Prolog
SKÓRA GRYCHTY
Tego roku zima nie spieszyła się, by przykryć Vernar śniegiem. Choć od tygodni powinno sypać, w szyby wysokich okien cesarskiego pałacu nadal siekł drobny, późnojesienny deszcz. Słysząc jego szum zmieszany ze świstem wiatru, wszystkim czekającym na audiencję u Tyrona Śmiałego grabiały palce i ciekło z nosa.
W sali, spełniającej funkcję poczekalni, panował chłód. Podłużna komnata, łącznik między dwiema częściami rozległego budynku, była wyziębiona niczym psiarnia. Wprawdzie znajdował się tu kominek, ale na rozkaz Cesarza ogień zapalano na nim dopiero w największe mrozy. Tyron Krudia, nazywany w całej Peolii i poza jej granicami Śmiałym, uważał, że ludzie, pragnący się przed nim pokłonić, nie powinni wygrzewać się w cieple. Wysoka temperatura rozwiązuje języki, a te zawiązują spiski, mawiał. Z tego samego powodu w sali nie było ani jednego krzesła, natomiast pod oknami rozstawiono stoły do cerny i porońca, popularnych gier hazardowych. Między nimi, na wysokich postumentach, rozłożono kilka szachownic.
Wszystko to były pomysły władcy.
Wystrój pałacowych wnętrz, odpowiedniejszy dla oberży niż siedziby cesarza, wielu kwitowało wzruszeniem ramion. Tyron dziwaczeje na starość — nikt jeszcze nie wypowiedział tego głośno, ale podobna myśl pojawiła się już w niejednej głowie. Czym dalej od Vernaru, tym większy budziła smutek. Krudia władał Peolią od ponad czterdziestu lat i chociaż uwikłał się przez ten czas w kilka wojen, to jednak zwycięstwo szło za nim krok w krok. Przysporzył państwu chwały, umocnił je, był sprawiedliwy i zdecydowany. Powszechnie go kochano, choć przychodziło to łatwiej tym, którzy nie znali cesarza osobiście. W vernarskim pałacu miłość ustąpiła miejsca czujności — poddani, z którymi dzielił się władzą i odpowiedzialnością, drżeli za każdym razem, gdy przywoływał ich przed swoje oblicze. Z wiekiem Tyron stawał się coraz bardziej wymagający i popędliwy. Łatwiej ulegał pokusie prowokowania innych oraz naturalnej złośliwości. Zrobił się prędki, mawiano po kątach, ale była to najdalej posunięta krytyka, na jaką potrafili się zdobyć nawet zaufani doradcy. Krudia miał bowiem doskonałych szpiegów i nadal wiedział, co się u nim mówi oraz myśli.
Rozważając to wszystko, Caber Lard, marznący jak inny w poczekalni, westchnął. Na szybie, w której odbijał się zarys jego twarzy, pojawił się nalot.
Za oknem znajdował się pałacowy park w Vernarze. Drzewa stały nagie, wilgotne, wysmagane deszczami. Przez grube, gęsto pokryte kroplami szyby widać było, że późna jesień odarła je ze wszystkich kolorów poza różnymi odcieniami szarości. Widok nie nastrajał optymistycznie.
Caber westchnął ponownie i, uświadomiwszy to sobie, zmarszczył brwi.
W poczekalni znajdowało jeszcze kilku mężczyzn różnego stanu oraz dwie dobrze ubrane, zabawiające się grą w szachy kobiety. Mężczyźni skupili się przy stole do cerny. Lard spojrzał na ich kolorowe, dziwnego kroju stroje i pomyślał, że muszą pochodzić z odległych prowincji Peolii, a może nawet spoza jej granic.
Gdy wszedł, gra na chwilę zamarła. Zebrani przy stołach ludzie odwrócili głowy. Lard wyłuszczył swoją sprawę słudze, który zniknął szybko w drzwiach na końcu komnaty. W tym czasie jeden z obecnych, wskazując go nieznacznie palcem, tłumaczył coś przyciszonym głosem pozostałym.
— To jeden z halderów — szepnął gracz do najbliższego towarzysza. — Patrz, jaki młody! Na pewno zostanie przyjęty przed nami. Widzisz ten znaczek z przetopionej perłowej masy, który ma w klapie?
— Jaki znaczek?
Caber Lard stanął przy oknie.
Mimo że za jakiś miesiąc czy dwa miał skończyć dwadzieścia dziewięć lat, na jego twarzy nadal gościły rozległe, czerwone, bardzo dziecinne rumieńce. W połączeniu z niebieskimi oczami i wydatnymi, szerokimi wargami powodowały one, że wyglądał na dużo młodszego niż był istotnie. Średniego wzrostu, nosił tego dnia doskonale skrojone szare spodnie i surdut. Z daleka jego ubranie wydawało się skromne, wystarczyło jednak się zbliżyć się, by zobaczyć zdobiące obie części stroju misterne wzory wyszywane srebrnymi nićmi. Na tym tle perłowy znaczek stawał się mało widoczny — i o to właśnie Lardowi chodziło.
Nie lubił chwalić się, że należy do halderów, najbliższego kręgu zaufanych Tyrona, ludzi, którzy faktycznie władali Peolią. To oni, grono dwudziestu kilku osób, byli bezpośrednimi wykonawcami poleceń cesarza w sprawach obejmujących wszystko, co dotyczyło rządzenia rozległym państwem. Odpowiadali za stosunki z sąsiadami, ustalanie i zbieranie podatków, trzymanie w ryzach przywódców kilkunastu religii wyznawanych w różnych częściach Cesarstwa, nadzór nad tzw. wendami, czyli ośrodkami skupiającymi uczonych i mędrców, zapobieganie buntom i tysiące innych kwestii, których nie brakowało w składającym się z dwudziestu trzech części kraju.
Każdy z halderów zajmował się jedną dziedziną. Gdy sobie nie radził sobie, tracił perłowy znaczek. W przeciwnym wypadku zachowywał perłę i mógł liczyć, że po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach trafi do rady Peolii. Radę, czyli Gostię, tworzyło pięciu najwyżej postawionych w Cesarstwie dostojników, z którymi Tyron omawiał wszystkie sprawy państwowe. Na czele Gostii stał kanclerz, który w przypadku, gdyby cesarz zmarł przed osiągnięciem pełnoletności przez jego następcę lub następczynię, zostawał regentem Peolii. Pozostali członkowie Gostii, zwani pierwszymi halderami, byli, po Tyronie i kapitanie tajnej straży przybocznej władcy, najbardziej wpływowymi osobami w cesarstwie.
Mimo że Caber Lard nosił perłowy znaczek dopiero od kilku miesięcy, jako członek najwyższego kręgu władzy miał dostęp do Tyrona o każdej porze dnia i nocy. Co prawda teraz chciał wykorzystać ten przywilej w sprawie prywatnej, ale wiedział, że w przypadku halderów cesarz to toleruje — przynajmniej od czasu do czasu.
Po kilkunastu minutach oczekiwania podszedł do niego lokaj. Poprowadził go za sobą, po czym otworzył zamaskowane boazerią drzwi, prowadzące do Skóry, czyli sypialni władcy.
Rumieńce na twarzy haldera nieco przygasły. Chociaż Lard, w przeciwieństwie do wielu innych znajomych, nie miał żadnych przykrych wspomnień związanych z udekorowaną skórami i orężem komnatą Tyrona, lubił to miejsce najmniej ze wszystkich w całym pałacu w Vernarze. To wprawdzie przywilej zostać dopuszczonym do tego najbardziej prywatnego z pokoi, ale prowadzenie rozmowy w tych warunkach było znacznie trudniejsze niż gdziekolwiek indziej. W ulubionym otoczeniu władca Peolii w ogóle się nie hamował, z łatwością odrzucał poglądy odmienne od jego własnych i w ogóle podświadomie traktował każdego jak przeciwnika.
Idąc krętymi korytarzami, Lard coraz bardziej się niepokoił. Sprawa, którą chciał przedstawić władcy Peolii, dręczyła go już od dawna — co gorsza, ciągle nie miał prawdziwego powodu, by ją poruszyć. Miał jedynie pretekst. Był on na szczęście wystarczający, by wyciągnąć na światło dzienne kwestię, którą Tyron pogrzebał rok temu, ale Caber wiedział, że czeka go trudna rozmowa. Wiele dałby za to, żeby mógł ją odbyć nie w Skórze, ale na neutralnym gruncie. Na dodatek przypomniał sobie, że już od dawna kiedy tylko padał deszcz, Tyron bywał zły jak osa.
Wreszcie sługa otworzył przed nim drzwi do Skóry, a sam usunął się w bok. Lard spostrzegł, że zrobił to tak szybko, aby tylko nie nawinąć się Tyronowi przed oczy.
Mężczyzna po raz trzeci westchnął i wszedł do komnaty.
Pierwszym, co spostrzegł, był ogień buzujący na kominku. Potem zauważył Bolta Marra, kapitana tajnej straży Peolii, siedzącego przy drewnianym stole, a dopiero na końcu rozpartego na łóżku Tyrona. Przed władcą znajdowała się ostrzałka, którą cesarz poruszał, naciskając drewniany pedał. W prawej ręce trzymał wąski nóż, a obok niego leżało kilkanaście sztyletów, równo poukładanych i przygotowanych do ostrzenia.
Halder rozejrzał się kątem oka i lekko wzdrygnął. Jak zawsze uderzyło go, w jak złym stanie było to pomieszczenie. Niegdyś równe deski podłogowe powyginały się i skrzypiały potępieńczo. Poluzowane okiennice po każdym podmuchu wiatru drżały i stukały o futryny. Przez szpary do środka dostawało się zimne powietrze i wilgoć, która wsiąkała w drewno oraz skóry, zasłaniające wszystkie ściany. W deszczowe dni w całym pomieszczeniu unosił się specyficzny, lekko kwaśnawy odór.
Niedogodności te, przykre dla całego otoczenia Tyrona i jego samego, nasilały się z roku na rok. Mimo to cesarz nie pozwalał dokonać w Skórze nawet najmniejszych zmian. Jak mówił, przynajmniej ten jeden pokój w całym pałacu zestarzeje się razem z nim.
Na widok Larda władca Peolii podniósł głowę znad osełki.
— No? Co tam?
Jego mocny, przywykły do wydawania komend głos brzmiał mało przyjaźnie.
Halder szybko się skłonił i wymienił spojrzenia z siedzącym za stołem mężczyzną. Bolt Marr, tak jak jego ojciec, Tudor, miał dziwaczną twarz: tak przeciętną, że nie można było jej ani opisać, ani zapamiętać.
— Właśnie przyjechałem z Orinu…
Tyron sarknął.
— Co mnie to obchodzi?
— Demetria jest bliska śmierci.
Władca Peolii prychnął gniewnie. Przesunął osełkę trochę na bok, tak żeby nic nie zasłaniało mu widoku.
— Czy kiedyś doczekam się, że któryś z moich sług powie mi coś nowego? Czy kiedyś wreszcie zdołają mnie czymś zaskoczyć? — Z każdym słowem mówił coraz głośniej i z coraz większą złością — Demetria Orin jest bliska śmierci?! Też mi nowina! Ta stara wiedźma umiera od dobrych pięciu lat i jak dotąd nic z tego nie wyszło! Daj mi znać, jak wreszcie jej się uda…
Tubalny głos Tyrona przycichł. Caber Lard domyślił się, że wbrew temu wszystkiemu, co powiedział, cesarz jest zaciekawiony.
— Tym razem umiera naprawdę.
— Umiera naprawdę? — powtórzył Tyron i gromko się roześmiał.
Rumieńce na twarzy Cabera Larda zrobiły się krwiste. Pochylił głowę, nie zauważając szybkiego spojrzenia rzuconego przez władcę Peolii w kierunku Bolta Marra. Ten lekko skinął głową, tak jakby potwierdzał to, co właśnie powiedział halder.
— No dobrze — rzekł Tyron — załóżmy, że faktycznie tym razem kostucha się nie przestraszy się i zabierze jedną z moich najwierniejszych poddanych. Ale co mnie to obchodzi? Czyżby Demetria zdecydowała się wydziedziczyć swego wnuka i wszystko zapisała mnie? A może — tobie?
Caber Lard drgnął. Po raz pierwszy od roku Tyron sam wspomniał Greta Orina.
— O ile wiem, nie zmieniła testamentu — odrzekł.
Uśmiechnął się i oczy mu błysnęły. Drobna uwaga władcy podpowiedziała mu, że sprawa, z którą przyszedł do Skóry, wcale nie jest beznadziejna. Postanowił kuć żelazo póki gorące.
— W związku z tym w imieniu grafa Ostii proszę, byś pozwolił mu wrócić do Vernaru. — Lekko skłonił głowę.
Tyron udał, że nie zwrócił uwagi na wspomnienie człowieka, o którym przez wiele miesięcy nie chciał w ogóle słyszeć. Podniósł brwi.
— Po co miałby tu przyjeżdżać? Czy nie jest teraz razem z babką?
Teraz z kolei zdziwił się Lard.
— Mam na myśli Vernar — prowincję, nie stołeczne miasto.
— Prowincję? — Twarz Tyrona skrzywiła się nagle — Prowincję? Jak to? Przecież i Ostia, i Orin leżą w Vernarze! A o ile pamiętam, kazałem mu udać się do swojego majątku! Czyżby złamał mój rozkaz?
— Nie…
— To gdzie on jest?
Oczy władcy Peolii zwęziły się tak bardzo, że stały się ledwie szparkami.
— W Omorgu — rzekł szybko Lard, poznając, że dopiero teraz cesarz zrobił się naprawdę zły. — W zamku, który zostawił mu ojciec. Myślałem, że tam właśnie miał jechać — dodał z wahaniem.
— Co za bzdury! — warknął Tyron, marszcząc czoło. — Po co miałbym wysyłać go do Gruaronu, na te pustkowia! Kazałem mu jechać do swoich dóbr, ale… na śmierć zapomniałem o Omorgu — mruknął ciszej.
Wstał powoli i podszedł do jednej ze ścian, gdzie między skórami na zardzewiałym gwoździu wisiała niewielka mapa Peolii, zwinięta w rulonik. –
— Tak — Tyron chwycił za oba końce i wyprostował ją — wybrał prowincję, o której nawet ja rzadko pamiętam. Będziesz mi wmawiał, że to przypadek?
Caber Lard zobaczył przed sobą, a raczej trochę poniżej swojej twarzy, wąsko osadzone, niewielkie oczy, szeroki, kilkakrotnie złamany nos i nalany, lekko drżący podbródek. Nie tak dawno cesarz zaczął tyć i nawet w czasie letnich turniejów nie był w stanie pozbyć się zbędnych kilogramów.
— Spełnił twój rozkaz — wymamrotał pod nosem.
— Co? Mów głośniej, przecież wiesz, że mam słaby słuch!
— Spełnił twój rozkaz. Jest cały czas w Gruaronie.
— Skąd wiesz? — sarknął Tyron. — Wyobraziłeś sobie, że akurat ciebie nie okłamuje? — mówiąc to znów spojrzał pytająco na Bolta Marra.
— Nie zbliżył się do Tweru — potwierdził spokojnie Marr.
— Akurat!
— Zauważyłbym, gdyby przejechał przez całą Peolię.
— Akurat…
Głos Tyrona nie brzmiał jednak tak pewnie jak poprzednio.
Niski mężczyzna przeszedł się kilka kroków po komnacie. Mimo grubej warstwy skór, podłoga skrzypiała głośno, uginając się pod jego krokami.
— Im bliżej zimy, tym większymi głupstwami muszę się zajmować! — Zatrzymał się i machnął ze złością ręką.
Caber Lard postąpił krok do przodu. Mimo wszystko rozmowa przybrała znacznie lepszy obrót niż przewidywał. Idąc tutaj, wcale nie miał pewności, czy cesarz w ogóle pozwoli mu wspomnieć Orina. Postanowił nie rezygnować.
— Tamta sprawa… — zaczął, ale Tyron odwrócił się w jego stronę i natychmiast mu przerwał.
— Jaka sprawa?
Lard domyślił się, że władca Peolii doskonale wie, o czym mowa.
— Przedstawiając ją Demetria Orin częściowo minęła się z prawdą — rzekł szybko i odetchnął.
— Co? — Tyron wrócił do łóżka i rozparł się na nim — czy ja na pewno dobrze cię usłyszałem? Powiedziałeś — częściowo?
— Tak.
— Świetnie. Czyli przyznajesz tym samym, że twój przyjaciel jest częściowo kłamcą?
— Chcę tylko powiedzieć, że rok temu, w Twerze, intencje Orina były inne niż przedstawiła to jego babka. — Lard podniósł głowę i spojrzał Tyronowi prosto w oczy.
Władca Peolii mierzył go wzrokiem.
— Intencje… Oto co przyszło mi robić na starość. Zajmować się intencjami moich poddanych!
Caber Lard miał wrażenie, że Tyron nadal na coś czeka.
— A wcześniej… Gdyby nie Demetria, nie byłoby w ogóle całej tej historii.
— Dość tego! — warknął cesarz. — Widzę, że jesteś znacznie lepiej poinformowany niż ja. Nie, nie — zamachał rękami, widząc, że Lard chce się odezwać — nie interesują mnie żadne wyjaśnienia! W sprawie grafa Ostii wystarczy mi to, co już wiem. Dobrze, że jego matka… — zawahał się.
Bolt Marr, dotychczas nieporuszony, odwrócił głowę w stronę okna. Caber Lard wbił wzrok w podłogę.
— Jego matka… jego rodzice byli uczciwymi ludźmi — dokończył Tyron.
W komnacie zapanowała cisza.
— Brag Orin umarł, nie zdobywszy sobie sympatii mieszkańców Gruaronu — powiedział po chwili Bolt Marr.
Tyron popatrzył na niego.
— I co z tego?
— Chcę tylko powiedzieć, że po śmierci żony stał się innym człowiekiem, niż ten, którego znaliśmy, tu, w Vernarze.
— Co to ma do rzeczy? — zapytał Tyron, przyglądając mu się uważnie.
— Może nic… a może bardzo wiele — powiedział powoli Bolt Marr, nie odwracając wzroku.
— Wytłumacz to! — Cesarz przekrzywił głowę.
— Myślę, że nie warto rezygnować z usług przydatnych ludzi tylko dlatego, że nie są tacy sami jak ci, których…
Cesarz nie dał mu dokończyć.
— Przydatnych? Sugerujesz, że bez Orina sprawy Peolii mają się gorzej?
— Nie gorzej, ale nie tak dobrze, jak mogłyby się mieć. Już kilkakrotnie pomyliliśmy się w ocenie sytuacji u sąsiadów i straciliśmy przez to dwóch czy trzech potencjalnych przyjaciół.
Tyron podniósł się z miejsca. Nim jednak zdążył się odezwać, Caber Lard chrząknął.
W całej Peolii nie było ani jednej osoby, dla której bezpiecznie byłoby słuchać sporu między Tyronem a jego najbliższym sługą. Dotyczyło to każdego bez wyjątku — możnych, halderów, członków Gostii, a nawet rodziny cesarza. Lard wiedział o tym równie dobrze, jak wszyscy inni.
Tyron i Bolt Marr spojrzeli na niego, a potem na siebie. Marr pochylił głowę. Cesarz usiadł, przysunął do siebie osełkę, a następnie podniósł jeden ze sztyletów i przechylił się w stronę kominka, uważnie oglądając jego ostrze. Nacisnął pedał, a kiedy koło zaczęło się kręcić, przytknął do niego sztylet. Błysnęło i w powietrzu zawisł szeroki ogon iskier, tak jakby ktoś miażdżył na kamieniu gwiazdę.
Caber Lard obserwował, jak władca Peolii marszczy brwi. Jego oczy najpierw zwęziły się niebezpiecznie. Potem pojawiły się w nich błyski, takie same jak te, które raz po raz unosiły się znad osełki.
— Doliny Gruaronu — powiedział w końcu Tyron, odkładając zaostrzony sztylet. — Najbardziej nieprzydatna ze wszystkich prowincji Peolii. I na dodatek znajduje się w takim miejscu, że nie było komu jej oddać. — Pokiwał głową. — Ale z drugiej strony… Nawet one dostarczają nam… — zawahał się. — Nawet tam kryją się ciekawe rzeczy.
Bolt Marr wstał od stołu.
— Ta zima zapowiada się na długą. I raczej nic się nie wydarzy.
— Właśnie. — Tyron uśmiechnął się. — Słuchaj, chłopcze — machnął ręką do Larda — nie masz nic przeciwko podróżom, prawda?
— Chętnie sam pojadę do Gruaronu. — Lard uśmiechnął się, zadowolony, że udało mu się uzyskać to, po co tu przyszedł.
— Sam? O nie!… Będzie towarzyszył ci wierny sługa — Tyron mrugnął do Marra — a jak już traficie do Omorgu, poprosicie Orina, by pokazał wam okolicę. Niedaleko miasta jest taka mała kotlinka, odgrodzona od świata murem. Chciałbym, żebyście wszyscy trzej spędzili w za tym murem dzień lub dwa i… rozejrzeli się.
— A jeśli nie wpuszczą nas do Hrostu?
— Nie wpuszczą? — Tyron uniósł brwi. — Ciebie? Haldera? Możesz powiedzieć Mistrzowi Gildii Hordów, że uznałbym to za obrazę. Zresztą dam ci list. Ale myślę, że ci się nie przyda. W końcu Orin, jak mnie zapewniacie, siedzi tam już rok. Musiał poznajomić się z Hordami. Może nawet się z nimi zaprzyjaźnił? Może dowiedział się czegoś? Do licha — trzepnął się ręka o udo — gdybyście nie byli takimi tchórzliwymi głupcami i wcześniej dali mi znać, gdzie on się podziewa, sam kazałbym mu powęszyć trochę w Hroście!
Halder i dowódca tajnej straży Peolii wymienili spojrzenia. Żaden się nie odezwał. Caber Lard skłonił się i chciał wyjść, ale Tyron zatrzymał go gestem.
— Jeszcze dwie rzeczy — powiedział wstając — tam teraz nie jest bezpiecznie, więc weźmiecie ze sobą kilku żołnierzy. A po drugie — podszedł do ściany i wskazał na jedną ze skór — ta jest już stara i z roku na rok zaczyna coraz bardziej cuchnąć. Macie mi przywieźć nowy egzemplarz. A jeszcze lepiej żywego osobnika, z którym mógłbym zabawić się na arenie.
Nad głową cesarza, starannie wyprawiona i szeroko rozpięta, wisiała — błyskając brunatnymi łuskami — skóra grychty.