Przyznam się bez bicia – nie jestem admiratorem współczesnej literatury grozy. Jasne, czytało się Kinga, Mastertona, Koontza i innych, ale jakoś zawsze przyjemniej obcowało mi się z dziadkami pokroju Poego czy Lovecrafta. Może to kwestia klimatu, szlachetnej patyny, lekko grafomańskiego stylu lub staromodnych rozwiązań fabularnych z wampiryzmem i koszmarnymi snami na czele? Diabli wiedzą.

W każdym razie znawcą ani fanem Jacka Ketchuma nie byłem, ba – do niedawna nawet nie orientowałem się, jaką rangę ma jego pisarstwo. Jednak teraz, kiedy trzymam w rękach Królestwo spokoju, będące zbiorem jego opowiadań, mogę powiedzieć tyle: żałuję, że jego utwory nie wpadły mi w łapy wcześniej.

Królestwo spokoju jest w moim odczuciu książką idealną dla każdego, kto zmęczony jest horrorem międlącym w nieskończoność tematy psychopatycznych morderców, nawiedzonych domostw, zemsty zza grobu, potworów w szafie czy szalonych eksperymentów naukowych. Nie znaczy to oczywiście, że czytelnik ich u Ketchuma nie znajdzie – wśród ponad trzydziestu zgromadzonych opowiadań są także historie o świrach z morderczymi zapędami czy o wampirach, ale niemal w każdym przypadku podejście autora do tych motywów jest jeśli nie oryginalne, to przynajmniej nietuzinkowe. Ot, choćby kwestia inwazji zombie – to, co dla kogoś innego byłoby okazją do szczegółowego opisania makabry, lub snucia typowej opowieści o ocalałych, dla tego pisarza staje się środkiem do nakreślenia obrazu ludzkiej melancholii i procesu oswajania śmierci (Odwiedzający). Częściej jednak motyw żywych trupów funkcjonuje na marginesie opowiadania, jako element dopełniający całość bądź też jako niedopowiedzenie, jedna z możliwych interpretacji.

Tutaj zresztą dotykamy fundamentalnej zalety Królestwa Spokoju – mianowicie różnorodności, przejawiającej się na wielu płaszczyznach. Po pierwsze: konwencja. Ketchum, choć reklamuje się go jako pisarza horrorów, całkiem nieźle sprawdza się także w innych gatunkach literackich. Westernowy Fart-Nie-Fart to dość groteskowa, makabryczna opowieść o tricksterze, osadzona na Dzikim Zachodzie; Biznes ma posmak opowiadania sensacyjnego, zaś Niedziele i Na zawsze to pełnokrwiste opowiadania i teksty obyczajowe. Zresztą, jest to tylko czubek góry lodowej – autor znakomicie potrafi mieszać gatunki i konwencje, tworząc wciągające i niekiedy zaskakujące połączenia. Historia rodem z „okruchów życia”, która nagle zmienia się w mocny thriller, historia przygoda miłosna przybierająca w pewnym momencie makabryczny kształt? Nie ma problemu, u Ketchuma znajdziecie o wiele więcej. Świadom jestem, iż taki gatunkowy eklektyzm nie wszystkim przypadnie do gustu; z drugiej strony autor nie stara się przestraszyć czytelnika za wszelką cenę (i chwała mu za to).

To kolejny przejaw różnorodności: trudno znaleźć dwa opowiadania, które w swej konstrukcji byłyby do siebie podobne. Oczywiście bez problemu da się wyodrębnić pewne bloki tematyczne – wspomniany wcześniej motyw zombie, teksty dotyczące relacji dziecko-rodzic, historie miłosne i wpisujące się w obręb opowieści o psychopatach, ale inwencja, z jaką Ketchum konstruuje swoje opowiadania, budzi podziw. Choćby wspomniane relacje rodzinne – w Biznesie stanowią punkt wyjścia całej intrygi i główny twist fabularny; Matka i córka eksploruje destrukcyjną stronę miłości nieznającej granic, zaś Pudełko jest zapisem strachu i rezygnacji wynikających z niemożności zapobieżenia tragedii. Wymieniać można długo. Zresztą, wspominam tylko te teksty, które sprawnie operują kombinatoryką w obrębie motywów i konwencji, a pozostaje jeszcze kwestia oryginalnych konceptów, stających się podstawą dla niebanalnych opowieści w rodzaju lekko mesjanistycznego Łańcuszka, autotematycznego Dzieła czy też Pasować do zbrodni, podejmującego chwytliwy temat kary adekwatnej do winy. Inna sprawa, że niekiedy ta pomysłowość obraca się przeciw autorowi, kiedy puenta nie jest w stanie udźwignąć opowiadania, zaś całe napięcie, zamiast znaleźć ujście i w mocnym finale trysnąć niczym fontanna, rozlewa się wokół, tworząc bajorko, w którym popluskać się da, ale bez szczególnej przyjemności. Ten brak mocnej puenty jest największym zarzutem, jaki miałbym do Królestwa Spokoju – niektóre opowiadania mocno na tym tracą, i z rewelacyjnych zmieniają się w dobre lub ledwie niezłe, czego najlepszym przykładem może być Miłość wściekłych wiewiórek lub Nawiedzony.

Pochwalić należy wreszcie Ketchuma za to, że oferuje czytelnikowi możliwość odczucia grozy wynikającej nie tylko z zagrożenia utraty życia; serwuje też strach o charakterze egzystencjalnym czy metafizycznym. W Karabinie prezentuje lęk matki mający swoje źródło w niemożności zrozumienia tego, co dzieje się z jej dzieckiem. Jeśli mnie pamięć nie myli, sięga po drastyczne środki, przedstawiając opowieść pełną dewiacji, brutalności i bestialstwa, mocno podlaną ciepłą posoką. Klimaty body horror pisarz odkrywa w Pośród lekko rannych (to jedno z opowiadań, które wzbudziło we mnie autentyczny strach; wszak nie ma nic gorszego niż sytuacja, gdy nasze ciało obraca się przeciw nam – nawet, gdy chodzi o coś tak trywialnego jak krwotok z nosa), zaś Najlepszy przynosi wariacje na temat zemsty dokonanej przez zdradzoną kobietę. Dla odmiany Zjazd na Toledo Blade Boulevard opisuje dramat człowieka, który stracił wszystko i w swym pragnieniu śmierci sam staje się zagrożeniem dla innych. Wreszcie Ketchum podejmuje temat zawsze aktualnego strachu człowieka przed dziką naturą – czy to w wersji mocno sensacyjnej, jak w Wężach, czy też sięgając w głąb ludzkiej psychiki, jak czyni to w podszytym biblijnymi odniesieniami Tańcu ognia. Każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie – zarówno miłośnicy brutalnych kawałków o szatkowaniu połci mięcha, fani klasycznej grozy paranormalnej, jak i zwolennicy tekstów, w których klimat i atmosfera opowiadania jest ważniejsza niż zdarzenia fabularne. Niezależnie od tego, do jakiej grupy należy czytelnik, Ketchum jest w stanie zaoferować mu kawał dobrej, a przede wszystkim sprawnie napisanej literatury. Pisarz ma bardzo lekkie biuro, potrafi znakomicie budować nastrój przy pomocy opisów niezależnie od tego, czy kreśli wizję wewnętrznej walki bohatera czy też przedstawia obraz jego zmasakrowanego ciała. Tylko czasem autor ma tendencję do lekkiej egzaltacji (zwłaszcza gdy chodzi o refleksje postaci), a dialogi miejscami tracą na mocy i stają się mocno papierowe. Pozostaje tez kwestia konstrukcji zdań, które chwilami są dość silnie zamotane (sam miałem kilkukrotnie sytuację, gdy musiałem jakiś fragment czytać po trzy, cztery razy, by załapać jego sens), ale nie będę się nad tym dłużej rozwodził, jako że nie wiem, czy krytykować za to pisarza, czy tłumacza.

Zbiór opowiadań Ketchuma wydany przez Replikę, to zdecydowanie rzecz warta grzechu; ponad trzydzieści tekstów, zróżnicowanych pod względem tematyki, gatunków i sposobów straszenia, zapewni rozrywkę na nudne, zimowe wieczory. Królestwo spokoju zawiera teksty nie zawsze przerażające, ale nieodmiennie klimatyczne, sprawnie napisane, zaskakujące rozwiązaniami fabularnymi i zwrotami akcji. Tak jak nie przepadałem za współczesnym horrorem (zwłaszcza w krótkiej wersji), recenzowany zbiór zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie i sprawił, że dopisałem Jacka Ketchuma do listy autorów, których dalszą działalność będę śledził z zainteresowaniem.

Autor: Jack Ketchum  
Tytuł: Królestwo spokoju
Tytuł oryginału: Peaceable Kingdom  
Tłumaczenie: Piotr Pocztarek  
Liczba stron: 424
Wydawca: Replika  
Data wydania: 21 listopada 2011
Gatunek: horror, thriller, opowiadania grozy