Świat Igrzysk śmierci wykreowała Suzanne Collins, amerykańska pisarka. Igrzyska to ekranizacja pierwszej z serii powieści, dodajmy – serii bestsellerowej. Przez świat, na naszych oczach, przetacza się fala fascynacji zarówno książką, jak i filmem. Zwykle wobec takich masowych poruszeń jestem sceptyczna, ale popularność takich zjawisk jak (udany) Harry Potter czy (świetny) Martix rozumiem. Postanowiłam więc dać szansę Igrzyskom i doświadczyć ich na własnym układzie nerwowym, zanim zabiorę głos w dyskusji.
Zarys fabuły daje pewne nadzieje: oto widzimy świat przyszłości, państwo Panem, na terenie dawnych Stanów Zjednoczonych, nękane przez głód i rządzone totalitarnie. Jego terytorium podzielono na 13 dystryktów, ale zostało ich tylko 12, bo trzynasty wojsko zrównało z ziemią w nagrodę za wszczęcie buntu. Kiedy poznajemy ten kraj nieco lepiej, widzimy, że z tym głodem nie do końca jest tak, że nęka on ludzi… To raczej władza nęka ich, ograniczając dostęp do żywności, aby sprawować nad nimi kontrolę. Poszczególne dystrykty są zamkniętymi strefami, których obywatele pracują fizycznie dla rządu. Mogą przebywać tylko na określonym terenie, od reszty odgrodzeni są płotem pod wysokim napięciem…
Znaczenie igrzysk dla utrzymania ludności w ryzach znane jest od starożytności. Dokładnie tę samą funkcję spełniają one i tutaj. Z każdego dystryktu losowane są dwie osoby, chłopak i dziewczyna w wieku od 12 do 18 lat. Dlaczego akurat w tym wieku? Cóż, tego nie wiadomo; prawdopodobnie dlatego, że taka jest grupa docelowa powieści (i filmu) – żadne bardziej logiczne uzasadnienie nie przychodzi mi do głowy. Może poza tym, że taki stan rzeczy musi być wyrazem najniższych instynktów zwolenników igrzysk, których nie porusza obserwowanie zabijających się dorosłych i wolą patrzeć na rzeź dzieci. Tak czy inaczej, mamy ostatecznie 24 nastolatków, którzy po przejściu treningu staną do walki na specjalnie przygotowanym (leśnym) terenie i będą na siebie polować, póki na placu boju nie pozostanie jeden jedyny zwycięzca lub zwyciężczyni.
Główna bohaterka, Katniss (Jennifer Lawrence), utalentowana i nieco zbuntowana łuczniczka zgłasza się do udziału w igrzyskach jako ochotniczka po tym, jak z jej dystryktu wylosowana zostaje jej wrażliwa i zagubiona, dwunastoletnia siostra. W ten sposób trafia najpierw do stolicy państwa, Kapitolu, a później w sam środek medialnej machiny krwawego, bezdusznego reality – show, którym w istocie są igrzyska.
Kapitol jest jak klatka pełna egzotycznych papug. Mieszka tan pełno bogatych ludzi o przedziwnych, kolorowych, ekstrawaganckich strojach, makijażach i fryzurach. Jaskrawo (dosłownie i w przenośni) kontrastuje to z szarością i prostotą przyodziewku mieszkańców 12 dystryktu, z którego pochodzi Katniss. Ludzie ci zdają się doskonale wyzuci z wszelkich wyższych uczuć; dla nich szlachtujące się nożami dzieciaki to świetna rozrywka i nic więcej. Jakim cudem w tym środowisku uchował się kryształowy i empatyczny stylista Cinna (Lenny Kravitz), nie potrafię wyjaśnić. Widać był tym wyjątkiem od reguły i, co za niespodzianka, akurat na niego trafiła nasza bohaterka – odtąd nie tylko będzie on dbał o jej perfekcyjny wygląd (trzeba się podobać publice), ale też wesprze ją moralnie. Podczas gdy ludzie w Kapitolu zajadają się pieczonymi prosiętami, truskawkami w czekoladzie i kawiorem, mieszkańcy dystryktu 12 cieszą się z pieczonej wiewiórki. Mamy tu więc olbrzymie rozwarstwienie społeczne, świat podzielony na biedotę, z którą nikt się nie liczy i bogaczy, dla których uciechy biedota ta się zabija.
Zamysł wyjściowy to nawet niezła anytutopia (raczej nie dystopia, jak chcieliby niektórzy), jednak pomysł zmarnowano. Rozumiem, że film miał być dla nastolatków (widać twórcy wierzą, że nastoletni widz jest mniej wymagający), jednak widziałam sporo filmów dla nastolatków, a nawet dla dzieci, które były od tego dużo lepsze.
To, co uderzyło mnie na początku, to nachalność, łopatologia wywoływania pewnych skojarzeń czy budowania metafor. Walą one między oczy, masz pewność, że nic ci nie umknie, ale przez to film strasznie traci – jest banalny.
Zarzut kolejny – całość zbudowana jest na schematach; straceńców, którzy, ku uciesze gawiedzi/ bogaczy, mieli walczyć na śmierć i życie (także nastolatków) na określonym terenie mieliśmy w kinie już wielokrotnie w filmach takich jak Wyścig śmierci 2000, Nieuchwytny cel, Battle Royale, Potępiony, Death Race czy Tekken. Postacie i relacje między nimi są w większości szablonowe także. Nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu znanych motywów, ale akceptuję je wówczas, kiedy twórca dokłada coś świeżego od siebie, albo przynajmniej dołoży starań o jakość realizacji i/ lub trzymającą w napięciu akcję. Tutaj – nic z tych rzeczy. Film trwa blisko dwie i pół godziny, a ja w okolicy godziny drugiej wierciłam się niecierpliwie w fotelu, zastanawiając się, czy kiedykolwiek nastąpi jakiś koniec? Akcja nie była w stanie zaskoczyć mnie niczym. Dosłownie niczym. Sceny, które miały w zamierzeniu twórców mnie wzruszyć, irytowały mnie próbą grania na moich emocjach. Szwankował montaż, a cały film był przynajmniej o pół godziny za długi.
No i jeszcze ta głębia… Może ktoś ją dostrzegł, ja nie. Jestem przekonana, że jej tam, po prostu, nie było. Miała być opowieść o charyzmatycznej bohaterce, która inspiruje świat do buntu, tymczasem scena inspiracji (wybuchu zamieszek) trwała może 5 minut i nie miała żadnego znaczenia dla dalszej fabuły. Żadnego. Nie chciałabym spojlerować, ale zakończenie rozczaruje wszystkich tych, którzy liczyli na opowieść o wielkiej, społecznej zmianie zapoczątkowanej przez niepokorną jednostkę… Taki „happy end” jest prawdopodobnie planowany dla ekranizacji ostatniej książki z cyklu, a więc – dla wytrwałych, do których ja raczej zaliczać się nie będę.
Jasną stroną filmu jest aktorstwo, szczególnie młodych odtwórców ról „trybutów”, jak nazywa się walczących młodych ludzi. Jennifer Lawrence zagrała naprawdę dobrze i chyba tylko dzięki niej przetrwałam jakoś ten film, chociaż jej postać (nie gra) mnie rozczarowała, ostatecznie dając się wtłoczyć w trybiki machiny. Dobry był także Josh Hutcherson w roli jej towarzysza broni, czy Amandla Stenberg w epizodycznej roli Rue (nawiasem mówiąc, bohaterka przygnębiającej „afery” – czarnoskórą, młodziutką aktorkę rasistowskimi komentarzami zaatakowali „fani” książki, którym się zdawało, że grana przez nią postać nie jest czarna). Donald Sutherland w roli despotycznego prezydenta nie miał dużo do zagrania, ale był, jak zwykle, bardzo dobry warsztatowo, nieźle wypadł Woody Harrelson. Niestety, nawet najlepsi aktorzy nie uratują filmu, który jest pełen dłużyzn, przewidywalny i, w gruncie rzeczy, pozbawiony treści. Wybaczam filmom akcji że są płytkie oraz filmom ambitnym, że są długawe; ale płycizny i przewidywalnej akcji jednocześnie jakoś nie potrafię tolerować, nawet dla uroczej buzi Jennifer Lawrence.
Lubię kino rozrywkowe, gustuję w fantastyce i kinie akcji. Ale jestem też osobą, której nie podobały się m. in. filmy Starcie tytanów i Sucker Punch oraz która trzyma się z daleka od Zmierzchu. Jeśli komuś te produkcje przypadły do gustu, być może wyjdzie zadowolony także z Igrzysk śmierci – w końcu zrobiły kasowy sukces, zatem film musiał podobać się wielu osobom. Być może jestem faktycznie odszczepieńcem rażąco nieprzystającym do gustu większości. Ale z czystym sumieniem odradzam ten film osobom, które chcą czegoś więcej niż efektownej dekoracji i fabuły na poziomie przeciętnego serialu telewizyjnego.
I jeszcze jedno – film jest dopuszczony od 12 lat, jednak mam poważne wątpliwości, czy wzięłabym na niego dwunastolatka/ -kę. Kamera nie pokazuje wprawdzie podrzynania gardeł maczetą, ale je sugeruje. Są tu trupy i sceny łamania karku. Niby nie bardzo drastyczne, ale dla dziecka nie muszą być drastyczne. To tylko my jesteśmy przyzwyczajeni.
Moja ocena: niech będzie 4,5/ 10…
Tytuł polski: Igrzyska śmierci
Tytuł oryginału: The Hunger Games
Reżyseria: Gary Ross
Scenariusz: Suzanne Collins, Gary Ross
Rok produkcji: 2012
Premiera kinowa: 23 marca 2012
Gatunek: akcji, dramat, s-f, thriller
Kraj produkcji: USA
Czas trwania: 142 min
Przedział wiekowy: od 12 lat