Zapraszamy do lektury fragmentu książki Jak zjeść słonia? autorstwa Karoliny Kubilus. Jest to powieść obyczajowo-romantyczna, a data jej wydania przez Wydawnictwo Replika planowana jest dokładnie na nadchodzące Walentynki.

Informacje o książce podawaliśmy TUTAJ.

Karolina Kobilus
Jak zjeść słonia?
(fragment)

1.
Za drzwiami stał facet z pizzą. Sądząc po rozmiarach kartonu, rodzinną, w rozmiarze XXL. Nie znoszę pizzy! Zwłaszcza kiedy w tym momencie za drzwiami powinien stać facet z kwiatami. Albo bombonierką, czekoladkami, czymkolwiek. Pomijając fakt, że facet też powinien być inny.
I bez tej idiotycznej czerwonej czapeczki z napisem „Pizzeria Italiana”. W skrajnej rozpaczy zamknęłam odruchowo drzwi, po chwili jednak uchyliłam je ponownie. Zrobiło mi się żal człowieka.
– Piętnaście – powiedziałam, siląc się na uśmiech, kontrastujący z moim obecnym stanem ducha.
– Co piętnaście? – Dostawca pizzy wyglądał na zdezorientowanego.
Nie widziałam go dokładnie zza tego wielgachnego pudła, ale spojrzenie szaroniebieskich oczu miał nawet sympatyczne. Poza tym musiał być jednak beznadziejny, skoro pomylił mieszkania. Raczej nie należy wróżyć „Pizzerii Italiana” wielkiego zysku, a jej pracownikowi wielkiego zarobku. Ale to w końcu nie moja sprawa. Poza tym, że w ewidentny sposób wyrwał mnie z letargu spowodowanego przedłużającą się nieobecnością Roberta. I – co gorsza – dał mi złudną nadzieję!
– Numer piętnaście. Tu jest szesnaście. Żadnej pizzy nie zamawiałam. To na pewno obok – wyjaśniłam grzecznie, wskazując wzrokiem sąsiednie mieszkanie. Nie chciałam wyjść na megierę, choć tak naprawdę chętnie bym się na kimś wyładowała. Moja kondycja psychiczna chwilowo
pozostawiała wiele do życzenia. – Do widzenia!
Miałam dość. Stanowczo za dużo jak na jedną słabą kobietę. Uwzięli się na mnie wszyscy czy co? Pizza jednak nie znikała, podobnie jak jej dostawca. W dodatku dość poważnie drażniła mój zmysł powonienia. Sąsiednie drzwi uchyliły się na moment. Najwidoczniej zapach podrażnił
również zmysł węchu pani Rozalii, choć zawsze uważałam, że najbardziej rozwinięty ma zmysł słuchu. Bezbłędnie trafiała na moment, gdy pojawiał się Robert. Zawsze akurat w tej chwili musiała wyjść po zakupy albo wyrzucić śmieci. Radosne „dzień dobry, panie Robercie” słyszałam, zanim zadzwonił dzwonek. Większość dnia musiała, biedaczka, zapewne czatować z uchem przy drzwiach tylko po to, by uszczknąć cokolwiek z życia sąsiedzkiego. A najlepiej namiastkę sceny miłosnej, czyli nasz pocałunek. Notabene ostatnio mało romantyczny. Buziak raczej, i to w policzek, ale zawsze. I nie zawsze w progu. Nawet bardzo rzadko w progu. Tylko od jakiegoś czasu zapewne coś jej się nie zgadzało. Ciekawe, czy w związku z tym w ogóle wyszła dziś po zakupy. Znając ją, gotowa była przymierać głodem, byle nie zmarnować okazji. Zdarzało jej się myć świeżo umyty korytarz tylko po to, żeby mieć lepszy punkt obserwacyjny. Zawsze bowiem musiała wiedzieć wszystko o wszystkich.
Uczestniczenie w życiu sąsiadów było jej największym hobby, żeby nie powiedzieć obsesją. Pewnie tak jak moja mama zachodziła w głowę, kiedy się wreszcie pobierzemy. Należała do pokolenia, dla którego mieszkanie razem bez ślubu było godnym potępienia przestępstwem. Potępiała mnie zatem wzrokiem za każdym razem, kiedy tylko minęła mnie na schodach, z czego jednak absolutnie nic sobie nie robiłam. Nawet bawiło mnie to jawne napiętnowanie.
Kłaniałam się jej grzecznie, nie czekając, aż się odkłoni.
– Albo czternaście – wymieniłam głośniej numer mieszkania pani Rozalii, dodatkowo wskazując palcem.
– To tam. Ale na pewno nie szesnaście. Pomyłka.
Trafiony, zatopiony, drzwi pani Rozalii zatrzasnęły się lekko. Najwidoczniej również moją sąsiadkę przeraziła wizja takiego nietypowego daru. Może też nie znosiła pizzy. Zauważyłam, że klapeczka od wizjera w jej drzwiach poszła w ruch. Pani Rozalia musiała liczyć na ewentualny ciąg dalszy. Posłałam jej nieprzyjazne spojrzenie. Taka nie przepuści żadnej okazji. Odkąd pamiętam, zawsze nas śledziła – przez okno, wizjer, a nawet uchylone drzwi.
– Przykro mi, ale ja mam tu napisane Podwałowa dwa przez szesnaście. Poza tym trochę znam te strony, nie mogłem się pomylić. O, proszę, niech pani…
– Przykro? – przerwałam mu dość obcesowo. – Panu jest przykro? Jeśli komukolwiek może tu być przykro, to raczej mnie. Co pan sobie wyobraża? Zamiast pana powinien
tu stać ktoś inny. Mój osobisty facet. Tymczasem stoi pan i jeszcze wdaje się ze mną w niepotrzebne dyskusje! Jest mi bardzo przykro, że to nie on! A pan wyjeżdża z tą głupią pizzą! I może jeszcze mam za nią zapłacić? Wcale bym się nie zdziwiła. Przywykłam, u nas wszystko jest możliwe. Nie chcę ani pizzy, ani tym bardziej płacić za nią. Do widzenia!
Prawie wypchnęłam nieszczęśnika za drzwi. Wyglądał na zdezorientowanego, ale mnie było wszystko jedno. I tak już wyszłam na gbura. Nie miałam zamiaru nikomu się tłumaczyć z prawdziwych pobudek. Najwyżej w przyszłości będzie omijał nasz blok szerokim łukiem.
– O nie, pizza jest zapłacona, nawet mam paragon – ożywił się. – O, proszę bardzo! Zatem proszę ją ode mnie odebrać. Ja tylko dostarczam. Za to mi płacą. Aha, i bardzo mi przykro, że pani jest przykro. I trochę, że to nie ja jestem tym oczekiwanym. Życzę smacznego, mimo wszystko! I żeby pani przestało być przykro!
– No nie, to jakaś paranoja! – Byłam bliska obłędu. Oparłam się o futrynę. – Ja chyba śnię!
Trzymałam gigantyczne tekturowe pudło w rękach i musiałam się mocno pilnować, by wraz z pachnącą zawartością nie wylądowało na głowie dostawcy. Bogu ducha winnego zapewne. Facet jakby odczytał moje zamiary, bo wycofał się na bezpieczną odległość i ukłonił się z daleka.
– Niby co ja mam z tą pizzą zrobić? – krzyknęłam rozpaczliwie. – Nie może pan jej zabrać? Dać komuś, nie wiem. Albo zjeść! Ja naprawdę jej nie chcę!!!
– Pizza jest jadalna, zapewniam panią – odkrzyknął z połowy schodów. – Jeszcze raz życzę smacznego!
Najchętniej rąbnęłabym kartonem o ścianę, ale moja kultura osobista jakoś mnie przed tym powstrzymywała. Kroki na schodach ucichły, a ja wciąż stałam z pudłem przed sobą pod obstrzałem spojrzeń pani Rozalii zza drzwi mieszkania numer czternaście. Podjęłam błyskawiczną decyzję.
Dzieciaki spod piętnastki, dokąd na początku próbowałam wysłać dostawcę, na pewno będą wniebowzięte. Z tego, co pamiętam, wyglądały na wiek popieluchowy. Nowi sąsiedzi z dwojgiem dzieci mieszkali tu od niedawna. Znając podejście dzieci do tego typu przyjemności, raczej nie powinna się zmarnować. Wszystkie znane mi dzieci lubiły pizzę. Swoich co prawda nie miałam, jedynie chrześniaczkę, ale nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia.
– Czołem, ferajna! – zagadnęłam, gdy dwie piegowate buzie, w tym jedna bardzo, pojawiły się w drzwiach swojego mieszkania, zaalarmowane moim natarczywym dzwonkiem.
Nic więcej nie zdążyłam powiedzieć, bo ubiegła mnie młodsza latorośl, zdaje się Kacper. Przez chwilę stał z wybałuszonymi oczami i otwartą buzią.
– Oooo, to pani też rozwozi pizzę? Zupełnie jak nasz wujek. Czy pani wie, że jak dorosnę, też będę rozwoził pizzę? Uwielbiam pizzę, najlepsza jest Margherita, a pani jaką przywiozła? Margherita ma dużo sera, a ja uwielbiam ser. Ale my nie zamawialiśmy pizzy, skąd pani wiedziała,
że…– umilkł, bo starsza tak na oko ze dwa, trzy lata siostra dała mu kuksańca w bok.
– Dzień dobry – odpowiedziała za siebie i za brata starsza latorośl.
Uśmiechnęłam się promiennie, żeby zdobyć zaufanie.
Czym prędzej wyjaśniłam, że żadnej pizzy nie rozwożę, ale bardzo chętnie się nią podzielę, a nawet oddam w całości.
– No cooo? – obruszył się chłopiec na siostrę, nawet nie próbując ukryć pretensji w głosie. Był najwyraźniej zawiedziony takim traktowaniem. Twarz miał usianą milionem piegów, co wyglądało nawet dość sympatycznie. Nigdy dokładnie mu się nie przyglądałam, zresztą zazwyczaj przebiegał
korytarzem z prędkością światła albo równie szybko zjeżdżał na brzuchu po poręczy, udając strażaka Sama.
Darł się przy tym wniebogłosy: „Strażak Sam na miejsce mknie…”, ku wielkiemu oburzeniu nienawidzącej hałasu pani Rozalii.
– To dla was. – Skorzystałam z chwili milczenia i wręczyłam piegowatemu pudło z pizzą. – Nie wiem, czy to Margherita czy inny diabeł, nie znam się na pizzach. Przywieźli mi przez pomyłkę. Nie dam rady jej zjeść. Zresztą nie lubię pizzy.
– Przez pomyłkęęę? – Kacper rozdziawił buzię ze zdziwienia. – Pani to ma dobrze… Jaka szkoda, że nam nigdy nie przywieźli pizzy przez pomyłkę. Nawet nasz wujek, chociaż obiecał, że na Dzień Dziecka zafunduje nam pizzę jak młyńskie koło. Nie wiem, jak wygląda młyńskie koło,
a pani wie? Najpierw sobie pomyślałem, że naprawdę pani rozwozi pizzę. Nasz wujek rozwozi motorem, wie pani? Myślę, że motorem o wiele fajniej niż samochodem, a pani? Naprawdę nie lubi pani pizzy? Żadnej? I naprawdę możemy ją zjeść? Calutką?
– Calutką. – Nadzieja wstąpiła w moje serce.
Kacper przestał mówić w samą porę, bo siostra już się zabierała za następnego kuksańca. Nie uznałam za stosowne wtajemniczać nieletnich w szczegóły mojego mocnego postanowienia odchudzania się. I diety Dukana, do której przygotowywałam się psychicznie od dwóch dni. Kamila twierdziła, że to dlatego jestem zgryźliwa. I że zdecydowanie woli, żebym się nie odchudzała, bo zabraknie mi endorfin. Jeśli rzeczywiście mi ich zabraknie, to z zupełnie innego powodu, który miał na imię Robert. I był zdecydowanie za daleko. A powinien być tutaj, na wyciągnięcie ręki. Przy mnie. Odchudzanie się, którego tak naprawdę jeszcze nie zaczęłam, nie miało z tym nic wspólnego. Moje endorfiny dawno wyginęły. Jak mamuty. Albo dinozaury. A tak
naprawdę wyjechały z Robertem do Anglii.
– Jutro powiecie mi, jak smakowała. Trzymaj! – Wręczyłam pudło Kacprowi. – I smacznego!
– Nie wiem, czy możemy ją przyjąć – zreflektowała się siostra Kacpra, gromiąc brata spojrzeniem.
Wyglądała przy tym bardzo zabawnie. Nie pamiętałam, jak miała na imię. Różniła się od brata nieco wzrostem i ilością piegów na niewątpliwie sympatycznej buzi, poza tym była dużo mniej umorusana. Moja babcia zawsze mówiła, że brudne dzieci to szczęśliwe dzieci. Pewnie coś w tym było, choć nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia w tej dziedzinie.
– Mama zabroniła nam brać cokolwiek od obcych.
Kacper miał taką minę, jakby zjadł cytrynę. Albo co najmniej ją nadgryzł. Z takim żalem spoglądał na smakowicie pachnący karton z pizzą, że prawie parsknęłam śmiechem.
– Czy pizza to cokolwiek? Zdaniem pani tak? Moim zdaniem wcale nie – dodał rozpaczliwie, niemal z płaczem, na wszelki wypadek nie spuszczając oka z pudła, żebym
przypadkiem nie posłuchała jego siostry. – Poza tym sam słyszałem, jak mama mówiła o słodyczach i gumach do żucia. O pizzy nic nie mówiła. No, Haniu, dlaczego taka jesteś? Jestem już bardzo, bardzo głodny i jak natychmiast czegoś nie zjem, to zemdleję. Kolega Hani, taki jeden Dominik, ostatnio zemdlał w klasie, a potem się okazało, że on kilka dni nie nosił śniadań, bo jego mama wyjechała z nowym wujkiem, a on został z jakąś ciocią, która wcale mu nie robiła kanapek. No nie, Haniu? Sama mi mówiłaś. Ja też mogę zemdleć, bo wczoraj nie zjadłem kolacji, przecież nie lubię twarogu ze szczypiorem, a dzisiaj to nie wiadomo, co będzie. Mama z tatą pojechali i nie powiedzieli, o której wrócą. Więc lepiej weźmy tę pizzę, skoro pani nam
ją daje i w dodatku przywieźli jej przez pomyłkę, więc nic nie kosztowała. A zresztą to nasza sąsiadka. Haniu, mam pomysł, a może zadzwoń do mamy i upewnij się, czy sąsiadka to ktoś obcy czy nie. Moim zdaniem nie, ale na wszelki wypadek mogę się przedstawić. Mam na imię Kacper, a to jest moja siostra, Hania. Mamy jeszcze kota. Chodź tu, Nutelko, pokaż się. To dachowiec, ale udomowiony. A pani jak się nazywa? Bo jak nam pani powie, to tak, jak byśmy się już znali. O, widzi pani, to jest właśnie Nutelka, Nutelka Zawisza, ja jestem Kacper Zawisza, a moja siostra to Hania Zawisza. A czy pani wie, że jak Hania dorośnie i się ożeni, to będzie się nazywała zupełnie inaczej? Ja bym tak nie chciał. Nasza mama kiedyś nazywała się zupełnie inaczej, a jak się ożeniła z tatą, to też się nazywa Zawisza, tak jak my. A pani nazywała się kiedyś inaczej? To znaczy inaczej niż teraz? I jak właściwie się pani nazywa? Ja panią znam, pani mieszka pod szesnastką.