W piątym tomie Pieśni Lodu i Ognia opuszczamy na jakiś czas Siedem Królestw i sieć spisków rozsnutą wokół Żelaznego Tronu – będziemy śledzić wydarzenia, które mają miejsce na mroźnej północy i gorącym południu. Akcja pierwszej części Tańca ze smokami dzieje się w tym samym czasie, co wypadki, na których skupiała się Uczta dla wron. Ma to wpływ na całokształt powieści – pojawiają się znane już nam sceny, tyle że widziane oczyma całkiem innych postaci, poznajemy także przebieg niektórych zdarzeń lakonicznie wspomnianych w poprzedniej części.
Pierwsza połowa Tańca jest więc dopełnieniem Uczty dla wron przedstawiającym losy bohaterów niewystępujących w czwartym tomie cyklu, choć autor we wstępie zapowiada, że w drugiej części książki te dwa strumienie narracji ponownie się połączą.
Uczta dla wron była moim zdaniem najsłabszą książką z serii – za największe jej wady uważam niepotrzebne powielenie bohaterów, wolny przebieg akcji i zbytnie rozwlekanie niektórych wątków. Tymczasem Taniec ze smokami już od pierwszych stron, czyli prologu pisanego z perspektywy Varamyra Sześć Skór, zachwyca niezwykłym klimatem znanym nam z pierwszych tomów. Najnowszą powieść czytało mi się o wiele lepiej niż jej poprzedniczkę – głównie z powodu powrotu narracji prowadzonych z punktu widzenia moich ulubionych postaci. Jednak pomimo tego, że książka była niezwykle wciągająca, po jej zakończeniu poczułam pewien niedosyt. Początkowo wydawało mi się, że winna jest temu specyfika wydania – podzielenie powieści na dwie połowy spowodowało urwanie wątków w chwili, gdy tak właściwie dopiero zaczęły się rozkręcać, przez co w książce nie tylko nie ma mocnego zakończenia, ale nie pojawia się nawet żadna tymczasowa pointa. Jednak po dłuższych przemyśleniach doszłam do wniosku, że to nie tylko wydanie jest tu winne. Otóż na 632 stronach powieści… w zasadzie niewiele się dzieje. Przez większość czasu bohaterowie gdzieś wędrują, coś planują albo dogłębnie rozmyślają nad swoim życiem, a niestety żadne z tych działań nie popycha głównej osi fabularnej naprzód. Jedynie awanturnicza narracja Tyriona wypada barwniej i ciekawiej, dlatego najprzyjemniej czytało mi się właśnie rozdziały poświęcone tej postaci.
Autor po raz kolejny niepotrzebnie rozwleka niektóre wątki i drobiazgowo opisuje sceny, które niewiele wnoszą do fabuły. Rozumiem, że takie szczegóły budują klimat i uplastyczniają świat przedstawiony, ale zbytnie ich nagromadzenie spowalnia akcję. Pod tym ostatnim względem nie jest jednak aż tak źle, jak w przypadku Uczty dla wron. Wydaje mi się także, że Martin zaczyna popadać w pewien schemat, jeśli chodzi o środki służące nagłym zwrotom fabularnym. W tym tomie zdecydowanie przesadził z motywem „zabili go i uciekł” – może i pierwszy zabieg tego typu mnie zaskoczył, ale kiedy już trzecia z kolei postać nagle wróciła zza grobu, zdobyłam się jedynie na lekkie wzruszenie ramion. Innym środkiem, którego autor nadużywa, jest stawianie nieoczekiwanych przeszkód na obranych przez postaci trasach. Pieśń Lodu i Ognia zawsze była „powieścią nieskończonej drogi”, w której bohaterowie częściej błądzą, niż przybywają do upatrzonego celu – ale nie miałabym nic przeciwko, gdyby ktoś wreszcie dotarł tam, gdzie jechał, bo na dłuższą metę takie miotanie się postaci jest nużące.
Wady wadami, ale nie należy zapomnieć o zaletach obecnych zarówno w najnowszym, jak i w poprzednich tomach cyklu. Przede wszystkim Taniec ze smokami zachwyca ogromnym, spójnie wykreowanym światem, którego złożoność i niepowtarzalny klimat nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Autor nie idzie na łatwiznę i nie ucieka się do czarno-białych schematów, pisze dosadnie, często wręcz naturalistycznie. Wielowątkowa narracja, zaskakujące zwroty akcji, zawiła intryga i pełnokrwiści, ciekawi bohaterowie to kolejne z wspólnych dla całego cyklu zalet. Pomimo że powieść nie skupia się na grze o tron, wciąż pojawiają się liczne spiski, tajne knowania i intrygi, a fałszywe tropy, które podsuwa nam Martin, by po jakimś czasie je zdemaskować, czynią i tak już zawiłą fabułę jeszcze bardziej zawikłaną. Czytając Taniec ze smokami, po raz kolejny zwróciłam uwagę na to, jak genialnym zabiegiem jest ukazywanie wydarzeń nie z perspektywy wszechwiedzącego narratora, ale z punktu widzenia poszczególnych postaci. Dzięki temu nie poznajemy bezpośrednio innych bohaterów, widzimy tylko ich obraz wykreowany przez daną postać – a ten bywa bardzo subiektywny i nie do końca prawdziwy, skąd właśnie liczne zaskoczenia, gdy ktoś okazuje się nie taką osobą, jaką się wydawał. Do gustu przypadł mi także zabieg nieoczekiwanego łączenia różnych wątków – ogromny świat Westeros wydaje się chwilami bardzo mały i czasem następuje spotkanie bohaterów, których losy zdawały się w ogóle ze sobą niezwiązane. Nie można też powiedzieć, że książka nie trzyma w napięciu – łatwość, z jaką Martin uśmierca swoich bohaterów, powoduje, iż nigdy nie wiemy, czy dana postać przeżyje, przez co o każdej wyprawie, potyczce i nieoczekiwanej przygodzie czyta się z zapartym tchem.
W Tańcu ze smokami wracają znani nam już od pierwszego tomu bohaterowie, pojawiają się także narracje z punktu widzenia postaci, które co prawda występowały wcześniej, ale nigdy nie dane nam było poznać ich myśli. W moim odczuciu na pierwszy plan wysuwa się Tyrion – jego awanturniczy, pełen porwań i niebezpiecznych przygód wątek jest jednym z najciekawszych w książce, chociaż tak właściwie nie popycha głównej fabuły do przodu. Podobała mi się też narracja Jona – wprawdzie zbyt wiele akcji z jego udziałem nie uświadczymy, ale dylematy młodego dowódcy Nocnej Straży związane z objęciem władzy zostały przedstawione w przekonujący sposób.
Niezwykle interesująco rozwija się także zaniedbywany przez dwa poprzednie tomy wątek Brana, zawierający teraz zdecydowanie najwięcej magii i elementów fantastycznych ze wszystkich linii narracyjnych. Dość dramatycznie, choć zarazem raczej przewidywalnie rozgrywają się losy Davosa, którego życie zawisło w tym tomie na włosku. Natomiast dalsze dzieje Ashy, jedynej postaci z Uczty dla wron pojawiającej się również i w pierwszej części Tańca ze smokami, zostają przedstawione w zaledwie jednym rozdziale.
Jeśli miałabym wskazać najbardziej zaskakujący wątek tomu, to z pewnością wybrałabym ten poświęcony człowiekowi nazywanemu Fetorem. Nie będę zdradzać tożsamości tego bohatera, żeby nie popsuć czytelnikom zabawy, ale jest to przykład mistrzowsko dokonanej przez Martina metamorfozy postaci. Autorowi udało się sprawić, że zaczęłam współczuć osobie wcześniej budzącej u mnie jedynie negatywne uczucia. Przy okazji narracja Fetora rzuca nam nowe światło na ród Boltonów, którego członkowie niespodziewanie wyrastają na jednych z ważniejszych antagonistów w serii.
Z kolei o innych nowych postaciach nie można zbyt wiele powiedzieć: jeden rozdział z perspektywy bohatera nazwanego Zaginionym Lordem jest raczej dopełnieniem narracji Tyriona niż osobnym wątkiem, choć w kolejnych tomach może się to zmienić. Z kolei fragmenty poświęcone postaci określanej raz Sługą Kupca, a raz Plewami na Wietrze to dość lakoniczny opis podróży osoby, która może mieć później jakiś większy wpływ na fabułę, ale na razie niczego większego nie dokonała. Natomiast rozdział napisany z perspektywy Melisandre w ciekawy sposób ukazuje nam całkiem inne oblicze tej zagadkowej postaci.
Rozczarował mnie jednak wątek Daenerys. Młoda smocza królowa, która przez długi czas była jedną z moich ulubionych bohaterek, denerwowała mnie teraz niezdecydowaniem, naiwnością i nieudolnymi rządami w uprzednio wyzwolonym Meereen. Nie mogłam z siebie wykrzesać współczucia dla postaci, która nie zważa na dobre rady przyjaciół i z sama stwarza swoich nowych wrogów. Rozdarcie Daenerys pomiędzy chęcią odzyskania należnego jej tronu a pragnieniem uratowania każdej skrzywdzonej i uciśnionej istoty, jaka stanie na jej drodze, chwilami wypadała bardzo sztucznie. Mam nadzieję, że w drugiej połowie tomu Dany zmądrzeje, bo inaczej nie wróżę jej zbyt wielkich szans na sukces.
Od strony technicznej polskie wydanie pierwszej połowy Tańca ze smokami nie różni się zbytnio od poprzednich tomów: cieniutki papier i czytelna czcionka pozostały takie same. Pozytywnie natomiast wyróżnia się okładka – przedstawiona na niej grafika, choć może sama w sobie niezbyt wybitna, jest zdecydowanie najładniejsza z wszystkich dotychczasowych i da się na nią patrzeć bez wstrząsu estetycznego. Także tłumacz książki, Michał Jakuszewski, dobrze się spisał i przekład czyta się bardzo przyjemnie. Wprawdzie pojawiają się drobne potknięcia interpunkcyjne i kilka błędów odmiany imion, a jeden statek w tym samym rozdziale nazywa się raz „Wesołą Akuszerką”, a raz „Wesołą Położną”, ale nie natrafiłam na jakieś większe zgrzyty.
W porównaniu z Ucztą dla wron najnowsza część Pieśni Lodu i Ognia George’a R.R. Martina wypada naprawdę nieźle, lecz wciąż nie jest to poziom, do którego przyzwyczaiły nas trzy pierwsze tomy cyklu. Choć książka jest w zasadzie dopiero wstępem do właściwych wydarzeń, a urwane w połowie wątki pozostawiają w czytelniku niedosyt, to powieść naprawdę wciąga. Pozostaje mieć nadzieję, że w drugiej połowie Tańca ze smokami czeka nas więcej brawurowej akcji i zaskakujących zwrotów fabularnych.
Tytuł: Taniec ze smokami, część 1
Tytuł oryginału: A Dance with Dragons vol. 1
Autor: George R. R. Martin
Wydawca: Zysk i S-ka
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Grafika okładkowa: Larry Rostant
Projekt okładki: Daniel Stevenson
Data wydania: 22 listopada 2011
Wydanie: I
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-7506-897-9
Liczba stron: 632
Cena: 45 zł