Są takie książki, które się nie starzeją. Ponadczasowe, uniwersalne w przekazie, wiecznie aktualne. Żywię dla nich wielki szacunek i kiedy tylko mogę, wyrażam uznanie dla ich autorów – bo oto właśnie udało im się zapisać w historii literatury i będą tam do dnia, gdy bomby uciszą WOŚP. A może nawet dłużej…

Jak mówię, szanuję… ale nie lubię. Czy też raczej, by nie pogrążyć się skrótem myślowym, lubię zdecydowanie mniej niż urocze, pomarszczone ramotki. Teksty, które kiedyś królowały w rynsztokach, sprzedawały się za grosze, a dziś… no cóż, wszyscyśmy z nich właśnie. Z Chandlera, z Howarda. Z Burroughsa. Na tych filarach wznieśliśmy całą naszą współczesną popkulturę.

Dobrze, dość tej rozbuchanej, średnio konsekwentnej metaforyki. Zamiast tego, pozwólcie, że sięgnę w głąb pamięci, by – oczywiście zupełnym przypadkiem – odkryć, dlaczego fabuła zapowiadanego przez Disneya Johna Cartera wygląda mi tak znajomo. Będzie to miało związek ze wstępem. Daję słowo. I, jak się pewnie domyślacie, z jednym z trzech wskazanych nazwisk.

Dawno temu, gdy na fali Tolkiena i hormonów zaczytywałem się Conanem, kluczem do kupowania książek były dla mnie okładki. Jeżeli był na niej osiłek, to spoko, jeżeli miał jakąś broń, lepiej. Jeżeli towarzyszyła mu prawie naga ślicznotka… cóż, wiedziałem już, na co pójdzie moje kieszonkowe. Tak razu pewnego trafiłem na Księżniczkę Marsa.

Trudno mi dziś powiedzieć, czy już wtedy wiedziałem, że napisał ją ten sam facet, co Tarzana, ale jakie to miało znaczenie? Był osiłek, była dziewczyna, broń i fantastyka; wszystko zapowiadało się przednio.

princesswhelan
I wiecie co? Rzeczywiście takie było! Western przechodził w space operę – nie, nie znałem wtedy tego określenia i nazywałem to science fiction, możecie się śmiać z dziesięciolatka – a potem dziarsko w klasyczne niemal fantasy. I tak w kółko przez całe te sto parę stron. Aż człowiek zapominał o jedzeniu, graniu w piłę czy nawet oddychaniu. Dość powiedzieć, że to właśnie wtedy odstąpiłem koledze ksywę Conan, mówiąc, że mam nową. Ciekawe czy zgadniecie, jaką? I skąd zaczerpniętą.

No właśnie, John Carter. Weteran z Wirginii, bohater jakich dziś już nie robią. Twardy, gdy trzeba – szlachetny, i ten, no… bohaterski. Prawdziwa stara szkoła przedstawiania herosów.

Nie miało dla niego znaczenia, gdzie buduje swoją legendę, czy to Stany czy Mars, ważne, że jest dama w opresji, którą można uratować; świat, który można ocalić. Mogę iść z Wami o zakład, że Clint Eastwood, nim sam stał się pomnikiem ze spiżu, z pewnością czytał Księżniczkę Marsa.

princes2
Nie chcę specjalnie zdradzać Wam fabuły, zwłaszcza, że już niedługo sami ją poznacie. Stanie się to dzięki Disneyowi i specjalnej grupie szturmowej z Pixara. Nie, tym razem nie będzie to animacja z ludzikami o oczkach jak ping-pongi, tylko pełnowymiarowy i – jak mówią pierwsi recenzenci – pierwszorzędny film fantasy. Czy też space opera, jak tam sobie wolicie.

Czekam na ten film, wyglądam go tęsknie i ściskam piąstki, aż bieleją. Czekam, jak kilka miesięcy na Conana, który nie udał się pomimo świetnej kreacji Jasona Momoi.

Ale w pamięci mam, że na moim podwórku, prawie dwadzieścia lat temu, Conan również musiał ustąpić miejsca, gdy nastał John Carter. I na to właśnie, wcale nie po cichu, liczę.

{youtube}m9QNkgw4qLo{/youtube}

Recenzję filmu przeczytasz TUTAJ.
Ciekawostki o filmie znajdziesz TUTAJ

Jakub Ćwiek – polski autor fantastyki, znany przede wszystkim z bestsellerowej tetralogii Kłamca, której ostatni tom ukaże się w kwietni 2012. Z zawodu pisarz, publicysta, copywriter i scenarzysta, hobbystycznie aktor i reżyser teatralny. Znawca i miłośnik popkultury.