Prezentujemy dwa fragmenty powieści Wir, kontynuacji Rozgwiazdy Petera Wattsa. Ksiązka trafi do księgarń 16 listopada, jej polskim wydawcą jest Ars Machina.

 Recenzję Rozgwiazdy przeczytasz TUTAJ.

A TUTAJ przeczytasz fragment Rozgwiazdy.


O powieści
Wir:

Oto jak skończy się świat.

Wybuch jądrowy na głębokomorskim ryfcie. Celem ataku był pradawny mikrob – tak żarłoczny, że mógłby doprowadzić do zagłady całej biosfery – oraz garstka amfibiotycznych ludzi zwanych ryfterami, którzy nieumyślnie wypuścili go na zewnątrz po trzech miliardach lat odosobnienia.

Powstałe w wyniku wybuchu tsunami pochłonęło wiele milionów istnień. Nie było innego wyboru – ocalenie świata usprawiedliwia przypadkowe ofiary.

Gorzej, że ktoś chybił.

Zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej legło w gruzach. Miliony uchodźców gromadzą się wokół mitycznej postaci, która w tajemniczy sposób wyłoniła się z oceanu. Świat, który chyli się już ku upadkowi, ledwie zauważa kolejną plagę, szerzącą się na wybrzeżu. Coś ogromnego i nieludzkiego, ukrytego we wnętrzu pędzącej na złamanie karku dżungli, zwanej kiedyś Internetem, próbuje dosięgnąć kobiety o zatopionej w piersi maszynerii i pustych, białych oczach. Kobiety, której działaniami kieruje wściekłość. Kobiety, która nosi w sobie Armagedon.

Na imię  jej Lenie Clarke. Jest ryfterką. I nie jest nawet w połowie tak martwa, jak się wszyscy spodziewali.

W jej mniemaniu cały cholerny świat jest tylko jedną, wielką przypadkową ofiarą…

 

Peter Watts
Wir
(fragment I)

Opowieści o odbudowie

Ogromne, połyskujące drapacze chmur, otrząsające się niczym mokre psy. Deszcz roztrzaskanego szkła szyb pięćdziesięciu pięter. Krwawa łaźnia na ulicach. Tysiące ludzi rozczłonkowanych zręcznie w kilka sekund. A potem, gdy trzęsienie ziemi dobiegło końca, grzebanie wśród resztek – poszukiwania elementów układanki z krwi i kości, ze zbyt dużą liczbą brakujących fragmentów. Ich ilość rosła wykładniczo wraz z upływem czasu.

Gdzieś  pośród gruzów, much i stert pozbawionych oczu ciał, dusza Sou-Hon Perreault przebudziła się i zaczęła krzyczeć.

Nie tak miało być. W ogóle nie powinno się to wydarzyć: katalizatory udaremniały pojawienie się wszelkich zdezaktualizowanych uczuć, uniemożliwiających adaptację. Odpowiedzialne za nie związki chemiczne były rozkładane już na etapie prekursorów. Nie można taplać się w oceanie zwłok, choćby i pośrednio, będąc w pełni funkcjonalnym człowiekiem.

Przyglądała się właśnie mapie, gdy ją to uderzyło. Jej ciało przebywało bezpieczne w domu, w Billings, ponad tysiąc kilometrów od zniszczeń. Jej zmysły jednak unosiły się cztery metry nad pozostałościami mostu Granville Street w Hongcouver, zamknięte w długiej na pół metra, owadziej skorupie. Jej umysł natomiast znajdował się w jeszcze innym miejscu – zajmował się liczeniem, dodawaniem, części ciał.

Z jakiegoś powodu przeszkadzał jej odór świeżego rozkładu. Perreault skrzywiła się: zwykle nie była taka wrażliwa. Nie mogła sobie na to pozwolić. Aktualna liczba ofiar była niczym w porównaniu ze żniwem, jakie zbierze cholera, jeśli ciała nie zostaną uprzątnięte do końca tygodnia. Obniżyła nieco czułość kanału, choć wzmocniony węch był najlepszą metodą odnajdywania zagrzebanych szczątków biologicznych.

Teraz jednak drażnił ją obraz, lecz nie była w stanie stwierdzić, co konkretnie. Oglądała świat w podczerwieni, w razie gdyby którekolwiek z ciał było jeszcze ciepłe – cholera, może nawet wciąż było tu kilku żywych – ale fałszywa kolorystyka nie działała zbyt dobrze na żołądek. Przeleciała przez całe spektrum, od głębokiej podczerwieni po rentgen, zdecydowawszy się ostatecznie na starą, dobrą, widzialną część promieniowania elektromagnetycznego. Trochę to pomogło, ale równie dobrze mogłaby spoglądać na świat ludzkimi oczami, a to w żaden sposób nie przyspieszyłoby tempa znakowania.

I te pieprzone mewy. Jezu Chryste, nic nie słychać  wśród tego wrzasku.

Nienawidziła mew. Nie sposób ich było uciszyć. Zlatywały się gromadnie w takich sytuacjach i urządzały sobie wyżerkę, która odstraszała nawet rekiny. Przykładowo, po drugiej stronie False Creek, ciała ścieliły się tak gęsto, że mewy zrobiły się cholernie wybredne. Wydziobywały jedynie oczy, całą resztę zostawiając robakom. Perreault nie miała okazji oglądać niczego takiego od czasu powodzi w Tonkinie pięć lat temu.

Tonkin. Następstwa tej katastrofy kotłowały się zupełnie bez związku w głębi jej umysłu, rozpraszając uwagę wspomnieniami o tragedii sprzed połowy dekady.

Skup się, przywołała się do porządku Perreault.

Teraz z jakiegoś powodu nie mogła przestać myśleć o Sudanie. To dopiero była masakra. Naprawdę powinni byli to przewidzieć; nie da się wybudować tamy na tak wielkiej rzece, nie wkurwiając przy tym kogoś przy jej ujściu. Prawdziwym zaskoczeniem był natomiast fakt, że Egipt czekał aż dziesięć lat ze zbombardowaniem tego cholerstwa. W wyniku eksplozji w dół rzeki natychmiast ruszyła fala błotnistych osadów z dziesięciu lat. Zanim wody opadły, akcja ratunkowa przypominała wydłubywanie rodzynków z mulistej czekolady.

Aha. Jeszcze jeden tułów.

Tyle tylko, że rodzynki miały, rzecz jasna, ręce i nogi. I oczy.

Obok przeleciała mewa. Gałka oczna w jej dziobie błagalnie przyglądała się kobiecie, przez chwilę, która wydawała się nie mieć  końca.

I wtedy właśnie, po raz pierwszy w życiu, poprzez miliard bramek logicznych, niezliczone kilometry światłowodów i mikrofale, odbijające się od orbity geosynchronicznej, Sou-Hon Perreault spojrzała wstecz.

Brandon. Wenecja. Key West.

Mój Boże… wszyscy nie żyją.

Galveston. Obidos. Masakra kongijska.

Zamknij się! Skup się! Zamknij się, zamknij się…

Madras, Lepreau i Atyrau, z miejsca na miejsce, z miejsca na miejsce, zmieniają  się nazwy i krainy zoogeograficzne, ale liczba ofiar nie chce się zatrzymać nawet na pieprzoną chwilę. Ciągle to samo, ta sama niekończąca się procesja części ciał, zagrzebanych, spalonych albo rozszarpanych—

Wszyscy w strzępach…

Lima, Levanzo i Lagos, a to tylko kilka miejsc na „L”. Jest tego dużo więcej.

Jest za późno, za późno, nic już  nie mogę zrobić…

Jej muchobot uruchomił alarm, kiedy tylko kobieta odłączyła się od sieci. Router skierował zapytanie do chipa medycznego w kręgosłupie Perreault, skrzywił się i wysłał wiadomość drugiemu zarejestrowanemu lokatorowi mieszkania kobiety. Mąż znalazł ją w biurze, rozdygotaną i niereagującą na żadne bodźce. Spod jej zestawu wizualizacyjnego wypływały łzy.

Część  duszy Perreault mieszkała na długim ramieniu chromosomu 13, w lekko wadliwym genie, kodującym receptor serotoniny 2A. Skłonność do myśli samobójczych, którą w wyniku tego przejawiała, nie stanowiła  dotychczas problemu; katalizatory chroniły kobietę zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym. Jednak pewne koncerny farmaceutyczne podobno sabotowały produkty konkurencji. Może to właśnie było przyczyną – ktoś próbował podkopać rywali, a w efekcie Sou-Hon Perreault, z uszkodzonym plastrem na ramieniu, wkroczyła w gruzy po bardzo silnym trzęsieniu ziemi, nieświadoma, że jej emocje nie zostały wyłączone.

Po czymś takim nie nadawała się już do pierwszego szeregu. Katalizatory potrzebne do przywrócenia pełnej stabilności po tak silnym urazie psychicznym, spowodowałyby zwarcie w śródmózgowiu (w branży wciąż było kilka osób, które dostawały ataków, słysząc dźwięk rozpinanego rozporka – ten sam odgłos towarzyszy zasuwaniu worków na zwłoki). Perreault miała jednak zapisane w umowie jeszcze osiem miesięcy pracy, a nikt nie chciał, by przez ten czas jej talent i wypłaty poszły na marne. Zatem potrzeba było czegoś o mniejszej intensywności, czegoś, z czym poradziłaby sobie pod wpływem konwencjonalnych inhibitorów/wytłumiaczy.

Przydzielili jej pas lądu na zachodnim wybrzeżu, przeznaczony dla uchodźców. W pewnym sensie tkwiła w tym jakaś ironia, bo liczba ofiar była tam sto razy większa niż w miastach. Zasadniczo jednak, ocean sam po sobie posprzątał. Ciała zostały wciągnięte do wody razem z piaskiem, otoczakami i wszystkimi głazami mniejszymi od wagonów. Pozostał jedynie jałowy, księżycowy krajobraz, wyerodowany i wypaczony.

Przynajmniej na razie.

Póki co, Sou-Hon Perreault siedziała podłączona, obserwując linię  czerwonych kropek, ciągnącą się wzdłuż wybrzeża N’AmPac. Po przybliżeniu, w wyższej rozdzielczości, linia rozdzielała się na dwa równoległe szeregi – jeden z południowego Waszyngtonu do NoCal, drugi zaś na północ po tej samej trasie. Niekończąca się pętla zautomatyzowanego monitoringu, oczu zdolnych widzieć przez ciało, uszu mogących podsłuchiwać nietoperze, mózgów dość bystrych, by przez większość czasu wykonywać swe zadanie bez pomocy Perreault.

Niemniej jednak kobieta, od czasu do czasu, podłączała się do nich i oglądała przesuwające się obrazy. Z jakiegoś powodu wyostrzone zmysły muchobotów wydawały jej się bardziej realne niż własne. Ostatnimi czasy, kiedy zdejmowała z głowy zestaw wizualizacyjny, jej świat sprawiał wrażenie zamglonego, jakby owiniętego w cienki materiał. Wiedziała, że to efekt działania katalizatorów. Nie mogła jednak pojąć, dlaczego wszystko jawiło się jej jako mniej przytłumione za każdym razem, kiedy dosiadała maszyny.

Muchoboty kursowały wzdłuż wektora zniszczeń. Tereny na północy zostały całkowicie spustoszone. Nad wyłomami w strzaskanym Murze wisiały przemysłowe podnośniki, dokonując niezbędnych napraw. Na południu uchodźcy wciąż tłoczyli się wzdłuż Pasa, pomieszkując w przybudówkach, namiotach i niszczejących szkieletach budynków, pochodzących z czasów, kiedy widok na ocean zwiększał wartość danej nieruchomości.

Pomiędzy jednym a drugim, Pas ciągnął się wzdłuż wybrzeża urywanymi odcinkami. Jego północną granicę stanowiły wysokie na dwadzieścia metrów, przenośne klify, utrzymujące uchodźców w bezpiecznym odizolowaniu. Po drugiej stronie, maszyny N’AmPac dokonywały napraw na przestrzeni kilku kilometrów – uzupełniały zapasy, łatały dziury, reperowały trwalsze bariery na wschodzie. Ostatecznie nowe klify zostaną zrzucone z góry na północnym krańcu odzyskanego obszaru, zaś ich odpowiedniki w południowej części znikną w przestworzach lub w brzuchu przemysłowego podnośnika, w zależności od tego, co pierwsze się nawinie, dając susa na północ, tuż przed falą ssaków. Nad głowami uchodźców unosiły się muchoboty pacyfikacyjne, pilnujące, by migracja przebiegała sprawnie.

Rzecz jasna, tak naprawdę nie były wcale potrzebne. Istniały dużo bardziej skuteczne sposoby utrzymywania ludzi pod kontrolą.

Perreault z chęcią oddawałaby się obserwacjom przez cały dzień, odległa i obojętna, zwłaszcza, że po wykonaniu obowiązków nadal pozostawały jej spore luki w czasie między pracą a snem. Wypełniała je snując się po mieszkaniu lub obserwując, jak mąż bacznie się jej przygląda. Coraz bardziej też przyciągało ją akwarium, jaśniejące łagodnym światłem
w salonie. Perreault zawsze znajdowała w nim ukojenie – w syku napowietrzacza, grze świateł i wody, spokojnej choreografii pływających w nim ryb. Mogła „zatopić się” w nim na całe godziny. W tylnej części zbiornika dwudziestocentymetrowy ukwiał tańczył pod wpływem ruchów wody. Symbiotyczne algi barwiły jego ciało na kilka odcieni zieleni. Pośród jego jadowitych czułków przycupnęła parka garbików. Perreault zazdrościła im poczucia bezpieczeństwa – oto drapieżnik w cudowny sposób trafił na usługi swej ofiary.

Najbardziej jednak zdumiewało ją, że całe to zwariowane przymierze między algami, ukwiałem i rybami nie zostało sztucznie zaprojektowane. Wyewoluowało całkowicie naturalnie, na przestrzeni milionów lat stopniowej symbiozy. W ciągu całego tego procesu nie podrasowano choćby jednego genu.

Wydawało się to niemal zbyt dobre, by mogło być prawdziwe.  

Czasami muchoboty wzywały ją na pomoc.

Ten konkretny zobaczył coś, czego nie mógł zrozumieć  w strefie przejściowej. Na tyle, na ile mógł to określić, jeden z cyklerów Calvina dzielił się na dwie części. Perreault podłączyła się do sygnału i natychmiast znalazła się ponad martwym krajobrazem. Wzdłuż linii wybrzeża wyrastały nowe, lśniące cyklery, cuda przemysłowej fotosyntezy, gotowe przetworzyć surowe powietrze na jadalne białka. Nie wyglądały na uszkodzone. Niedawno postawiono tu też rzędy latryn oraz krematorium zasilane energią słoneczną. W schludnych rzędach plastikowych płóz spoczywały przenośne latarnie, koce oraz samorozstawiające się namioty. Nawet popękane podłoże skalne zostało do pewnego stopnia naprawione, w szczeliny wstrzyknięto samowypełniającą żywicę, uzupełniono też nawierzchnię rozprowadzonymi, jakby bez przekonania, resztkami piasku i otoczaków.

Ekip renowacyjnych już nie było, a uchodźcy jeszcze nie przybyli. Na piasku widniały jednak świeże ślady stóp, prowadzące w stronę oceanu.

Stamtąd też wychodziły.

Kobieta odtworzyła materiał, który uruchomił alarm. Świat przybrał jaskrawą
i fałszywą, ale kojącą kolorystykę, której maszyny używały do przekazywania tego, co widzą, tym, których ograniczało ciało. Dla ludzkich oczu cykler Calvina był błyszczącą, metalową trumną przeznaczoną dla furgonetki. Dla muchobota stanowił przytłumioną plątaninę linii emitowanego przez siebie pola elektromagnetycznego.

Jeden z cyklerów wypuszczał pąk – małe skupisko emanującej technologii odłączyło się od cyklera i, zataczając się, ruszyło niepewnie w stronę wody. Towarzyszyła mu też sygnatura cieplna niezgodna z czystą technologią. Perreault zmniejszyła zakres do światła widzialnego.

Kobieta, ubrana cała na czarno.

Pożywiała się z cyklera. Nie zauważyła zbliżającego się muchobota, dopóki ten nie zbliżył się na odległość mniejszą  niż sto metrów. Dopiero wtedy drgnęła zaskoczona i zwróciła twarz w kierunku jego obiektywu.

Jej oczy były zupełnie białe. Nie miały źrenic.

Jezu, pomyślała Perreault.

Gdy muchobot zbliżył się jeszcze bardziej, kobieta zerwała się na równe nogi i chwiejnie ruszyła w dół po skalistej pochyłości wybrzeża. Sprawiała wrażenie nieprzyzwyczajonej do działania własnego ciała. Dwukrotnie upadła. Znalazłszy się tuż przy linii wody, podniosła coś z ziemi – płetwy, jak zauważyła Perreault – i rzuciła się na płyciznę. Załamana fala wspięła się i pochłonęła kobietę. Gdy ocean wycofał się, na brzegu nie było nikogo.

Zgodnie z rejestrami miało to miejsce mniej niż minutę temu.

Perreault poruszyła palcami – tysiąc dwieście kilometrów dalej muchobot obniżył pułap. Wyczerpana woda na zmianę to ustępowała, to znów napływała cienkimi, spienionymi warstwami, zacierając ślady istoty. Fale przyboju Pacyfiku szalały kilka metrów dalej. Przez chwilę Perreault miała wrażenie, że widzi coś w tej kotłowaninie drobnych kropelek i wirującego, zielonkawego szkła, jakiś ciemny, płazi kształt o twarzy niemal całkowicie pozbawionej topografii. Lecz to chwilowe złudzenie minęło i nawet wyostrzone zmysły muchobota nie były w stanie sprowadzić go z powrotem.

Perreault odtworzyła materiał jeszcze raz, starając się odtworzyć  sytuację. Muchobot pomylił ciało z maszynerią. Dokonywał skanu, korzystając z domyślnych ustawień szerokiego spektrum, przy których sygnatury elektromagnetyczne świeciły niczym rozproszony halogen. Kiedy kobieta w czerni stała blisko cyklera, muchobot uznał dwa bliskie siebie sygnały za jeden. Kiedy zaś odsunęła się od maszyny, dla niego wyglądało to tak, jakby cykler pękł na dwie części.

Od kobiety wręcz biło promieniowanie elektromagnetyczne. W jej ciele tkwiła maszyneria.

Perreault wyciągnęła kadr z zarejestrowanego materiału. Kobieta miała na sobie czarny, jednoczęściowy, dopasowany kombinezon, sprawiający wrażenie namalowanego na jej ciele. Otwierał się wokół jej twarzy, bladego owalu z dwoma jeszcze bledszymi owalami w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy. Może to soczewki taktyczne?

Nie, uświadomiła sobie Perreault, to fotokolagen. By widzieć w ciemnościach.

Miejscami, gładką sylwetkę nieznajomej szpeciły plastikowe i metalowe wybrzuszenia. Były to pochwa na broń przy nodze, panele kontrolne na przedramionach, jakiś dysk na klatce piersiowej. I jaskrawożółty trójkąt na ramieniu, logo składające się z dwóch dużych, stylizowanych liter: GA, odczytała szybko Perreault, przybliżywszy obraz. Linijki mniejszego tekstu pod nimi tego stopnia pokrywał szlam, że nie dało się ich odcyfrować. Zapewne była to plakietka z nazwiskiem.

GA. Musi chodzić o Grid Authority, przedsiębiorstwo odpowiedzialne za dostawy energii w N’AmPac. Kobieta była natomiast nurkiem, z aparatem oddechowym ukrytym wewnątrz ciała. Perreault słyszała o takich jak ona. Mieli niesamowite wzięcie, jeśli chodziło o prace na głębokościach. Nie musieli poddawać się dekompresji, czy coś w tym stylu.

Co kobieta-nurek GA robiła w strefie przejściowej, do tego słaniając się na nogach? I dlaczego, na litość boską, pożywiała się z cyklera? Trzeba wprost umierać z głodu, by zdobyć się na taki krok, bez względu na bogactwo tamtejszych składników odżywczych. A może naprawdę była wygłodzona? Przypominała wrak człowieka, ledwie stała na nogach. Dlaczego uciekła? Musiała przecież wiedzieć, że kiedy zauważył ją muchobot, ktoś pojawi się, by ją stamtąd zabrać…

Wiedziała to doskonale.

Perreault przeleciała muchobotem kilkaset metrów, skanując ocean. Nie dostrzegła niczego, co przypominałoby statek-bazę (może więc okręt podwodny?). Tuż poniżej inny muchobot zmierzał na południe, po wyznaczonej trasie, nieświadomy zagadki, która wprawiła w osłupienie jego poprzednika.

A gdzieś jeszcze niżej, pod falami, ktoś się ukrywał. Nie był to uchodźca. Przynajmniej nie w normalnym rozumieniu tego słowa. Ktoś, kto wyczołgał się na brzeg, umierając z głodu, tuż po apokalipsie. Kobieta z maszynerią w piersi.

A może maszyna z kobietą na wierzchu?

Sou-Hon Perreault doskonale wiedziała, jak to jest.

Peter Watts
Wir
(fragment II)

Kaskada

Achilles Desjardins siedział w swoim boksie, obserwując, przewijające się przez jego mózg, małe apokalipsy.

Lodowcowi szelfowemu Rossa znów grozi obsunięcie. Nic nowego. Już od ponad dekady podpierał go Południowy Atlas, pompując coraz więcej gazu w pęcherze wielkości miast, powstrzymujące lodowiec przed oderwaniem się i skąpaniem w wodzie. Stare dzieje, konsekwencje wydarzeń z zeszłego wieku. Desjardins nie był przystosowany do rozpoznawania oddalonych w czasie katastrof, specjalizował się w tych rozprzestrzeniających się szybko.

Pół tuzina farm wiatrowych na południowej Florydzie zniknęło z sieci. Padły ofiarą tych samych trąb powietrznych, których moc próbowały okiełznać. Łańcuch spadków napięcia ciągnął się  na północ, wzdłuż wybrzeża Atlantyku, niczym upadające kostki domina. Przyjdzie za to słono zapłacić, nie wspominając nawet o Quebeku, gdzie zniszczenia były jeszcze większe (a Hydro-Q niedawno znów podwyższyło stawki). Desjardins rozprostował palce w niecierpliwym wyczekiwaniu. Ale nie! Router przekazał tę sprawę ekipie z Buffalo.

Niespodziewana fala gówna w Houston. Z jakiegoś powodu otworzyły się  zastawki awaryjne w sieci stawów ściekowych, przez co zgromadzone w nich fekalia trafiły do kanałów burzowych, prowadzących do Zatoki Meksykańskiej. Coś takiego miało mieć miejsce jedynie w czasie huraganu – powietrze, które wiruje z prędkością czterdziestu metrów na sekundę, pozwala zamieść pod dywan całkiem sporo gówna, a dziś, niestety, w Teksasie było spokojnie. Desjardins mógłby założyć się, że wyciek okaże się w jakiś sposób powiązany z awarią farm wiatrowych. Rzecz jasna, nie było żadnego wyraźnego związku. Jak zawsze. Ciągi przyczyn i skutków rozprzestrzeniały się po świecie niczym siateczka fraktalnych pęknięć, nieskończenie skomplikowanych i niemal niemożliwych do przewidzenia. Wytłumaczenia z perspektywy czasu to była zupełnie inna bajka.

Lecz Router nie przydzielił mu też Houston.

Przydzielił  mu falę zarządzanych nagle kwarantann, których epicentrum znajdowało się na oddziale oparzeń Szpitala Ogólnego w Cincinnati. Było to dość niezwykłe. Szpitale stanowiły wypoczynkowy raj dla odpornych na leki superwirusów, zaś oddziały oparzeń były wręcz luksusowymi apartamentami. Epidemia w szpitalu? To żaden kryzys. To status quo.

Coś, co wywołało alarm przekraczając tak paskudną granicę, musiało być naprawdę przerażające.

Desjardins nie był patologiem. Nie musiał być. W całym wszechświecie istniały jedynie dwie nauki warte zgłębiania: termodynamika oraz teoria informacji. Krwinki w naczyniach włosowatych, buntownicy na ulicy Głównej, podróżnicy zarażeni nowym wirusem z Rezerwatu Amazońskiego – życie i jego skutki uboczne – wszystko to stanowiło tak naprawdę tę samą kwestię. Jedyne różnice tkwią w skali i w etykietce. Kiedy do tego dojdziesz, nie będziesz już musiał wybierać między epidemiologią a kontrolą ruchu lotniczego. Nagle będziesz mógł robić obie te rzeczy. Będziesz mógł robić w zasadzie wszystko.

Cóż, poza oczywistym…

Nie żeby mu to przeszkadzało. Bycie chemicznie przykutym do własnego sumienia nie było nawet w połowie tak złe, jak mogłoby się  wydawać. Chroniło przed wiecznym przejmowaniem się konsekwencjami.

Zasady pozostawały takie same, ale diabeł tkwił w szczegółach. Nie zaszkodzi zabrać ze sobą bioeksperta. Zadzwonił do Jovellanos.

– Alice, przydzielili mi jakiś patogen z Cincinnati. Chcesz się ze mną zabrać?

– Pewnie. O ile nie będzie ci przeszkadzać, że ktoś z wolną wolą może zagrozić twoim priorytetom.

Puścił  to mimo uszu.

– Coś paskudnego pokazało się na jednym ze skanerów zarazków. Ich komputer natychmiast zamknął całą placówkę i rozesłał pierdylion sygnałów alarmowych do potencjalnych nosicieli. Z tego co wiem, oni też zostali odizolowani. Wektory drugorzędne padają właśnie teraz, gdy rozmawiamy. Prześledzę alarmy, a ty dowiedz się jak najwięcej o wirusie.

– Jasne.

Wklepał  kilka komend. Wyświetlacz w jego boksie przygasł do przyjemnych, nierozpraszających odcieni szarości o niskim kontraście, jaskrawe barwy podstawowe zalały jego wkładki optyczne. Wir. Wchodził do Wiru. NMDA, ostrożnie dawkowane psychotropy, zmienione połączenia w osiemnastu procentach kory płata potylicznego, dla optymalnego rozpoznawania wzorców – wszystko to było tu niemalże bezużyteczne. Co da ci refleks przyspieszony o marne dwieście procent, kiedy pewne istoty żyją tak szybko, że co dziesięć sekund przechodzą specjację?

Pewnie niewiele. Tak czy inaczej, lubił podejmować wyzwanie.

Przywołał  schemat miejscowej metabazy w czasie rzeczywistym – promień liczący sobie 128 węzłów skupiał się na serwerze Szpitala Ogólnego w Cincinnati. Wyświetlacz pokazywał odległości logiczne, nie odległości rzeczywiste. Jeden dodatkowy serwer w łańcuchu mógł sprawić, że system z sąsiedztwa wydawałby się bardziej odległy niż system z Budapesztu.

Na ekranie zapłonęły niewielkie ogniska, kolorystyka zależała od ich wieku. Szpital w Cinci, starożytne epicentrum liczące sobie ponad dziesięć minut, pysznił się na samym środku, jarząc się tak intensywną czerwienią, że sprawiał wrażenie wyświetlanego
w podczerwieni. Dalej znajdowały się nieco młodsze zapalenia w oranżu i żółci – koncerny farmaceutyczne, inne szpitale, krematoria, przyjmujące dostawy z Cinci w krytycznych ramach czasowych. Jeszcze dalej, upstrzoną plamami powierzchnię rosnącej wciąż strefy znaczyły jasne, białe gwiazdy. To wektory drugo- i trzeciorzędne, przedsiębiorstwa, laboratoria, korporacje oraz osoby, które ostatnio miały kontakt z przedsiębiorstwami, laboratoriami, korporacjami oraz osobami, które z kolei miały…

Komputer Ogólnego w Cinci rozesłał ostrzeżenie przed epidemią  do wszystkich swoich przyjaciół z Wiru. Każdy z nich powielił  je i rozesłał dalej, niczym rozprzestrzeniające się syreny alarmowe. Żaden z pośredników nie był człowiekiem. Jak do tej pory ludzie nie mieli najmniejszego udziału w całym procesie. W tym rzecz. Ludzie nie działaliby dość szybko, by odciąć tysiące placówek jeszcze przed porą lunchu.

Ludzie przestali narzekać na równie ekstremalne metody działania tuż  po pandemii encefalopatii w ’38.

Jovellanos zgłosiła się:

– Fałszywy alarm.

– Co?

W prawym dolnym rogu jego pola widzenia pojawił się obraz:

XXX DARMOWA WI22YNA XXX

HARDCORE BoNDAGE

TYSICE GORCYCH S IMW

BDSM NEKRO FETysZE

PEDOsNUFF

XXX mu34.03 MIE UKO CZONE 11 LAT BY WEJ55 XXX

– To właśnie uruchomiło alarm – poinformowała go Jovellanos. – To zrzut ekranu ze szpitalnego radaru.

– Jakieś szczegóły?

– Radar pobiera wymazy z filtrów wentylacyjnych i hoduje je, poszukując różnych paskudztw. Ta konkretna partia w dwie sekundy osiągnęła rozmiary od zera do trzydziestu procent. Co jest, rzecz jasna, niemożliwe, nawet w przypadku szpitalnych patogenów.

Ale system tego nie wiedział. Jakiś wirus banerowy zrzucił  swój ładunek w pamięci wzrokowej, a radar wykonywał tylko swoją pracę, poszukując ciemnych plam na jasnym tle. Któż miałby winić go za bycie analfabetą?

– I tyle? Jesteś pewna? – dopytywał Desjardins.

– Sprawdziłam odczyty dodatkowe. Nie ma żadnych wykrywalnych toksyn, białek, nic. System po prostu wolał nie ryzykować, tylko doszedł do wniosku, że coś, co rozmnaża się tak szybko musi stanowić zagrożenie i tyle.

– A Cinci o niczym nie wie?

– Jasne, że wie. Domyślili się niemal natychmiast. Gdy do nich zadzwoniłam, rozesłali już polecenie odwołania alarmów.

Desjardins przyjrzał się schematowi. Na obrzeżach wciąż rozkwitały  świetliste punkciki.

– Z tego, co widzę, wciąż się włączają – powiedział. – Sprawdź jeszcze raz, dobrze?

Mogli zawsze obejść kwarantannę poprzez transmisje medialne. Mogli nawet skorzystać z telefonów, jeśli zaszłaby taka potrzeba, ale zajęłoby to kilka godzin, a w międzyczasie dziesiątki, setki placówek zostałyby kompletnie sparaliżowane. Cinci rozesłało już kontrsygnały, by odwołać alarmy. Dlaczego w takim razie jądro schematu Desjardinsa nie rozbłysło zielenią, co świadczyłoby o zakończeniu polecenia zaniechania sukcesem?

– Rozesłali je – potwierdziła po chwili Jovellanos. – Ale alarmy nie reagują. Nie sądzisz chyba…

– Chwileczkę.

Jedna z gwiazd na schemacie właśnie zgasła. Potem kolejna. I jeszcze trzy. Dwadzieścia. Sto. Wszystkie były białe. Wszystkie znajdowały się na obrzeżach.

– Alarmy znikają. – Powiększył obraz węzłów, których światła pogasły. – Ale tylko przy krawędzi. W okolicy jądra bez zmian.

Polecenia zaniechania nie mogły przeskoczyć tak daleko w tak krótkim czasie. Desjardins wyłączył filtry. Widział teraz więcej niż tylko odrębne alarmy i maleńkie programiki porozsyłane by je odwołać. Widział pakiety danych i pliki wykonywalne. Widział zwierzynę. Widział.

– Mamy rekiny – powiedział. – Żerują w PSN-1433. Ale rozprzestrzeniają się coraz dalej.

Arpanet.

Internet.

Globalna Sieć. Miano to nie było wyrazem arogancji w czasach, gdy rzeczywiście mieli tylko jedną.

Termin cyberprzestrzeń przetrwał nieco dłużej – tyle, że określenie przestrzeń przywodzi na myśl rozległą, pustą panoramę, świetlistą galaktykę ikon i awatarów, halucynogenny świat ze snu w czterdziestoośmiobitowej skali kolorów. W słowie cyberprzestrzeń nie wyczuwało się krwawej jatki. Nie było w nim żadnych aluzji do epidemii ani do drapieżników, istot, których życie trwało ułamek sekundy, bezustannie rzucających się sobie do gardeł. Termin cyberprzestrzeń stał się wyrazem tęsknej fantazji, jak hobbit czy zróżnicowanie biologiczne, jeszcze zanim na scenę wkroczył Desjardins.

Bardziej współczesnymi określeniami były cebula oraz metabaza. Na stare warstwy wciąż nakładano nowe, wolne, choćby tylko przez chwilę, od zatorów i korków, będących problemem ich poprzedników. Z każdym kolejnym pokoleniem rósł rząd wielkości – większa szybkość, więcej przestrzeni, więcej mocy. Informacje pędziły kablami światłowodowymi, rotaksanowymi albo z kwantowego tworzywa, tak cienkiego, że poddawano w wątpliwość jego istnienie. Najpierw wszczepiano bestii nowy szkielet co dekadę, potem co kilka lat. Teraz co kilka miesięcy. Trwał nieskończony postęp władzy i gospodarki, co prawda nie tak gwałtowny, jak w legendarnych czasach Moore’a, ale i tak dostatecznie szybki.

A w ślad za poszerzającymi się granicami gnało potomstwo praw o wiele starszych niż prawa Moore’a.

Tak naprawdę liczy się wzorzec. Nie dobór materiałów budowlanych. Życie to informacja, którą kształtuje selekcja naturalna. Węgiel jest jedynie modą, a kwasy nukleinowe zaledwie nieobowiązkowymi dodatkami. Elektrony potrafią to wszystko, jeśli zakoduje się je we właściwy sposób.

Wszystko rozbija się o wzorzec.

Wirusy stały się przyczyną powstania filtrów, filtry stały się  przyczyną powstania polimorficznych kontragentów, polimorficzne kontragenty stały się przyczyną rozpoczęcia wyścigu zbrojeń. Nie wspominając o robakach, botach i zdeterminowanych, autonomicznych łowcach danych – tak niezbędnych dla legalnego handlu, tak istotnych dla dobrobytu każdej instytucji, lecz jednocześnie tak wymagających, potrzebujących dostępu do pamięci chronionej. A po drugiej stronie tego wszystkiego geeki Sztucznej Inteligencji, zajmujące się swoimi Rdzeniowymi Wojnami, modelami z Tierry i algorytmami genetycznymi. Prędzej czy później, wszyscy musieli mieć dość niekończącego się przeprogramowywania swoich sługusów przeciwko innym. Czemu nie wbudować im kilku genów, generatora przypadkowych cyfr, albo i dwóch dla urozmaicenia, i pozwolić, by dobór naturalny załatwił sprawę?

Rzecz jasna, problem z doborem naturalnym jest taki, że zmienia rzeczy, których dotknie.

Problem z doborem naturalnym w środowiskach sieciowych jest taki, że rzeczy zmieniają się szybko.

Gdy Achilles Desjardins stał się prawołamaczem, termin cebula wychodził już powoli z użycia. Rzut oka do jej wnętrza wystarczał, by zrozumieć dlaczego. Jeśli, obserwując wszechobecne akty cudzołóstwa, drapieżnictwa i specjacji, udało się nie dostać epilepsji od tempa zmian, stawało się oczywiste, że istniała tylko jedna, naprawdę odpowiednia nazwa: Wir.

Oczywiście ludzie ciągle tam wchodzili. A co innego mieliby robić? Ośrodkowy układ nerwowy cywilizacji już od ponad wieku tkwił we wnętrzu węzła gordyjskiego. Nikt nie zamierzał wyciągać wtyczki z powodu owsików.  

A teraz część alarmów z Ogólnego w Cinci błąkała się  po Wirze z wiszącymi na wierzchu flakami. Oczywiście miejscowa zwierzyna zwietrzyła już ich trop. Desjardins zagwizdał przez zęby.

– Widzisz to, Alice?

– Uhm.

Gdzieś  w odległej, zamierzchłej przeszłości, jakieś pięć, dziesięć minut temu, coś przypuściło atak na jeden z alarmów. Próbowało ukraść kod albo dosiąść go, albo po prostu przejąć pamięć, z której korzystał. To nieistotne. Najprawdopodobniej nie wyszła mu próba symulacji kodu wyłączenia, przez co uczynił swój cel ślepym na wszelkie sygnały, obojętnie czy uwierzytelnione czy nie. Zapewne uszkodził go też i na inne sposoby.

Teraz ten biedny, pognębiony alarm – ranny, osamotniony, pozbawiony nadziei na odwołanie – błąkał się po Wirze, szukając wciąż swego celu. Najwyraźniej część programu jeszcze działała, bo rozmnożył się, łącznie z ranami i całą resztą, w następnym węźle. Kontakty pierwszorzędne, potem drugorzędne i trzeciorzędne – każdy węzeł był punktem replikacji geometrycznej.

Teraz w okolicy wałęsały się już tysiące małych żebraków. Nie były to już alarmy, raczej przynęta. Za każdym razem, gdy przechodziły przez węzeł, uruchamiały dzwonek, wzywający wszystkich bez wyjątku na obiad – Uszkodzone! Bezbronne! Pożywka dla Plików! Obudzą każdego uśpionego pasożyta i drapieżnika w zasięgu kopiowania, zwabią ich, zbiorą całe grupy zabójców…

Nie żeby same alarmy miały jakiekolwiek znaczenie. Były błędem od samego początku. Do życia powołała je zwykła pomyłka. Jednak w węzłach znajdowały się miliony innych plików, zdrowych i użytecznych, i choć wszystkie posiadały wbudowane systemy obronne – ostatnimi czasy nie umieszczano w Wirze niczego, co nie miałoby takiego czy innego pancerza – ile z nich będzie w stanie przetrwać miliardy najróżniejszych ataków ze strony miliardów wygłodniałych drapieżców, zwabionych w jedno miejsce zapachem świeżej krwi?

– Alice, chyba powyłączam niektóre węzły.

– Już się tym zajęłam – odpowiedziała kobieta. – Wysłałam alerty. O ile i one nie zostaną rozerwane na strzępy w drodze do celu, zaczną działać w ciągu siedemdziesięciu sekund.

Na schemacie, stożkowaty wycinek roił się od rekinów, próbujących przedostać się do jądra.

Nawet w najlepszym przypadku będą uszkodzenia. Cholera, niektóre robaki specjalizowały się w infekowaniu plików w czasie procesu archiwizacji. Przy odrobinie szczęścia może większość najistotniejszych danych zostanie zabezpieczona, zanim on naciśnie przycisk wyłącznika awaryjnego. Co oczywiście nie oznaczało, że tysiące użytkowników nie będzie miotać przekleństw pod jego adresem, kiedy ich sesje wygasną.

– O kurwa – szepnęła niewidoczna Jovellanos. – Killjoy, wycofaj się.

Desjardins oddalił obraz, wracając do widoku w niskiej rozdzielczości. Widział teraz niemalże jedną szóstą Wiru, feerię  jaśniejących układów logicznych wtłoczonych w trzy wymiary.

Na horyzoncie szalał cyklon. Przetaczał się przez wyświetlacz z prędkością ponad sześćdziesięciu ośmiu węzłów na sekundę. Bańka Cincinnati znajdowała się dokładnie na jego drodze.

Burza wirujących mas lodu i powietrza. Burza złożona z czystych informacji. Czy poza powierzchownymi szczegółami jest jakaś znacząca różnica pomiędzy jedną a drugą?

Istnieje co najmniej jedna. W Wirze system pogodowy może rozprzestrzenić  się na cały glob w ciągu równo czternastu minut.

Burze, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz, zaczynają się mniej więcej ten sam sposób – strefy wysokiego ciśnienia, strefy niskiego ciśnienia, konflikt. Kilka milionów ludzi loguje się do węzła zbyt przeciążonego, by móc obsłużyć ich wszystkich albo rój pakietów danych, tropiących krok po kroku miriady swych celów, skupia się w danym momencie na zbyt małej liczbie serwerów. Fragment wszechświata nieruchomieje, a węzły w jego bezpośrednim otoczeniu zwalniają z piskiem.

Pojawia się informacja, że pokrewny pakiet, Węzeł 5213 to totalne zoo. Trasa zastępcza wiedzie przez 5611, tamtędy jest o wiele szybciej. W międzyczasie wściekła horda użytkowników, którzy utknęli w korkach, wyloguje się z niesmakiem. 5213 pustoszeje niczym Jezioro Wostok.

Teraz 5611 staje się nagle kompletnie zapchany. Epicentrum korka przeskakuje o 488 węzłów w lewo, a burza wciąż nadciąga.

Ta konkretna zamieć miała odciąć połączenia między Achillesem Desjardinsem a bańką Cincinnati. Zgodnie z wyświetlaczem taktycznym nastąpiłoby to w ciągu mniej niż dziesięciu sekund.

Poczuł  ucisk w gardle.

– Alice.

– Pięćdziesiąt sekund – poinformowała go kobieta. – Na osiemdziesiąt procent zadziała za pięćdziesiąt sekund.

Wyłączyć  węzły. Nakarmić rój. Albo – albo.

– Czterdzieści osiem… Czterdzieści siedem…

Odizolować. Zainfekować. Albo – albo.

Oczywisty wybór. Nawet nie potrzebował do tego Moralniaka.

– Nie mogę czekać – powiedział.

Desjardins położył dłonie na panelu kontrolnym. Wklepał palcami kilka komend, ruchem gałek ocznych zaznaczył granice. Maszyny oceniły jego zamiary i podniosły obowiązkowy protest – Żartujesz sobie, prawda? Jesteś tego pewien? – po czym przekazały polecenia maszynom podległym.

Część  Wiru pogrążyła się w mroku. Pośród zbiorowej świadomości rozlał się niewielki, czarny kleks. Desjardins zdążył  jeszcze przelotnie zauważyć implozję, po czym na wyświetlaczu rozszalała się zamieć.

Zamknął oczy. Oczywiście nie robiło to najmniejszej różnicy – wkładki wyświetlały te same obrazy w polu widzenia, niezależnie od tego, czy na drodze znajdowały się powieki, czy też nie.

Jeszcze kilka lat. Kilka lat i w każdym węźle umieszczą inteligentny żel, a rekiny, ukwiały i trojany staną się tylko złym wspomnieniem. Kilka lat. Wciąż tylko obiecują.

Jednak jeszcze do tego nie doszło. Proces nie przebiegał nawet tak szybko, jak wcześniej. Desjardins nie miał pojęcia dlaczego. Wiedział jedynie, z popartą statystykami pewnością, że zabił dziś ludzi. Rzecz jasna, ofiary jeszcze chodziły po świecie. Żaden samolot nie spadł z nieba ani nie ustała akcja żadnego serca, tylko i wyłącznie dlatego, że Achilles Desjardins zniszczył kilka terabajtów danych. Żadna z tak istotnych kwestii nie była zależna od Wiru.

Jednak nawet staroświecka ekonomika mogła mieć wpływ na pewne rzeczy. Pewne dane zostały utracone, istotne transakcje anulowane. Tajemnice przemysłowe uległy uszkodzeniu albo zniszczeniu. Nie da się uniknąć konsekwencji. Będą bankructwa, utracone kontrakty, ludzie, którzy w jednej chwili staną się nędzarzami, wracającymi do domu chwiejnym krokiem. W ciągu miesiąca albo dwóch wzrośnie liczba przypadków przemocy w rodzinie i samobójstw w stu różnych społecznościach, niepołączonych ze sobą pod względem geograficznym, ale znajdujących się w odległości czterdziestu czy pięćdziesięciu węzłów od radaru Ogólnego w Cinci. Desjardins wiedział wszystko na temat efektów kaskady, natrafiał na nie każdego dnia pracy. W krótkim czasie każdego mogło to doprowadzić do szaleństwa.

Na szczęście i na to były odpowiednie substancje.