O książce:
Imperium karmi się krwią swoich żołnierzy.
Wieczne wojny pochłaniają wciąż więcej i więcej istnień. Szkoda czasu na szkolenie żołnierzy – wystarczy, że potrafią stać w szeregu i trzymać karabin. Strzelać nauczą się w boju.
Oto cena przetrwania tysiącletniego cesarstwa. Cena, której nie sposób już dłużej płacić…
Przyszłych zdarzeń nie widzą nawet kamienne oczy posągu dawno zmarłej cesarzowej Achai. Ktoś jednak zna stawkę i reguły tej gry. Jego pierwszy ruch powoduje lawinę.
Wielki powrót autora kontrowersyjnego w opinii krytyków i uwielbianego przez czytelników. Kontynuacja cyklu Achaja, obsypanej nagrodami legendy polskiej fantastyki. Osiem lat czekaliśmy na tę premierę!
Tytuł: Pomnik cesarzowej Achai
Autor: Andrzej Ziemiański
Wydawca: Fabryka Słów
Data wydania: 4 kwietnia 2012
ISBN: 978-83-7574-675-4
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 688
Tom cyklu: 1
Gatunek: fantastyka
Pomnik cesarzowej Achai
Andrzej Ziemiański
(fragment)
Pomnik cesarzowej Achai był tak duży, że wyrastał nawet nad okoliczne skały. Kai skrzywiła się patrząc na wykute w kamieniu wyobrażenie dziewczyny sprzed paruset lat. Miała dziwną twarz o wyrazie arogancji i pewności siebie, patrzyła gdzieś w przestrzeń, ponad piaskami pustyni otaczającymi szkołę czarowników. Ciekawe czy naprawdę była taka brzydka, czy to tylko wyobrażenie nieznanego rzeźbiarza, który uważał, że cesarzowa powinna wyglądać chamsko i butnie? Chwała cesarstwa przede wszystkim, ponad kobiecość? Podobno baba była tak dobra w mieczu, że pokonała samego Viriona. Kai pamiętała to z nudnych wykładów w szkole. Kurza dupa! Wzruszyła ramionami. A kto to był Virion? Usiłowała sobie przypomnieć jakiekolwiek inne nazwisko z tamtej zamierzchłej epoki. No… Ten no… Nie. Ta… Ach. Czarownica Arnne. Również sponsorka szkoły. Jej pomnik, dużo mniejszy, oczywiście, bo nie miała takich możliwości jak pani cesarz, również gdzieś tu był, wśród skał, na wysypisku śmieci.
Śmieci. Właśnie. Przypomniała sobie. Opróżniła trzymany w ręku kosz z odpadkami, który kazano jej taskać aż z kuchni. No i ją ukarali. Ją, Kai, szlachecką córkę! Nie mogła się z tym pogodzić. Niemniej sprawa jednak była. I to jaka, choć poszło o zakład tak durny, że nic głupszego nie dałoby się już wymyślić. Praprzyczyną była kłótnia z koleżankami, które oczywiście nie wierzyły jej, że ten przystojny, umięśniony brunet Pensa, jest w niej zakochany. Tak nawiasem mówiąc ona sama w to nie wierzyła no ale przecież nie po to Bogowie dali jej rozum, żeby z niego nie korzystała. Pensa się nie liczył. Liczyło się wrażenie jakie wywoła wśród koleżanek. Plan był taki: jeśli podczas corocznych szkolnych zawodów zapaśniczych chłopak z pewnych oczywistych i wszystkim widocznych względów nie będzie mógł wystąpić to ona wygrywa. Jeśli wystąpi bo nic się z nim nie stanie – zakład jest przegrany. Trudna sprawa.
Kai jednak miała pewien atut, o którym tamte nie wiedziały. Dobra jej rodziny położony były w lesistych rejonach Arkach. Gęste knieje otaczały wszystko: jej dwór, jej dobra, wszystkie trakty. A dziecka samego przecież do lasu nikt nie ośmielił się puszczać. Kiedy więc tylko wyrywała się z rąk salonowych nauczycieli, we wszelkich wyprawach towarzyszył jej gajowy z pomocnikiem oraz… stara zielarka. Miała pieczę, by dziecko nie zjadło czegoś trującego, umiała zrobić opatrunek gdyby się skaleczyło, umiała wyleczyć gdyby ukąsił ją jadowity wąż. A podczas tych wypraw z kim miała rozmawiać mała dziewczynka? Z dwoma gburowatymi mężczyznami? Nie. Zaprzyjaźniła się ze starą by po kilku latach stać się specjalistką w przygotowywaniu różnych mikstur.
W dniu zawodów była bardzo pewna siebie. W nocy przyrządziła napar z ziół, które stara robiła dla mężczyzn w podeszłym wieku biorących sobie młode żony. Za drobną łapówkę załatwiła sobie funkcję pomocnicy w szatni. Kiedy zawodnicy zaczęli się zbierać podeszła do Pensy i podała mu dzbanek z ziołami. Bardzo sprytnie przestrzegła go, żeby nie pił zimnej wody bo można od tego dostać kolki, a ona ma przecież specjalny, wzmacniający napój. Nie było problemów.
Kiedy zaczęły się zawody, stała w pierwszym rzędzie, tuż przy placu zmagań, zawzięcie machając rękoma. Zauważył ją, skinął głową, zostało to odnotowane przez koleżanki. A potem się zaczęło… Dwóch zapaśników stanęło naprzeciw siebie, sędzia ogłosił początek starcia, zawodnicy starożytnym obyczajem zrzucili szaty by ruszyć do boju nago i…
Napój miłosny działał. Psiakrew! A Pensa w dodatku był człowiekiem honoru! Skoro dostał „wzmacniający napój” to po rycersku podzielił się nim z przeciwnikiem. Widać więc było dwa dowody na skuteczność naparu z ziół. Skandal.
Nikt nie miał pojęcia co zrobić. No teoretycznie mężczyzna przecież nie włada tą częścią ciała w sposób tak do końca świadomy. Ale dwóch mężczyzn, naprzeciw siebie i…? Kai truchlała. Awantura, która wybuchła chwilę później mogła roznieść uczelnię w drzazgi. Oczywiście wbrew jej naiwnym nadziejom momentalnie stało się jasne, że w grę nie wchodzi żaden rodzaj magii, zaczęto więc szukać kogoś kto zna się na lubczykach. Oj, naiwna, naiwna… Śledztwo nie trwało nawet dziesięciu modlitw, a orzeczenie kary mniej niż jedna. Wychłostano ją, ale to to pal piorun. W rolę kata musiał się wcielić chłop z okolicznej wsi, a on przecież nie śmiał tknąć jaśnie panienki tak, żeby uszkodzić skórę. Całe to bicie przypominało, poza teatralną formą, mniej więcej to jak biła ją matka. Tyle, że się najadła strachu i chyba o to, przede wszystkim, chodziło. Gorsza była karna służba w kuchni. I to, żeby truciznami nie mogła się mścić, nie przy przygotowywaniu potraw. Musiała czyścić stare gary i zajmować się śmierdzącymi odpadkami! Dno poniżenia dla szlachcianki.
Usiadła na skalnym piargu. Wściekła rozejrzała się wokół. Nieprawdopodobny krajobraz. Skłony wyglądały jakby były zalane piachem. Wyrastały nagle, w różnych miejscach bez żadnych pofałdowań – wprost z idealnie równego terenu. Na szczęście dawały trochę cienia w sercu pustyni. No a w tej chwili niewielką osłonę przed smrodem z wysypiska. Jak długo będzie musiała jeszcze dźwigać te ohydztwa? Wzruszyła ramionami. O tym zadecyduje mistrz szkoły. Podobno kara jest bardziej dotkliwa kiedy skazany nie wie jak długo będzie trwała. Szlag! Psiakrew!
Zrezygnowana podniosła kosz i ruszyła w drogę powrotną. Czuła jednak coś dziwnego. Coś działo się wokół. Nie mogła zaszeregować tego odczucia. Będzie miał błysk? Nie. Krople potu gromadziły się na gęstych brwiach. Szlag! Co to jest? Zaniepokojona zatrzymała się na chwilę i wytarła czoło rękawem. Czuła, że coś się stanie. Ale to na pewno nie był zwykły błysk. To było jak… jak… jak drganie całego wszechświata. Zatoczyła się pod skałę. Upuściła kosz, coś pulsowało jej w skroniach. Na chwiejnych nogach, zupełnie odruchowo zrobiła jeszcze kilka kroków. I wtedy to zobaczyła. Ciało mężczyzny w ciemnym płaszczu leżącego w załomie piargu. Drgnęła w nagłym paroksyzmie strachu. Tego ciała nie było przecież kiedy szła w przeciwną stronę. Opanowała się z najwyższym trudem. Wiedziała… Wiedziała kto to jest. Ciemny, bardzo zniszczony płaszcz, obcięty, najmniejszy palec lewej dłoni, z którego sączyła się krew. Pieprzona, zamierzchła tajemnica. Czuła przebiegające po plecach ciarki.
Zamknęła oczy i zaciskała powieki dłuższą chwilę. Kiedy je otworzyła poza mroczkami w polu widzenia nic się nie zmieniło. Ciało tajemniczego mężczyzny leżało tam dalej. Znała jego historię. Przed setkami lat, a to przecież jakaś niewyobrażalna otchłań czasu, czarownik Meredith związał się z tajemniczą rzeczą, przedmiotem stworzonym przez Boga Zdrajcę. Ta rzecz, to coś, ofiarowało mu nieśmiertelność. Ilekroć Meredith ginął jego ciało pojawiało się w różnych miejscach na świecie, Wszędzie tam gdzie panowała zaraza, okropna choroba zabijająca ludzi, na którą nie było żadnego lekarstwa. Ciało znajdowało się w stanie pierwszej śmierci. Łatwo je było powołać na powrót do życia. Mógł to zrobić nawet zwykły, wiejski czarownik.
Kai pokonując drżenie nóg zrobiła dwa kroki i nachyliła się lekko. Leżący człowiek wyglądał jakby umarł dosłownie przed chwilą. A przecież mogło to się zdarzyć setki lat temu. Na przykład w czasach kiedy Rada Czarowników ogłosiła zakaz powoływania go do życia na powrót. Zamierzchła tajemnica, o której uczono w każdej szkole na pustyni, a właściwie przed którą ostrzegano na samym wstępie każdego nowego ucznia. Kai przygryzła wargi. Z jednej strony się bała ale z drugiej powodowała nią nieprzeparta ciekawość. Nie zamierzała, oczywiście, ożywiać trupa, ale… Zrobiła jeszcze dwa kroki, przełknęła ślinę, dotknęła policzka zmarłego i odskoczyła natychmiast na bezpieczną odległość. Bogowie! On był jeszcze ciepły! A przecież martwy od setek lat. Ciepły!
Nie mogła pokonać jakiegoś dziwnego dygotania, które targało nią od wewnątrz. To nie tylko był strach. Także dziwna fascynacja. O szlag! O szlag jasny! Ciało Mereditha pojawiało się tam gdzie szalała zaraza. A przecież tutaj nikt nie chorował. No zaraz… Słyszała przecież, że w wiosce na skraju pustyni zmarło kilku chłopów. Ale kto by się tam chłopami przejmował. Zaraz. Wioski, które obsługiwały szkołę były oddzielone piaskami od jakichkolwiek innych, ludzkich siedzib. Rzeczywiście chorowali od pewnego czasu. Zarazę rzeczywiście można było przeoczyć, z powodu separacji – to nie był wybuch epidemii, jak w wielkich skupiskach ludzi, tylko powolne tlenie się. A czarownikom i tak nic nie groziło bo byli nauczeni panowania nad własnym ciałem.
Kai czuła jednocześnie strach i fascynację. Zrobiła ponownie dwa kroki do przodu. Ostrożnie, tak jakby obawiając się, że martwy mógł się jakoś ocknąć sam z siebie, dotknęła jego warg. Ciepłe. Cofnęła rękę. Ciekawe co on ma w kieszeniach płaszcza? Przedmioty sprzed setek lat…
– Ani mi się waż!!!
Gwałtownie zacisnęła uda z całych sił. O mało nie zsikała się ze strachu. Dysząc odskoczyła gwałtownie czując walące w piersiach serce. Nie mogła opanować drżących rąk.
Mistrz szkoły schodził właśnie wąską ścieżką wijącą się pośród skał.
– Ani mi się waż! – wrzasnął gniewnie jeszcze raz.
– Ale, panie, ja… Ja nie zamierzałam go ożywiać – usiłowała się tłumaczyć.
– Jego nie wolno nawet dotykać.
– Wiem, ja… – Kai nagle zdała sobie sprawę, że dotknęła zwłok. Nawet dwa razy. – Szlag! – Przecież go nie dotykałam. Ani mi taki pomysł w głowie postał!
– Głupia – mistrz stanął tuż obok usiłując uspokoić oddech. Był już bardzo stary i droga przez skały musiała nadwerężyć jego siły. – Głupia – dyszał ciężko. – To śmierć – wskazał na leżące ciało. – To sama śmierć – oparł się na swoim, długim kiju. – Chłopi w wiosce umierają w gorączce. Zaraza. Zwiastun pojawienia się Wyklętego!
– Ja wiem mistrzu. Ja wiem. Nie dotykałam – kłamała okrutnie. – Nie chciałam go powołać do życia.
– Głupia – mistrz powoli odzyskiwał oddech. – Jak go dotkniesz opadnie cię chmara małych okropieństw, które powodują śmierć. Tobie nic nie grozi. Jesteś już prawie czarownikiem. Ale… – starzec pokiwał smętnie głową. – Ale ile osób zabijesz dzisiaj, dziewczyno? Ilu jutro? Ilu ludzi w ogóle poślesz do grobu?
Kai przełknęła ślinę. Nie miała niczego do powiedzenia.
– Dobrze… – mistrz na szczęście nie wnikał w to co miało miejsce. – I tak nie wolno ci chodzić do wioski. Zresztą to w tej chwili nieważne. Dzisiaj poślę cię z misją, więc może nikogo nie zabijesz…
– Z misją??? – Kai aż podskoczyła.
– Zamknij się i słuchaj – starzec ruszył w drogę powrotną. – Trzeba zawołać chłopów. Niech wykopią grób i drągami zepchną tam ciało. Niech przysypią je ziemią – mistrz znowu się zasapał. – Nie pierwszy to grób Wyklętego na terenie tej szkoły. I pewnie nie ostatni…
– Panie, powiedziałeś, że wyślesz mnie z misją. Panie…
– Milcz. To jest sama śmierć – wskazał kciukiem za plecy. – To jest upiorna broń, która może komuś dać władzę nad światem. Tak kapryśna jednak, tak dziwna, tak tajemnicza, że setki lat temu czarownicy zabronili powoływania go do życia. Wyklęty związał się z bogiem zdrajcą. Z niesamowitą rzeczą, którą ten bóg powołał do życia. Nie wolno dotykać tej tajemnicy.
Kai o mało nie eksplodowała z podniecenia. Co ta stara pierdoła wygaduje o jakichś tam zamierzchłych tajemnicach? Przecież to nieważne brednie.
– Wiem, panie. Wykładali nam to na samym początku – Kai nie wiedziała jak nakierować mistrza na właściwy tok rozmowy. – Powiedziałeś panie, że wyślesz…
– To upiorna broń – starzec zdawał się nie zwracać uwagi na jego słowa. – Może się jednak zwrócić przeciwko temu, który chce jej użyć. Jest straszna, jest za bardzo dziwna, żeby można było zrozumieć jej istotę. Nie wolno powoływać Wyklętego na powrót do życia. Nie wolno pod żadnym pozorem.
Kai wiła się nie wiedząc jak spytać o to co dla niego najważniejsze. Zamierzchłe tajemnice miała, delikatnie mówiąc, w dupie. Teraz najważniejsze dla niej było, że miała szansę założyć na głowę czarną opaskę. Koledzy i koleżanki zzielenieją z zazdrości. Nawet ten Pensa, śliczny nawiasem mówiąc, powinien spojrzeć na nią łaskawszym okiem. W końcu nie po to narażała swoją karierę w szkole robiąc to co zrobiła, żeby nie zwrócić na siebie jego uwagi. A trudno. Dostała karę. Zaliczyła już chyba wszystkie upokorzenia, które można było zaliczyć. Nie było warto. Ale teraz… misja!
– Mistrzu – szepnęła. – Mówi…
– Mówiłem, mówiłem – przerwał jej tamten w pół słowa. – Ach tak misja.
Kai jakby urosła.
– Jakaś idiotka, księżna Arkach, złożyła ślubowania, że wyśle statek do Gór Bogów. Wyprawa wotywna – starzec prychnął z pogardą. – No i chce mieć czarownika w składzie załogi. No nie, powiedziałem, czarownik dla zaspokojenia czyjegoś kaprysu? Nie. Nigdy w życiu – mistrz znowu się zasapał. – No ale… Ona jest sponsorem szkoły. Więc pomyślałem, wyślę jakiegoś szczyla, niech się cieszy głupia. A szczaw niech udaje, że jest czarownikiem. Wszyscy będą zadowoleni.
– Mistrzu…
– Milcz niepytana. Padło na ciebie bo po pierwsze i tak masz karę więc nie możesz brać udziału w zajęciach. A po drugie jesteś szlacheckim dzieckiem. Bywałym w świecie. Uczonym. Wysławiać się umiesz, znasz konwenanse. A poza tym umiesz jeździć konno. A do portu trzeba szybko dotrzeć bo statek wypłynie lada dzień.
Kai czuła, że poczucie własnej powagi zaraz zamieni ją w granitowy głaz, a jednocześnie rzeka miłości własnej porwie gdzieś daleko, poza horyzont.
– Mistrzu – zapytała usiłując przynajmniej udawać, że jej własny głos jest pozbawiony nutek samouwielbienia. – Co mam robić w trakcie wyprawy?
– Najlepiej nic – odparł szczerze. – Ale wiem, że i tak nie posłuchasz – starzec zasapał się znowu i stanął. – Mimo tego całego twojego wykształcenia jesteś okropnie durna.
– Ja…
– Ty dziecko teraz biegnij po sprzęt i ruszaj – mistrz oparł się na swoim kiju. Wyjął z rękawa dość sporą chustę i otarł nią twarz. – A ja tu zostanę, żeby odzyskać oddech.
Kai nie trzeba było powtarzać dwa razy. Wykonała coś, co przy dużej dozie dobrej woli można byłoby uznać za ukłon, warunkowo darowała mistrzowi to „dziecko” i runęła biegiem w kierunku szkoły. Cudownym zrządzeniem losu teraz już nie czuła upału, który dotąd tak dawał jej się we znaki. Nawet nie była spocona kiedy pędem wpadła do intendentury.
– Mam pobrać sprzęt!!! – wrzasnęła. – Jadę z misją!!!
Trzech pomocników ryknęło śmiechem.
– Ciszej, ciszej… – mistrz administrator tylko kręcił głową. – Bo nam uszy odpadną od tych ryków.
– Mam pobrać sprzęt – powtórzyła Kai trochę ciszej. – To misja najwyższej wagi.
Pomocnicy zaczęli wyć ze śmiechu. Szturchali się nawzajem i robili porozumiewawcze miny. Mistrz sam z trudem panował nad wyrazem twarzy. Osobiście jednak przyniósł mu dwie sakwy i siodło. A potem… Potem, choć w jego oczach błyskały wesołe ogniki, zawiązał dziewczynie na głowie czarną opaskę. Prawdziwą.
– Czarownico – sam omal nie parsknął śmiechem ale się opanował – idź i czyń swoją powinność. Bądź wierna jak pies, gryź jak jadowity wąż, bądź mądra jak mistrzyni! Czarownico – mistrz musiał odkaszlnąć, żeby utrzymać poważny wyraz twarzy – czy wiesz po co istniejemy?
– Żeby utrzymać istniejący porządek rzeczy – odpowiedziała Kai odruchowo. Wtłaczano im to do głowy dwieście razy dziennie. Taka sama inskrypcja widniała nad główną bramą szkoły.
– Idź więc – mistrz wskazał palcem drzwi. – Wysyłam cię z misją!
Kai nie zwracając uwagi na chichoty pomocników wzięła swoje siodło i sakwy. Ruszyła do drzwi. Powoli. A właściwie to nawet coraz wolniej. Pieprzyć tych z intendentury. Oni nie byli ważni. Teraz dopiero pokaże tym naprawdę ważnym ludziom gdzie jest ich miejsce.
Teoretycznie mogła wąską, drewnianą galeryjką dotrzeć stąd od razu do swojej sypialni. Ale przecież nie o to chodziło. Spiralnymi schodami zeszła na dziedziniec. Przełożyła sakwy przez ramię, a siodło, choć ciężkie, umieściła na własnym karku. Teraz powoli. Powoli. Jej koleżanki skupione wokół wykładowcy gremialnie odwracały głowy. W ich oczach była tak skondensowana zazdrość, że rzeka miłości własnej Kai zamieniła się właśnie w nieprzebyty ocean. Czarna opaska! Czarna opaska na czole… Nie można było bardziej dobić tych durnych dziewuch. Ale to jeszcze nie wszystko. Przeszła, jeszcze wolniej, tuż obok męskiej grupy. Choć usiłowała się nie rozglądać pochwycił kilka ciekawskich spojrzeń. I kilka bardzo „męskich”. Tak „męskich” – to chyba najlepsze określenie – zazdrosnych, zainteresowanych, podziwiających, rozmarzonych. Nie mogła się odwrócić ale czuła jak zazdrość w oczach kolegów dosłownie kłuje ją teraz w plecy. Bogowie! To najpiękniejszy dzień w jej życiu.
Powoli! Powoli! Krok za krokiem dotarła do drugich spiralnych schodów. Siodło zostawiła tutaj. Z sakwami na ramieniu, wspięła się znowu na galeryjkę. Bardzo uważała, żeby ani razu nie zerknąć w bok. Wystarczała jej ta totalnie zazdrosna cisza poniżej.
Udało się nie odwrócić głowy choć korciło jak szlag. Dotarła do swojej sypialni. Tu nareszcie mogła odrzucić sakwy. Skoczyła do ściany i odsunęła dwie spróchniałe deski. Garniec z winem był. Kai wyjęła go i powąchała ostrożnie. Koleżanki mogły przecież wychlać wino i normalnie nasikać do środka. Ale nie. Skosztowała drobinkę. Uch! Nie znalazły świnie jej wygranej w zakładzie. Nie znalazły. Upiła trochę bo nagle poczuła pragnienie. Resztę wlała do ogromnego bukłaka, a i tak zostało jeszcze tyle, żeby napełnić stojący na szafce kubek. Właśnie miała go osuszyć kiedy poczuła czyjąś obecność. Spokojnie! Nawet nie drgnęła. Jest przecież teraz czarownicą w misji. Spokojnie… Upiła łyk, a potem powoli, jak stary żołnierz weteran spojrzała w okno. Pokiwała głową jakby roztrząsając bardzo ważne sprawy i dopiero potem spojrzał w kierunku drzwi. Stała w nich „Mała Lee”, dziewczyna będąca kimś w rodzaju przywódcy grupy dziewcząt – najstarsza i najbardziej zaawansowana. Przydomek „mała” był zresztą raczej przyjacielską kpiną. Lee należała do najwyższych w szkole.
– Cześć Kai – powiedziała. – Przyszłam się z tobą pożegnać.
O dziwo tamta pamiętała jej imię. A teraz nawet przestała się wynosić ponad „młode”. I co jeszcze dziwniejsze jej głos sprawił, że Kai nagle przestała się nadymać z powodu swojej misji. Zrobiło się tak jakoś normalnie.
– Dzięki, że przyszłaś.
– Przyniosłam ci ciasteczka na drogę – dziewczyna położyła na stole niewielki płócienny worek. – Bardzo kwaśne. Dobre na podróż w upale bo sprawiają, że w ustach robi się dużo śliny.
– Siądź, napij się wina – Kai podsunęła stołek przy oknie.
– Wygrana z zakładu? – uśmiechnęła się Lee. – Z przyjemnością – usiadła masując sobie skronie. – Dzisiaj jest jakiś straszny dzień. Dziewczyny wariują, co chwilę, któraś ma błysk.
Dobre sobie. Niektóre dziewczęta mają błyski bo właśnie jest sprzyjająca aura, niektóre zaś muszą czyścić gary i babrać się w nieczystościach i nie mają czasu na przewidywanie przyszłości bo są zbyt zajęte śmierdzącą teraźniejszością. Ach, dobrze, że miała to już za sobą.
– Pewnie wina pogody – powiedziała głośno. – Ten wiatr od pustyni zawsze sprawia, że wszystkie wariują.
„Mała” Lee skinęła głową. Suchy wiatr był przekleństwem szkoły. Mówiono, ze przynosi z sobą złe myśli i zalążki nieszczęść, które szukają złej gleby. Kiedy wiał uczniowie wieczorami często dostawali gorączki, majaczyli, byli doświadczani przez chore odbicia drobnych fragmentów przyszłości.
– Tia… Nie tłumaczy to jednak twojej kary – wysoka dziewczyna upiła łyk wina. Sądząc po cichym mlaśnięciu bardzo jej smakowało. – Rozmawiałyśmy o tym.
– Przecież kara właśnie się skończyła.
– Wiesz… – tym razem „Mała” westchnęła cicho. – Tobie, córce szlachcianki to on – tu wskazała kciukiem kierunek, na którym leżała prawdopodobnie komnata mistrza szkoły – on może co najwyżej nasikać na łóżko, a i to tylko wtedy jak nie widzisz. Ten teatr z chłostą i robotą w kuchni sobie pomińmy. Tak naprawdę to on ci nic nie może zrobić, a afera nie była znowu aż taka wielka. Nie przeginajmy.
– O czym mówisz?
– Widzisz tak żeśmy sobie z koleżankami wydumały, że skoro on jest bezsilny to po prostu chce się ciebie pozbyć ze szkoły na zawsze. No i znalazł rozwiązanie idealne. Księżniczka chce czarownicę na wyprawę wotywną – dostanie, ty chcesz końca kary – dostajesz nagrodę, mistrz chce ci dać kopa w tyłek – daje. I co gorsze wszyscy zadowoleni. Księżniczka wysupła pieniądze na wsparcie szkoły, ty już tu nie wrócisz, a mistrz nie uszczupli kadry wysyłając na wyprawę fachowca.
– Prawda – Kai przysiadła na parapecie. – To brzmi rozsądnie. Ale… skąd wiesz, że już tu nie wrócę?
– Jedna z twoich współspantek w celi miała błysk i powiedziała, że twoje łóżko już na zawsze będzie puste.
Kai poczuła lekkie ukłucie strachu.
– Umrę?
– Jak każdy – westchnęła Lee. – Ale kiedy konkretnie to nikt nie wie.
– Ten wiatr…
– Ta. Wiatr, wszyscy odchodzą od zmysłów, falowanie świata, w wiosce zaraza, a to może sprawić, że ukaże się Wyklęty. „Zobaczysz Wyklętego, szykuj się na złe wieści” – „Mała” zacytowała księgę trwania.
Kai chciała coś powiedzieć ale tylko przełknęła ślinę. Uznała, że tak będzie lepiej. Miała zaraz wyjechać. Po co wspominać o przygodzie na piargach.
– No i coście tam wymyśliły? – spytała w zamian.
– Że takie szczęśliwe koincydencje, jakie rzekomo sprawia mistrz, to jednak się nie zdarzają naprawdę. Tu się dzieje coś znacznie bardziej ważnego. I on to musi czuć.
– Ale nam ściemnia?
– Nie inaczej – „Mała” uśmiechnęła się wrednie. – I dlatego chce cię stąd szybko usunąć.
– Dlaczego?
– Żebyśmy się nie dowiedziały o co chodzi.
Kai palnęła się w czoło ze zrozumieniem. Nie miała zielonego pojęcia czemu akurat ona wydała się mistrzowi szkoły zagrożeniem, nie miała żadnego pomysłu o co mogło tu chodzić ale w jednym dziewczyny miały rację. To była absolutnie ostatnia chwila, żeby się czegoś dowiedzieć. „Mała” Lee, najstarsza, najbardziej doświadczona i zaawansowana w nauce w jej obecności pokieruje błyskiem i być może czegoś się dowie o przyszłości. Zobaczy jakiś mętny obraz, usłyszy czyjś głos, być może poczuje coś co będzie udziałem człowieka, który jeszcze się nie narodził. Okruchy przyszłości były narowiste i niepokorne, prawie nie dało się nimi kierować. Ale teraz, przy wietrze z pustyni, w obecności osoby, o którą chodzi i w wykonaniu dwóch czarownic… Dwóch prawie czarownic? Może.
Lee wyjęła z sakiewki mały flakonik. Odkorkowała i wlała zawartość do kubka z resztą wina.
– Gotowa?
Kai skinęła głową i podała jej rękę. Tamta wychyliła wino. Środek, który dodała musiał być ohydny w smaku bo skrzywiła się niemiłosiernie. Po chwili uspokoiła się i zamknęła oczy. Efekt przyjętego ekstraktu z ziół uwidaczniał się szybko. Dziewczynie zaczęły drżeć dłonie, chwilę później na czoło wystąpił pot. Ale to tylko efekty uboczne. Lee jęknęła cicho, potem trochę głośniej. Kai trzymała ja za dłonie nie chcąc, żeby w nagłym wymachu ramion uderzyła się o coś. Na razie jednak nic nie wskazywało na jakąkolwiek gwałtowną reakcję. A może nic się nie stanie? Lee krzyknęła głośno. Pod zamkniętymi powiekami widać było jej gwałtownie poruszające się gałki oczne. I nagle…. Jest!
Gdyby Kai nie była przygotowana wrzask mógłby ją ogłuszyć. Trzymała mocno usiłując zapanować nad drgawkami tamtej. Nowy wrzask. Ściany nie były na tyle grube, żeby go zgłuszyć, ale w szkole czarowników i to w dniach kiedy wiał pustynny wiatr?… Nie było to niczym dziwnym. Lee szarpnęła się mocno, prawie uwalniając dłonie, krzyknęła coś niezrozumiałego, przez chwilę szeptała do kogoś niewidzialnego, a potem z głuchym plaśnięciem opadła na stołek.
– I co? I co, widziałaś coś?
Tamta otworzyła oczy.
– Kurde, o mało mi nadgarstków nie połamałaś – uwolniła dłonie i zaczęła masować.
– Nie chciałam, żebyś se rozwaliła.
– Teraz będę miała siniaki.
– Szlag! Widziałaś coś czy nie?
„Mała” Lee oparła się o ścianę. Dotknęła ją nawet głową. Usiłowała uspokoić oddech. Jej mina nie wróżyła niczego dobrego, ale widać też było, że dziewczyna czegoś nie rozumie. Albo z czymś nie chce się pogodzić.
– Będziesz pływać na okręcie – szepnęła wreszcie.
Ale wymyśliła! No tak, miała się udać na wyprawę wotywną, a to oznaczało, że w jakimś odległym zakątku świata ma złożyć wota. Musiała tam jakoś dotrzeć. Dojechać albo dopłynąć, więc skoro tak to można wybrać jedną z dwóch równoważnych możliwości. Ale i tak zrobiła błąd. Nie może być na okręcie bo ta nazwa oznacza kosztowną jednostkę wojenną, na którą nie stać byle księżniczki. Mogła co najwyżej znaleźć się na statku, może i uzbrojonym, ale co najwyżej statku! Nie na okręcie, bo na takie fanaberie to stać być może jedynie panią cesarz!
– Widziałam potwory wokół – Lee wbrew temu co mówiła nie wyglądała na przestraszoną. Raczej zrezygnowaną. – Stanie się coś co zadecyduje o przyszłości. Wokół potwory. Będziesz… będziesz…
– Gdzie?
– Będziesz na okręcie, który pływa pod wodą.
Kai westchnęła ciężko. Całe napięcie prysło momentalnie. No nie, no co za brednie. Będzie pływać pod wodą. No szlag! Przecież żaden okręt na świecie nie może pływać POD WODĄ!
ORP Huzar wynurzał się awaryjnie z głębokości pięćdziesięciu metrów.
– Psiakrew! – Kozłowski oderwał wzrok od wskazań krokomierza. – Czy ktoś może wyłączyć te mrugające światła?
– Przy awaryjnym zawsze się zapalają – wyjaśnił inżynier Węgrzyn.
– Przecież to tylko ćwiczenia!
– To proszę to wytłumaczyć tej głupiej, elektrycznej skrzynce, panie kapitanie.
– Wolałbym, żeby pan to wyłączył.
– Siekierą po kablach?
Tomaszewski aż syknął. Pieprzeni cywile. Durnowaty eksperymentalny rejs na okręcie podwodnym nowej generacji. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek marynarz śmiałby się tak odezwać do dowódcy. Kapitan Kozłowski jednak wykazał się dużą dozą tolerancji.
– Jak rozumiem, wszystko się popsuło, tak?
– Wszystko? – Węgrzyn był mniej opanowany. – Kadłub chyba jeszcze nie przecieka – usiłował być złośliwy.
– To co wskazuje krokomierz?
– M… – punkt dla dowódcy. – Nie wiem.
– Trzeba go było wyzerować! – wtrąciła Wyszyńska. Pani inżynier Wyszyńska. Szlag! Jedyna baba na okręcie podwodnym, główny specjalista stoczni. O kurde balans! Czy ktoś słyszał o kobiecie inżynierze? Kiedykolwiek w historii?
– Był wyzerowany!
– Akurat! Widziałam jak to robiliście i mówiłam…
– Czy moglibyśmy uniknąć cywilnych kłótni na mojej jednostce? – Kozłowski też z trudem panował nad sobą. – Tu się wszystko sypie. Drodzy państwo inżynierostwo.
– Ja nie projektowałem krokomierza – Węgrzyn z kurtuazją ukłonił się Wyszyńskiej.
– Ja też nie – uśmiechnęła się miło. – Ale w przeciwieństwie do pana wiem jak go obsługiwać.
Tomaszewski teraz już musiał wkroczyć. Wolał nie narażać się na wściekłość kapitana, który jemu, mógł zrobić dużo złego. Choćby w zemście za cywilów.
– Wachta sztormowa przygotowanie do „góry”! – wrzasnął usiłując zagłuszyć kłótnię. – Czaty, obsługa kiosku, bosman, rozprowadzający… gotowość.
W pośpiechu dopinał ostatnie guziki sztormowego płaszcza wkładał, słuchawki z tubą, hełm, kaptur i sztormowe, żółte okulary. Pogoda na powierzchni zdaje się nie była najlepsza.
– Tak jest! Tak jest! Tak jest!…
Marynarze, w przeciwieństwie do inżynierów nie sprawiali kłopotów. Każdy chwycił się czegoś kiedy okrętem zaczęło kołysać. Światło zmieniło kolor na czerwony, marynarze zaciągali na twarze swoje blendy.
– „Góra”! – krzyknięto od trymów.
Rozległ się trzask zamków odbezpieczających górny właz na kiosku.
– Jest „góra”! – wrzasnął bosman Milewicz.
– Potwierdzam „górę” – dodał porucznik Siwecki.
Milewicz szarpnięciem odblokował dźwignie włazu wewnętrznego.
– Kiosk, „góra”!!! – ryknął Tomaszewski jak mógł najgłośniej.
Jeden z marynarzy otworzył właz. Chlusnęło na nich lodowatą wodą. Zimne, porywiste podmuchy wtargnęły do wnętrza okrętu. Bosman pierwszy wspiął się na górę. Potem Tomaszewski. Nie wiedział skąd leje się na niego woda, z nieba czy z oceanu targanego szkwałem. Totalna ciemność. Pod powiekami miał jedynie powidoki czerwonych świateł stanowiska dowodzenia. Po omacku dotarł do swojego stanowiska.
– Obserwacja! – krzyknął gdzieś w ciemność. Nie widział swoich marynarzy, którzy pewnie gramolili się właśnie z włazu. Wiedział jednak, że prawie pełzając w strugach wody i kompletnych ciemnościach dłońmi odnajdowali drogę do swoich stanowisk na koronie kiosku. Pewnie przykładali do oczu okulary lornetek. Równie dobrze mogli stosować szkło powiększające. On sam w tych warunkach nie wiedział nawet gdzie są jego ludzie. Podest był ogromny, a każdy nieostrożny krok mógł się skończyć wybiciem oka choćby o zamki przeciwlotniczych karabinów maszynowych, albo jeszcze lepiej, krótkim lotem w dół, odbiciem od kadłuba i fantastyczną kąpielą w pianie, z której jednak już się nie wychodziło na brzeg wanny. Jakieś czterdzieści metrów za nim inni ludzie, którzy wyszli z drugiego włazu na pokładzie przygotowywali obronę przeciwlotniczą na rufie. Odbezpieczali dwa zespoły sprzężonych czterolufowych działek i mierzyli, gdzie chcieli. Może nawet w niego. Wynurzenie awaryjne. Co za szajs. Tamci z tyłu jak i on nie widzieli niczego. Ale procedura jest procedurą. Nawet jakby jakiś samolot mógł tu przylecieć to nie dałby rady im czegokolwiek zrobić ponieważ jego załoga zbyt byłaby zajęta odmawianiem modlitw za zachowanie własnego życia. Pieprzone procedury. Nawet jeśli to są tylko ćwiczenia. Musiał jednak odprawić rytuał. Krzyknął jak mógł najgłośniej:
– Wyniki obserwacji sferycznej, meldować!
Po chwili kiedy jedynym dźwiękiem, który do niego docierał było walenie kropli o kadłub i ryk oceanu, uznał, że jego ludzie zameldowali: „Półsfera czysta”.
– Wyniki obserwacji horyzontalnej, meldować! – wrzasnął jeszcze głośnej. Teraz musiał czekać na cztery wyimaginowane meldunki. Uznał jednak, że jego ludzie nie chleją właśnie wódy pod okapem działka tylko zameldowali: „Pierwsza, druga, trzecia, czwarta ćwiartka koła – czyste!” Na pewno tak zrobili. Przecież musieli się domyślić, że on też coś do nich krzyczał. Tak przewidywał regulamin, który znali równie dobrze. Zapisał więc w notesie po omacku: „Półsfera czysta, horyzont czysty”. Ołówek darł mokrą kartkę, do grafitu przyklejały się kawałki papieru.
– Góra klar! – krzyknął do tuby. Ci na dole może słyszeli co mówił. On nie słyszał ich odpowiedzi. Jeśli w ogóle były. Ale wiało. Zgrabiałymi palcami wyjął z kieszeni sztormówki latarkę i oświetlił busolę oraz żyrokompas. Nie miał możliwości zanotowania niczego bo notes mu się właśnie rozpływał. Z drugiej kieszeni wyjął miękką, świecową kredkę zwaną przez marynarzy „szminką” i zapisał wszystko na małym planszecie przymocowanym do dłoni. Wypluł latarkę z ust dokładnie w momencie kiedy ktoś chwycił go za nogę. Prawdopodobnie coś powiedział.
– Co? – krzyknął do rozmazanej postaci.
Jeszcze jedno szarpnięcie. Nachylił się więc wylewając z kaptura kilkanaście litrów wody na tamtego. Znowu nic nie zrozumiał. Okręt, mimo, że olbrzymi chwiał się na falach, gwałtownie stawał dęba by potem jeszcze szybciej opaść w dół.
– Co?