Jeśli ktoś choć raz oglądał filmy, które wyszły spod ręki Wojciecha Smarzowskiego, wie, mniej więcej, czego się spodziewać. Reżyser takich dzieł jak: Wesele i Dom zły serwuje widzowi opowieści ostre, miejscami drastyczne acz nie pozbawione cierpkiego humoru.
Warto przy tej okazji wspomnieć, że autorem scenariusza jest Michał Szczerbic, który był producentem niezwykle urokliwego filmu, jakim jest Jasminum. Uzbrojona w te informacje oczekiwałam naprawdę dobrego kina i powiem szczerze, że absolutnie się nie zawiodłam.
Film jest opowieścią o dojrzewaniu do miłości dwojga ludzi, których wojna okaleczyła, zabierając im najbliższych. Ona jest z pochodzenia Mazurką. Sytuacja tytułowej bohaterki jest naprawdę nie do pozazdroszczenia. Dla ludności napływowej jest Niemką, wdową po oficerze Wehrmahtu, której przypisuje się współodpowiedzialność za wojnę, dla miejscowych jest osobą pozbawioną godności, która może nie współpracuje z sowietami, ale oddaje się im. Tadeusz zaś jest żołnierzem AK, który był świadkiem śmierci żony z rąk Niemców u schyłku powstania. Los rzuca go do gospodarstwa wdowy po niemieckim żołnierzu, jeden nocleg zamienia się w dłuższy pobyt, który odmieni życie obojga.
Wydaje się, że ten czas po wojnie jest momentem odradzania się, zaczynania wszystkiego od początku, radości z przeżycia. Nic bardziej mylnego. Mazury, jakie ukazuje nam Wojciech Smarzowski, są terenem walki o przetrwanie. W trakcie oglądania nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z filmami poświęconymi dzikiemu zachodowi. Maruderzy z sowieckiej armii i szabrownicy sprawiają, że na tym terenie panuje brutalność, strzelaniny, rabunki, brakuje tylko dobrego szeryfa, który położy kres bezprawiu, a potem wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie w jednej wielkiej społeczności i ze śpiewem na ustach będą budować nową Polskę. Na szczęście czasy takiego kina już minęły. Smarzowski zrobił dzieło łączące w sobie melodramat i film historyczny, jednak zrobił to bez wielkiego zadęcia – w czasie seansu oglądamy po prostu film o życiu. Jeśli chodzi o nową Polskę, to bardzo zręcznie został ukazany przedsmak tego, co będzie czekało nasz kraj przez następne 50 lat.
Wróćmy zatem do wspomnianego przeze mnie uczucia. Sam reżyser w jednym z wywiadów podkreślał bardzo wyraźnie, że jest to film o miłości. Mając w pamięci różne zagraniczne produkcje, jak na przykład Pearl Harbor, czy polski serial Czas honoru, gdzie miłość wydaje się być ważniejsza od wszystkiego innego, z konspiracją na czele, przyznam, że trochę się tego kochania bałam. Tymczasem zostałam mile zaskoczona. Gdy losy Tadeusza i Róży splatają się, nikt nie ma wątpliwości, że łączy ich pewnego rodzaju układ, którego głównym celem jest przeżyć. Ona daje mu schronienie, on broni ją przed szabrownikami i sowieckimi żołnierzami. Niestety, jak się widz sam przekona, jest to tak zwana „siła złego na jednego”.
Uczucie pomiędzy nimi rodzi się bez wielkich słów, bez romantycznych czy gorących scen łóżkowych. I to właśnie, między innymi, decyduje o sile i oryginalności spojrzenia na sprawę. Miłość w Róży wyrasta z bezgranicznej potrzeby przebywania z drugim człowiekiem, wzajemnej przyjaźni i szacunku. Uczucia, jakie mamy niewątpliwą przyjemność oglądać na ekranie, są ukazane w sposób realistyczny i sugestywny.
Jednakże film oddziaływuje na widza także przez grę aktorów. Kreacje stworzone przez Marcina Dorocińskiego i Agatę Kuleszę zasługują na najwyższe uznanie. Na chwilę obecną nie jestem w stanie wyobrazić sobie, żeby kto inny zagrał te role. Lekkości iswojskiego ciepła filmowi dodają postacie drugoplanowe, małżeństwo grane przez Kingę Preis i Jacka Braciaka.
Warto również zwrócić uwagę na sposób ukazania Ziem Odzyskanych na przełomie lat 1945-1946. Wojciech Smarzowski prezentuje nam brutalny, pozbawiony zasad świat, w którym jednak ci, którzy przeżyli wojnę, próbują radzić sobie tak jak umieją. Wrażenie potęguje dodatkowo zastosowanie filtrów, które nadają filmowi brudną, brązowawą tonację. Wydaje się, że dla twórców filmu nie ma słowa „nie wypada pokazać”. Widz dostaje zatem już od pierwszych minut solidną dawkę brutalnych, przerażających swoją prawdziwością scen. Dominują sceny gwałtów, które mogą być trudne do oglądania, ale ktokolwiek miał trochę styczności z historią, wie, że tak wyglądała po prostu rzeczywistość…
Reżyser, owszem, stawia swoich bohaterów w niezwykle dramatycznych sytuacjach, które nieraz wyciskają łzy z oczu, ale nie szczędzi też scen, które rozładowują napięcie poprzez wywołanie śmiechu. Właśnie, skoro mowa o łzach… Sądząc po odgłosach z sali, reżyser dopiął swego, ale przyznam szczerze, że nie wsłuchiwałam się zbytnio, bo byłam zbyt zajęta używaniem własnej chustki. Jestem przekonana, że niejedna osoba uroni łzę nad losami bohaterów opowieści. Smarzowski wzrusza widza, ale czyni to bez emocjonalnej muzyki, patetycznych scen i innych zabiegów, które sprawiają, że w kinach zalewamy się łzami.
Film Róża jest z całą pewnością filmem kontrowersyjnym. Brutalność pierwszych lat po wojnie przeplata się z miłością i prawdziwym poświęceniem. Reżyser mówi do widza życiem, bez wielkich słów i polskiej flagi łopoczącej w tle. Tematy ojczyźniane nie są poruszane, tu ojczyzną i punktem odniesienia jest człowiek i jego miejsce na ziemi. To mocne kino, które nie jest przeznaczone dla każdego. Wzrusza, przeraża, dobija, a jednak sprawia, że widz wychodzi z kina z przyjemnym uczuciem, że nawet w najpodlejszych czasach zło nie zwycięży, że miłość potrafi dać siłę, nawet jeśli wiąże się z ogromnym cierpieniem. Tak, taki właśnie jest ten film – ma kolce, ale cieszy oko.
Ocena: 10/10
{youtube}sfbJmjZfrVE{/youtube}
Tytuł: Róża
Reżyseria: Wojciech Smarzowski
Scenariusz: Michał Szczerbic
Czas trwania: 1 godz. 30 min.
Gatunek: dramat
Premiera: 3 lutego 2012 (Polska) 9 czerwca 2011 (Świat)
Produkcja: Polska