a potem wakacje. Jeśli Bartek nic nie załatwi… Praca w szkole Ruska (trzeba zadzwonić i potwierdzić, koniecznie!) dopiero od września.
Autobus zarzucił, hamując przed skrzyżowaniem, Mikołaj chwycił się mocno poręczy, a potem zupełnie bezwiednie wypatrzył wolne siedzenie, które zaraz zajął. Za chwilę złapał się na tym, że przelicza wyciągniętą z kieszeni garść drobniaków, wygrzebuje spośród monet co grubsze nominały. Wściekły, wrzucił brzęczącą zawartość z powrotem do kieszeni, zaraz jednak wyciągnął znów, bo przecież nie zakończył obliczeń żadną sumą. I ponownie boleśnie uświadomił sobie obsesyjność tych czynności.
Co się dzieje, przecież myślał o rzuceniu pracy w kawiarni już od dawna? Miał jej tak serdecznie dość, trwał jednak siłą inercji i jakiejś głupiej lojalności wobec Aśki. Ale nawet myślał sobie, nawet gadał o tym z Agnieszką, że mógłby w końcu wylecieć. Tak byłoby najlepiej. No i marzenie się spełniło.
Po skończonej zmianie (dziś miał poranną) Aśka zaprosiła go do siebie, wręczyła kopertę z pieniędzmi, które mu była winna, i oznajmiła, że od jutra wchodzi tu ekipa remontowa. Przez trzy tygodnie muszą zdążyć z całkowitą przebudową miejsca, bo od wakacji zupełnie zmienia się koncepcja lokalu. Będzie nowy wystrój o bardzo konsekwentnej, zmysłowej, nawet lekko erotycznej estetyce. Będą dominowały miękkie plusze w tonacjach zbliżonych do różu i oczywiście męscy kelnerzy byliby w tej sytuacji elementem zaburzającym harmonię całości. Jedynym mężczyzną w całym wystroju będzie barman, ale facet raczej w typie raczej włoskim czy latynoskim, bo miejsce ma być ostoją (tak powiedziała Aśka, a Mikołaj właśnie te słowa zapamiętał dokładnie) bardzo świadomego kiczu. Zatrudni się więcej dziewczyn, a stroje dla nich już zostały zaprojektowane.
– To od jutra mam nie przychodzić? – zapytał zupełnie zdezorientowany. Teraz, gdy sobie to przypominał, aż nie mógł siebie samego rozpoznać w tej reakcji: nie wyszedł trzaskając drzwiami, nie wrzasnął, nie poczuł nawet przepełniającej go wściekłości, tylko otworzył szeroko zdziwione oczy.
– No przecież mówię, że od jutra – odpowiedziała Aśka. – Przykro mi Mikołaj, wiesz, jak cię lubię. Ale wpadaj po remoncie. Przyjdź ze swoją dziewczyną czasem na kawę czy wieczorem czasem na imprezę, będzie co prawda selekcja, ale powołaj się na mnie, jesteś zawsze tu miłym gościem.
– Nie mogłaś mi powiedzieć wcześniej? – zapytał cicho, a teraz ton tego pytania wydawał mu się żałosny. – Tylko tak, od jutra nie przychodź? Przecież poszukałbym czegoś.
– Oj, sam wiesz, jak byś pracował, gdybyś wiedział, że to twoje ostatnie dni. No, znajdziesz coś na pewno – uśmiechnięta Aśka odpowiedziała tonem pewnego politowania, z kieszeni wyciągnęła plik banknotów, od którego odjęła sto złotych i dołożyła do leżącej wciąż na stole koperty. – Weź – powiedziała. – I idź podzielić kubek z dziewczynami. Dziś wszystko jest dla was, ja rezygnuję ze swojej doli.
A on schował kopertę do kieszeni i posłusznie poszedł po owoce tej niespodziewanej szczodrości. Wrócił jeszcze na moment na zaplecze, żeby powiedzieć Aśce „do widzenia”, a kiedy wychodził z kawiarni, spojrzał na jedno z pięter kolorowych butelek za barem, na półeczkę, z której Aśka była tak dumna. Stały tam najdroższe alkohole, rzadkie, stare koniaki i whisky, nalewane do kieliszków i szklaneczek niemalże kroplomierzem, jeśli już raz od wielkiego święta zdarzył się na nie amator, bo prawie nikt nigdy tych płynów nie zamawiał, ale sam widok butelek miał świadczyć o niepospolitej klasie lokalu. I tak sobie pomyślał, że mógłby teraz wskoczyć za bar, zabrać ze dwie takie i wyjść. A potem schlać się z Bartkiem tymi eliksirami burżujstwa, pijąc prosto z gwinta i zakąszając kiszonymi ogórkami. Wtedy, przed barem, odgonił tę myśl, ale teraz cały czas wracała do niego w formie w bardzo plastycznych wyobrażeń.
Albo Ruskowi mógłby taki koniaczek postawić. No bo w końcu należał mu się rewanż za ostatnie spotkanie, kiedy mimo protestów nie pozwolił Mikołajowi dołożyć się do rachunku za wypite piwo.
– Właściwie to jest okazja – uzasadnił tę hojność po trzeciej chyba kolejce. – Bo dzisiaj jest osiemnastka Baśki.
– Osiemnastka? Baśki? Jezu! – Mikołaj pamiętał ją jako dwunastoletnią, strasznie skupioną na sobie, chudą dziewczynkę o przepięknych, gęstych, złotych włosach, aż unoszących się wokół piegowatej twarzy na kształt aureoli. W pierwszej klasie liceum Rusek zabierał córkę na wszystkie klasowe wycieczki, a na jednej z nich Mikołaj i Baśka bardzo się polubili, choć ta sympatia miała dość burzliwy przebieg, bo przejawiała się tym, że Mikołaj sobie z Baśki podrwiwał, a ona śmiertelnie się obrażała. – Co ona w ogóle teraz robi?
– Co ma robić? Lata po stepie jak Cygańczuk bosy – roześmiał się Rusek i uniósł szklankę jak do toastu. – Czas leci, co?
– To jakaś impreza będzie?
– Ach, daj spokój – Rusek pociągnął długi łyk, skrzywił się na pytanie, odstawił szklankę i zapalił papierosa. – Z Baśką to ja nie mam łatwo. No, pewnie ona ze mną też – uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. – Nie dogadujemy się. Wiesz, jak to jest, ona ma mnóstwo żalu do mnie o matkę. O siebie pewnie też, ale mówi o matce, jeśli coś w ogóle mówi. Ja tam zresztą do nich nie mam wstępu, z Magdą nie mogę się nawet spotkać, żeby rozwód sformalizować. Baśka czasem do mnie wpada dla przyzwoitości, ale taka wtedy rozmowa… Siedzi i czeka, żeby już pójść. Wiesz, jak to jest.
– Ale gadałeś z nią? O co jej chodzi?
– Do niej gadałem. Zresztą, o co chodzi? Że nie jestem z nią i z matką.
– A co to, jakaś nowość? Mnóstwo ojców nie jest. Mój też.
– I co, dogadujecie się?
– Nie! – powiedział mocno Mikołaj. – Ale to nie o to chodzi. Ty nie wiesz, jaki on jest.
– I tu pewnie trafiłeś – westchnął Rusek. – Baśce też chodzi o to, jaki ja jestem. Kiedyś moja i Magdy przyjaciółka gadała z Baśką. Opowiadała mi potem. Pyta Baśkę, czyby nie chciała jakoś się do mnie zbliżyć. A ona: „Ty nie wiesz, jaki on jest”.
– A z jej matką, o co wam poszło?
– No właśnie o to. O to, jaki jestem. – Rusek zapalił nowego papierosa, choć poprzedni jeszcze się dymił w popielniczce. – A o co innego?
Mikołaj zawstydził się swojej dociekliwości. Popatrzył na niego dłużej. Rusek zawsze był drobny, ale odkąd Mikołaj widział go ostatni raz, wychudł jeszcze bardziej. Postępującą łysinę maskował, po prostu goląc głowę. Kiedy wciągał dym, jego policzki zapadały się, jakby pod nimi nie było czaszki, zmarszczki i bruzdy werżnięte były w jego twarz tak głęboko, że wydawały się przecinać na wylot wyschniętą skórę. Ile mógł mieć lat? Mikołaj pamiętał, że opowiadał kiedyś o swoim udziale w strajku studenckim w stanie wojennym, więc czterdzieści kilka. Na ile wyglądał?
Tamten pytająco ściągnął brwi i Mikołaj odwrócił wzrok. Spojrzał za chwilę, ale zdziwiony nie dostrzegł w oczach Ruska dezaprobaty, nawet zamyślenia, tylko jakiś błysk. Coraz weselszy. Popatrzyli po sobie i obaj równocześnie wybuchnęli śmiechem. (…)