Nie będę wypierał się tego, że Kolory sztandarów – których kontynuacją jest Schwytany w światła – bardzo przypadły mi do gustu. Ich autorowi, Tomaszowi Kołodziejczakowi, udało się tam niemal idealnie wyważyć wszystkie elementy, dzięki czemu czytelnik otrzymał powieść z dobrą fabułą, ale jednocześnie pełną akcji i trzymającą w napięciu, z ciekawymi postaciami i pełnym detali, intrygującym uniwersum Dominium Solarnego. Oczywiście, można by nieco utyskiwać na dość czarno – biały podział racji czy też głównego bohatera, który zawsze wiedział, co dobre a co złe; nie ulega jednak wątpliwości, że dobrze skonstruowana historia, świetne opisy i znakomity styl wynagradzały wszelkie mankamenty. Czy ze Schwytanym w światła jest podobnie?

Cóż, bardzo chciałbym, żeby tak było, ale niestety – nie jest. W moim odczuciu kontynuacja przygód Daniela Bondaree jest słabsza niż Kolory sztandarów, zaś jej słabe strony ujawniają się w miejscach, gdzie tkwiła siła pierwszego tomu – mianowicie w spójności i wyważeniu. W recenzowanej powieści Kołodziejczak zdecydował się rozdzielić fabułę na dwa duże wątki: pierwszy, dotyczący Daniela, któremu nawet po opuszczeniu solarnego więzienia nie dano żyć spokojnie, oraz drugi, koncentrujący się na Dinie – siostrze jednego z nowych elektorów Gladiusa i kochance byłego tanatora, którą coraz mocniej trapią wątpliwości i problemy związane ze światem brutalnej polityki. Rozpoczynając lekturę (a przy okazji sugerując się notatką na tylnej stronie okładki książki) byłem przekonany, iż to właśnie wątek Bondaree będzie najważniejszy. Były żołnierz, którego pozbawiono wszystkiego – wolności, dawnego życia, towarzyszy – wciąż ścigany, zaszczuty przez służby bezpieczeństwa, obcych agentów, nieustannie w drodze, z ukrytymi wewnątrz ciała informacjami o Korgardach – to z pewnością materiał na trzymający w napięciu thriller SF. Tymczasem autor przekształcił jego tułaczkę w coś w rodzaju wycieczki krajoznawczej: raz za razem serwuje czytelnikowi długie opisy różnych elementów uniwersum: a to podaje sporo informacji o dziwacznych Parksach, a to garść szczegółów o terraformowaniu planet i systemie bram hiperprzestrzennych. Nie da się ukryć, że robi to w sposób naprawdę zajmujący i ciekawy, starając się nakreślić kontekst i tło, tyle że tego jest po prostu zbyt dużo. W tej ilości szczegółów gdzieś gubi się sam Bondaree, czytelnik zaś nie czuje, iż Daniel jest zbiegiem, ściganym przez różne frakcje; brakuje klimatu osaczenia, zaszczucia, a nawet uczucia zagrożenia. To, co tak mocno uderza w czasie pobytu Daniela na Tanto, ta determinacja i przerażenie, z czasem się rozmywa, pozostawiając tylko bardzo dobrze wykreowane, szczegółowe uniwersum, w tle którego pojawiają się kolejne ucieczki żołnierza.

Zdecydowanie ciekawiej przedstawia się wątek Diny – dziewczyny wciąż kierującej się dawnymi ideałami, która coraz wyraźniej zaczyna dostrzegać, iż rzeczywistość daleko odbiega od marzeń o spokojnej egzystencji. Wrzucona na głęboką wodę polityki, będąca kolejnym pionkiem w rozgrywkach na wysokich szczeblach władzy, rozdarta między miłością i nienawiścią do brata oraz całego systemu, jest zdecydowanie bardziej dojrzała niż w pierwszym tomie. Ale za świadomością idzie także odpowiedzialność: a za możliwość wyboru i dążenie do prawdy z czasem przyjdzie zapłacić wysoką cenę… Nie będę ukrywał, że to właśnie historia Diny bardziej przypadła mi do gustu – jest zdecydowanie mniej jednoznaczna, pełna wydarzeń zaskakujących i dramatycznych. Widać, że dziewczyna zmienia się – z pewnej siebie beneficjentki systemu w kolejną zaszczutą ofiarę. Każda kolejna tragedia, każde rozdarcie między miłością do brata, uczuciem do kochanka i lojalnością wobec tego, o co walczyła, wywiera na nią wpływ, jednocześnie łamiąc i hartując. Kołodziejczak ładnie ukazał postępujące odzieranie dziewczyny z ideałów, przekonań i wszystkiego tego, w co wierzyła. Tak naprawdę Dina to malutka płotka wrzucona do basenu z rekinami, zdezorientowana i niepewna – i to właśnie powoduje, że czytelnik łatwo się z nią identyfikuje. Towarzyszy jej w odkrywaniu kolejnych poziomów kłamstwa i niegodziwości. Swoje dokładają także postacie poboczne – zarówno uwikłany w sieć interesów Ramzes, jak i socjopatyczny, pozbawiony moralnych hamulców, ale i intrygujący Tankred sprawiają, że z większym zaciekawieniem śledzi się perypetie panny Trivoli. I tylko finałowa część, nieco melodramatyczna, może nie wszystkim przypaść do gustu, ale cóż… Kołodziejczak zdaje się mieć słabość do takich przejmujących zakończeń.

Większych zastrzeżeń  nie można mieć natomiast do warstwy językowej. Autor sprawnie operuje piórem, spod którego wychodzą zarówno dobre dialogi, jak i znakomite opisy. Zwłaszcza na te drugie warto zwrócić uwagę: widać, że pisarz bardzo chciał przedstawić jak najwięcej informacji o wykreowanym uniwersum i choć można mieć obiekcje co do liczby takich „wykładów”, to ich forma budzi uznanie. Kołodziejczak pisze lekko, snując przed czytelnikiem wizje dalekich wypraw kosmicznych, ludzkich kolonii i procesów zasiedlania nowych planet, wreszcie – obcych ras, których cechy biologiczne, zwyczaje, a nawet logika są całkowicie odmienne od ludzkich, a wszystko to opisuje szczegółowo, w sposób plastyczny i pomysłowy. Tak dobiera informacje, aby zaciekawić odbiorcę, zmusić go do dalszego brnięcia przez tekst, ale jednocześnie przerywając, nim ten się znudzi. Szkoda tylko, że części z tych pomysłów nie zawarł juz w Kolorach sztandarów – mniejsza ilość opisów z pewnością zdynamizowałaby opowieść o tułaczce byłego tanatora, nie pozbawiając jednocześnie czytelnika wiedzy na temat świata przedstawionego. Można też nieco marudzić z powodu Korgardów – tym razem są obecni w powieści w formie dość symbolicznej, choć osoby zainteresowane ich pochodzeniem i tym, co nimi kieruje, z pewnością znajdą w książce sporo ciekawych teorii.

Czy warto w takim razie sięgać po Schwytanego w światła? Moim zdaniem tak. Powieść nie tylko domyka historię Daniela i Diny, ale podrzuca także sporo ciekawych informacji o całym świecie Dominium Solarnego, wypełniając kontur, który w Kolorach sztandarów został zarysowany. Fakt: kontynuacji brakuje tego balansu, napięcia, wartkiej akcji i uczucia grozy, jakie budzili Korgardzi, ale nadal pozostaje to książka dobrze napisana, z interesującymi bohaterami – momentami może nieco naiwna, ale też wypełniona znakomitymi pomysłami. Co prawda nie każdemu spodoba się przesunięcie akcentu z militariów na politykę, ale reszta powinna być zadowolona. Mnie się podobało.

Recenzję powieści Kolory Sztandarów przeczytasz TUTAJ.

Autor: Tomasz Kołodziejczak
Tytuł: Schwytany w światła
Wydawca: Fabryka Słów
Data wydania: styczeń 2011
ISBN-13: 978-83-7574-350-0
Wymiary: 125 x 195
Liczba stron: 352
Oprawa: miękka
Seria: Bestsellery polskiej fantastyki
Cykl: Dominium solarne
Gatunek: fantastyka, s-f