Filmowa ofensywa Marvela trwa w najlepsze: po wielu mniej lub bardziej udanych próbach przeniesienia świata superbohaterów na ekran kina, komiksowy gigant wreszcie znalazł właściwy patent na adaptację. W stosunkowo krótkim czasie zekranizowano przygody niemal wszystkich ważniejszych herosów, poczynając od X-men, poprzez Iron Mana, kończąc na Thorze, a końca nie widać. Ba, jak pokazuje przykład The Avengers, producenci zaczęli nawet myśleć perspektywicznie.

Co więcej, kolejne produkcje trzymały podobny, solidny poziom, pozostając czysto rozrywkowym, lekkim kinem, ale jednocześnie nie traktując widza jak idioty. Znośne scenariusze, niezłe aktorstwo, dobre efekty specjalne – filmy miały prawo się podobać i zdobyć sporo fanów. A jednak na Captain America nie czekałem z jakimś utęsknieniem i ciekawością, jaka towarzyszyła mi na przykład przed projekcją Thora. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, jakim sposobem można stworzyć zgrabną historię, której bohaterem będzie facet biegający w stroju w kolorach amerykańskiej flagi i ciskający we wrogów swoją tarczą: nie wspominając już o pełnych patosu przemowach, wiernej służbie ojczyźnie w imię wolności i wspólnego dobra oraz eksterminowaniu bardzo złych nazistów…

Jeśli spojrzeć właśnie od tej strony – ilości użytych konwencji i motywów znanych z kina akcji i filmów wojennych – Captain America rzeczywiście może wyglądać na standardową produkcję „made in USA”: mamy historię prostego chłopaka, który zostaje bohaterem, początkowe lekceważenie jego osoby i późniejsze akty heroizmu, straceńczą misję zamienioną w całkowity sukces, malowniczy marsz na czele dzielnych żołnierzy, bezpardonową walkę z przeciwnikiem, obowiązkowy romans i głównego złego, który jest nikczemniejszy niż jakikolwiek inny nazista. Do tego oczywiście patos, deklaracje o konieczności walki ze złem, obowiązku, braterstwie, miłości i poświęceniu. Słowem – kolejny sztywny i wymuskany film o ratowaniu świata.

captain-america-the-first-avenger1

Ale czy na pewno? Chyba nie do końca. Wydaje mi się, iż twórcy byli doskonale świadomi, jakie znaczenia niosą wykorzystane postacie i jakie mają ograniczenia (powiedzmy wprost – trudno znaleźć bardziej kiczowatego herosa niż Kapitan Ameryka), zastosowali więc podobny zabieg, jak w filmie Iron Man – pokazali nie tyle bohatera, co jego drogę ku staniu się takowym. O ile jednak wysiłki Starka przyciągały widzów dzięki ukazaniu zwykłego, ludzkiego trudu w pokonywaniu kolejnych barier (w czym pomocne były ogromne pieniądze i techniczny geniusz), o tyle w filmie Joe Johnstona obserwujemy raczej powolne dojrzewanie psychiczne bohatera, który z idealisty przemienia się w człowieka świadomego, czym jest wojna i jak wiele trzeba na jej niekiedy poświęcić. Interesująca – przynajmniej dla mnie – była też kwestia medialności Kapitana Ameryki, jego użyteczności propagandowej; w tych sekwencjach film staje się nie tylko opowieścią o herosie, ale i potrzebie jego istnienia. Bohater grany przez Chrisa Evansa zostaje wykreowany na ikonę za sprawą maszynki ideologicznej, a następnie – ryzykując życie dla sprawy i kompanów – stara się naprawdę wejść w formę stworzona na potrzeby propagandy. Ciekawy wątek, choć szkoda, że twórcy nie pociągnęli go dalej – taka gra z mitem ma w sobie sporo uroku.

CA-redskull

Jest jeszcze jedna rzecz, dzięki której reżyserowi udało się w dużej mierze uniknąć kiczu „przyczepionego” do pleców herosa – mianowicie stylizacja. Jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że z pośród adaptacji Marvela z kilku ostatnich lat (a przynajmniej tych związanych z bohaterami The Avengers), Captain America jest obrazem najmocniej stylizowanym, najbardziej „komiksowym” z nich wszystkich. W Iron Manie czy Thorze było mimo wszystko więcej odcieni szarości, pewnej ambiwalencji postaw; tymczasem świat z filmu Johnstona jest mocno spolaryzowany: z jednej strony Kapitan Ameryka i dzielni chłopcy Wuja Sama, z drugiej – diaboliczny Red Skull i hordy nazistów. Mało? No to spójrzmy na postacie: szlachetny, odważny i honorowy Kapitan (Chris Evans pasuje idealnie do roli – nawet gdy wpada w złość, wygląda jak chodzące dobro), twardy, lecz sprawiedliwy dowódca (niezły Tommy Lee Jones), urocza agentka specjalna (śliczna Hayley Atwell) i nieludzki naziol, który jest tak zły, jak czerwona jest jego łysa glaca (świetny Hugo Weaving). Każdy z bohaterów jest osadzony w pewnym schemacie i maksymalnie przejaskrawiony, dzięki czemu zatraca się jego jednostkowy charakter, pozostawiając tylko wyraźny Typ, będący nosicielem określonej postawy i idei. Strategia dla mnie nieco ryzykowna, ale w tym wypadku decyzja odejścia od realizmu, dryfowania w obszary nieco bardziej karykaturalne była całkiem słuszna, a przy okazji pozwoliła wrzucić do filmu sporo popularnych wątków popkulturowych, włącznie z nazistowskimi wunderwaffe i napadem na pędzący pociąg.

Captain America to film całkiem przyjemny: nieźle zagrany, ciekawie wystylizowany, oferujący sporo lekkiej rozrywki w przyjemnej oprawie. Co prawda momentami bywa mocno przesadzony (zwłaszcza w scenach walk z użyciem ciężkiego sprzętu), trudno również nazwać go odkrywczym czy oryginalnym, ale należy twórców pochwalić za to, jak sprawnie poradzili sobie z materiałem, który może i jest kultowy, ale dla ludzi spoza kręgu kultury amerykańskiej – również potwornie kiczowaty. Produkcja Johnstona w żadnym wypadku nie ma szans na tytuł najlepszej produkcji roku, ale dobrze sprawdza się jako obraz do obejrzenia w gronie przyjaciół, z piwem i orzeszkami pod ręką. Niezła rzecz.

{youtube}-J3HfllvXWE{/youtube}

Tytuł: Captain America: Pierwsze starcie
Tytuł oryginalny: Captain America: The First Avenger
Reżyseria: Joe Johnston
Scenariusz: Stephen McFeely, Christopher Markus
Czas trwania: 2 godz. 4 min.
Premiera kinowa: 5 sierpnia 2011 (Polska) 22 lipca 2011 (Świat)
Premiera DVD: 1 grudnia 2011
Produkcja: USA
Gatunek: akcja, s-f