Sporo lat przyszło mi zaczekać na dokończenie legendarnej sagi o Diunie. W końcu pojawiła się w wersji polskiej. Wedle wstępu, kontynuatorzy dzieła Franka Herberta znaleźli po latach jego notatki, które dosyć szczegółowo przedstawiały, jak mistrz chciał zakończyć cykl. To dało Brianowi Herbertowi i Kevinowi J. Andersonowi szansę na odtworzenie dziejów wysokich rodów, planety Arrakis i czerwi przyprawowych, przez sięgnięcie do, wspomnianej przez Franka Herberta, cywilizacji maszyn.

Człowiek pragnie ciągów dalszych, ale w przypadku prequelu i sequelu niewątpliwego arcydzieła, jakim jest Diuna, pozostaje niedosyt. Frank Herbert (moim skromnym zdaniem), nie chciał opisu świata maszyn, skupił się na cywilizacji po Dżihadzie — a właściwie fantastyka posłużyła mu do wnikliwej analizy świata władzy, polityki i, rzecz jasna, religii. Przypominam, że Franka Herberta fascynował Islam, stąd tak niesamowicie skonstruowana cywilizacja Fremenów, o twardych zasadach i równości dla wszystkich oraz zdegenerowana cywilizacja Tleilaxu, gdzie wiara usprawiedliwia maszejków i ich eksperymenty genetyczne. Początek zakończenia cyklu pokazuje nam znanych bohaterów, czyli Duncana Idaho, baszara Milesa Tega — to następny Kwisatz Haderach (!), Murbellę i Dostojne Matrony oraz Zakon Bene Gesserit, jakże europejski w swoich wielowiekowych knowaniach.

Nie ma już Diuny. Statek pozaprzestrzenny, wiozący Duncana i zbuntowane Bene Gesserit na czele z Sheeną, z kolejnym gholą Milesa Tega, ucieka przed Matronami i nieznanym zagrożeniem, przed którym z kolei one uciekają. W tle mamy parę staruszków, owszem, opisanych jeszcze w Kapitularzu, ale jakby nienatrętnie. Tutaj są prawie jak hologramy w Gwiezdnych Wojnach. Nie pasują, ale są istotnymi bohaterami powieści. Poza ucieczką mamy opis kłopotów z przyprawą — melanżem, którego podaż  tym razem nadzoruje zmodyfikowany przez Murbellę zakon Bene Gesserit. Czytamy o upadku cywilizacji Tleilaxu, która, zdeptana przez Dostojne Matrony, nie ma szans na dominację, bowiem sama — infiltrowana od środka przez Maskaradników — traci wszystkie atuty.

 Wszystkie te przygody są napisane językiem do którego przyzwyczaili nas obaj pisarze, stąd dużo techniki, a mniej kombinatoryki. To niewątpliwa słabość. Jednak większym rozczarowaniem są figury pary staruszków, które to okazują się nie mniej, nie więcej, tylko Omniusem i Erazmem. Owi bohaterowie ukazują, że koniec sagi to ponowne starcie ludzi i maszyn. Jak doszło do odtworzenia Wszechumysłu i skąd się wzięły Dostojne Matrony, ze swoją żądzą zniszczenia, i dlaczego pierwszy upadł Tleilax, książka odpowiada — i dlatego warto ją poznać. Dla mnie najbardziej fascynującymi fragmentami tej części sagi są opisy cywilizacji Tlexilaxu, tu, w Łowcach — już umierającej. Ostatni mistrz, choć nie jest nim naprawdę w rozumieniu prawowiernych Tleilaxan, pracujący dla Maskaradników pod kontrolą Matron, jest porażający, współgra z nim wątek rzeczywistego mistrza, który sprzedaje wszystkie swoje tajemnice na pozaprzestrzennym statku Duncana Idaho. Pomysł na kadzie aksolotlowe, tak enigmatycznie nakreślone przez Franka Herberta, a dosłownie opisane w kilku tomach sygnowanych przez Briana, jest ponurym dodatkiem do czarnej księgi kobiet. Wyobraźcie sobie kobietę, której mózg chemicznie zamordowano, która posiada ręce i nogi jako organy szczątkowe, a której głównym organem wykorzystywany do maksimum jest macica. Clou tej cywilizacji. Rozwój poprzez coś w rodzaju klonowania, ale  nie dosłownie. Kobieta tu nie funkcjonuje, jest jedynie żywym laboratorium genetycznym. Przerażający jest wpływ religii tej cywilizacji na jej rozwój. Wiele drobnych smaczków broni tej książki.

Inną ciekawostką jest pokazywanie czytelnikom połączenia zakonu Bene Gesserit i Dostojnych Matron. I cóż, tradycyjnie: dobre spiskowanie plus zaplecze wieloletnich technik przystosowawczych do różnych warunków wygrywają z seksem i adrenaliną. Matrony nie mają szans z tak wielowiekową instytucją. To tak genialne nawiązanie do europejskiego pojmowania władzy i religii, że nawet kontynuatorzy nie mogli tego zepsuć. Żałuję bardzo, że cyklu nie dokończył Frank Herbert. Jego analizy postępowania poszczególnych kluczowych postaci nie były tak papierowe, jak te w wykonaniu jego syna. Ojciec stawiał na zagadnienia filozoficzne, czyli wpływ religii na władzę, a syn bardziej na zabawki techniczne — promienie tachionowe itp.

Naprawdę nie wiem: czy rzeczywiście Diuna miała się kończyć Kralizekiem, czyli ponownym starciem maszyn i ludzi? Raczej wątpię. Jednakże polecam tę książkę, bowiem każdy, kto utonie w piaskach Diuny, kroczy za dudnikiem bez względu na to, kto ten dudnik ustawił…

Tom, tradycyjnie wydany w sztywnej oprawie z ilustracjami Wojciecha Siudmaka, ma cenę zaporową. Gruby papier i duża czcionka przekonują, że warto wydać prawie 50 złotych. Zaczekam jednak na mniej kosztowne wydanie, z tym że może przyjść mi obejść się bez zakończenia sagi jeszcze długo, bo dodatkowe opowiadanie, zamieszczone po właściwym tekście i informacja we wstępie informują nas, że będzie jeszcze jeden cykl, a może więcej. Mianowicie prequel, opowiadający o Paulu, Jessice i Irulanie. I wszystko to okrasi zestaw opowiadań dotyczących różnych momentów sagi. Prawdziwie drogi, lecz atrakcyjny cykl i ponadto… obowiązkowy.

Mimo wszystkich mankamentów, warto postawić Łowców na naszej półce.

Autorzy: Brian Herbert, Kevin J. Anderson
Tytuł: Łowcy Diuny
Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis
ISBN: 978-83-7510-341-0
Liczba stron: 592
Gatunek: fantastyka