Recenzję powieści możecie przeczytać TUTAJ.
To już nie rutynowa akcja. W Sankt Petersburgu trwają bezpardonowe i okrutne ataki na milicję. Zamachowcy ostrzeliwują z karabinów maszynowych samochody patrolowe. Płoną posterunki, obrzucone koktajlami Mołotowa. A na dodatek ktoś porwał córki kapitana Sukonina, który kieruje polsko-rosyjskim zespołem śledczym.
Zdesperowany kapitan i jego partner, Kamil „Moherfucker” Stochard, spotykają się z Niebieskim Krukiem, carem przestępczego świata.
Ale czy ta decyzja się opłaci?
Czy cena za jego pomoc nie będzie zbyt wysoka?
Czy kapitan zobaczy jeszcze swoje ukochane córki?
Bohaterowie mają przeciwko sobie szczyty rosyjskich władz, świeckich i cerkiewnych. A także Cthulu oraz jego magiczny pomiot — guimony.
Eugeniusz Dębski
Russian Impossible
(fragment)
Rozdział 1
Siergiej Paraskiewoj wysiadł z łady i z cyrkową zręcznością posłał niedopałek w kierunku kratki ściekowej, na której zbrązowiały filtr zatańczył, podskoczył kilka razy i wpadł w czeluść petersburskiej kanalizacji. Zerknął na zegarek, westchnął, bo znowu był w niedoczasie, co bladskaja Kira na pewno wykorzysta i pokaże mu figę, zamiast dać córeczkę na spacer po parku. Ale trudno, milicja to nie praca, nawet nie służba, to Filozofia i Obowiązek, tak to rozumiał Paraskiewoj. Trzasnął drzwiami, oparł się tyłkiem o karoserię i docisnął swoim ciężarem wypaczone, skorodowane drzwi. Nawet nie wyjął kluczyka ze stacyjki. To było Szuwałowo, jego dzielnica i jego kwartał ulic: Poeticzeskij Bulwar, Rudniewa, Suzdalskij Prospiekt i Jesienina. Tu wszyscy wiedzieli, kim jest starszyj praporszczik Paraskiewoj, a on wiedział niemal wszystko o niemal wszystkich.
Przyjechał tu z rodzicami dwa lata po wojnie, Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, z Piatigorska, okupowanego przez faszystów tylko przez siedem miesięcy, ale to wystarczyło, by z sytego i zadowolonego malca stał się sierotą po mizernym sekretarzu komitetu dzielnicowego. Szuwałowo nie chciało go przygarnąć. Rówieśnicy nie dopuszczali go do swoich zabaw, chyba że byli w desperacji. Gdy brakowało innych chętnych, stawiali go na bramce, by po puszczonych golach, z jego czy nie jego winy, besztać, wrzeszczeć albo poczęstować kilkoma kuksańcami.
Tak stracił dwójkę i trójkę, dolne, stałe.
Inna sprawa, że chłopacy z Szuwałowa bawili się tak, jak Sierioża bawić się nie chciał, wykradali kotlety ze stojącego na parapecie stołówkowej kuchni kotła, wyciągali haczykami z drutu tandetne – ale jednak! – pierścionki z nieszczelnej witryny sklepu z pamiątkami, wcześnie nawiązywali kontakty z organami ścigania i płcią przeciwną. Sierioża nie pił, nie palił, cnotę stracił późno i raczej przypadkowo.
Przez cały okres dorastania znajdował się jakby na zewnętrznej orbicie życia dzielnicy, wykpiwany przez kolegów z podwórka, kwartału i klasy, choć nie było ku temu żadnych powodów: zwyczajny chłopak o przeciętnym wyglądzie, przeciętnie rozwinięty. Mógłby grać i na obronie, i w ataku, biegał dobrze, w dysku miał nawet rekord szkoły, ale nie był akceptowany, bo nie urodził się tu, lecz w jakimś kurorcie, Niemcy nie spalili mu domu, nie głodował przez tysiąc dni, a teraz mieszkał w dwóch pokojach z kuchnią, samodzielnych! Cała reszta zaś tłoczyła się w komunałkach, gdzie w ośmiopokojowym mieszkaniu gnieździło się osiem rodzin, w kuchni i łazience na ścianie umocowanych było osiem włączników i każdy korzystał z własnego i własnej żarówki, a włączenie innej owocowało dziką awanturą, czasem z mordobojem i interwencją milicji.
Dlatego Sierioża, gdy skończył, z przeciętną średnią, ale przeciętną w górnej części tabeli, szkołę średnią, poszedł do Wyższej Szkoły MSW – miał ojca z zasługami, zamordowanego przez faszystów, czyli słuszny życiorys, a także niezłe stopnie. I ogromną chęć odegrania się na kolegach i innych typach za swoje dzieciństwo i młodość. Za to, że gdy nie mogli go przeskoczyć, gdy jego wyższość w jakiejś sprawie nie podlegała dyskusji (szkoła!), gdy już nie mieli żadnych argumentów, używali tego ostatecznego, ich zdaniem powalającego: Paraskiewoj, chuj ty balszoj!
I odegrał się. Po sześciu latach wrócił do dzielnicy, matka już nie żyła, nie bał się więc zemsty na rodzinie. Już jej nie miał. Zaczął z zapałem i energią, rzadką w jego pracy, zaprowadzać porządki w Szuwałow. W ciągu pierwszego roku wsadził za kratki siedmiu dawnych kolegów – a właściwie tak zwanych kolegów – potem jeszcze czterech, przeżył podpalenie mieszkania, odebrał mizerne odszkodowanie za spalonego zaporożca, posłał do pudła kolejnych ośmiu. Kilka bójek, trzy napady, niegroźny postrzał. Zasadził się na pozostałych trzech, dopadł ich, dwóch nie przeżyło pościgu i próby zatrzymania.
W Szuwałowie na długie lata zapanował spokój.
Siergiej Michajłowicz mógł awansować i ruszyć w górę po szczeblach służbowej drabiny, ale nie skorzystał. Posunął się nawet dalej. Gdy nowy komendant, zachwycony jego wynikami przeniósł go o piętro wyżej, i lokalizacyjnie, i służbowo, upił się, narozrabiał, postrzelił dwie prostytutki i migiem wylądował na starych śmieciach. Od trzech lat nikt już nie przejawiał chęci awansowania go. Przełożeni poprzestawali na nagrodach pieniężnych, dyplomach, pucharach. Siergiej Michajłowicz spokojnie maszerował przez lata wieku średniego, frustrując się co najwyżej zbliżającą się nieśpiesznie emeryturą i czekając na powrót z pierdla Josifa Joba – przed aresztowaniem i później nie udało mu się spuścić Jobowi łomotu, obiecywał więc sobie dać mu potężny wpierdol pod byle pretekstem i przy pierwszej okazji.
Czekał.
Od roku w dzielnicy działo się coś niedobrego. Przemknęła smuga jakiegoś syfu, nieokreślonego, niesprecyzowanego, taki bezwonny cuch. Na oko wszystko było OK, w ażurie, jak mawiali sąsiedzi, ale Siergiej Michajłowicz czuł i wiedział, że pod grubą warstwą pozorów rwie zaskakująca swoją intensywnością rzeka… czegoś. On, Siergiej Michajłowicz Paraskiewoj, wyczuwał napięcie, słyszał skrzypienie cięciwy, naciąganej gdzieś poza zasięgiem jego wzroku, słuchu, węchu. Móz… nie, mózgu nie. Właśnie tylko mózg, intuicja, i ta wypracowana, i ta wrodzona, informowała go, że albo już się coś dzieje, a on nie wie co, albo zacznie się dziać, ale kiedy się zacznie – nie wiadomo.
To go martwiło. Wkurwiało. Piekło i kłuło…
Uruchomił wszystkie kontakty, kapusie dorobili się worków pod oczami i drżenia palców, starli obcasy i podeszwy na szmonie, kilku nadgorliwych i niezdarnych nabawiło się kontuzji kończyn, jeden skończył z butelką po śmietanie w odbycie, najaktywniejszy – na cmentarzu.
Nic.
Siergiej Michajłowicz sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął papierosa, zapalił, zaciągnął się głęboko i gospodarskim okiem obrzucił perspektywę ulicy Jesienina. Była czwarta z minutami, większość mieszkańców dzielnicy jeszcze siedziała w pracy albo robiła pośpieszne zakupy – jutro piątek, urwanie głowy w marketach, na parkingach, na ulicach. Dzielnica i ulica na razie jeszcze puste jak o świcie. Z tym że ci, których Paraskiewoj potrzebował, nie robili zakupów ani w Lidlu, ani w Atabie, ani w Eko, tylko w starym dobrym poradzieckim uniwiermagie, z drzwiami zamykanymi przez skrzypiącą sprężynę, z odbojnikiem w postaci burej szmaty. Robili zakupy i od razu je konsumowali.
Zerknął na citizena, splunął, jak przed wejściem do chlewu, i ruszył przez ogromną arkę, pamiętającą czasy dziarskich, przepełnionych entuzjazmem budowniczych Leningradu. Podwórko było, jak na leningradzkie standardy, niewielkie: pięciobok z dziesięcioma klatkami schodowymi, zaniedbane, ale jeszcze wyraźne trawniki, jako tako zamiecione alejki, tworzące, gdy się patrzyło z najwyższych pięter, gwiazdę – co prawda z kilkoma falsalejkami na trasie do śmietnika i trzepaka, gdzie wygodniej było dojść na przełaj niż po wytyczonej przez komucha architekta alejce. W centrum gwiazdy znajdowała się piaskownica ze świeżo wymienionym piaskiem, otoczona pięcioma ławkami. Kilka kostek betonu ustawionych na szpicy ramienia najbliższego bramie, zakłócało komunikacyjną funkcję alejki. Dodatkowo dostępu do piaskownicy broniło czterech typów w kreszowych dresach Adiaids, Pumea i Schläsingger, wszyscy z bujnym owłosieniem, niekoniecznie uporządkowanym. Obok kostek stały grzecznie zaparkowane wózki i toboły. Mężczyźni raczyli się mocnym winem, zwanym nalewką, inaczej – barmatuchą. Paraskiewoj zatrzymał się na granicy światła i cienia i głośno pocmokał z dezaprobatą. Echo wzmocniło dźwięk, mężczyźni obejrzeli się, potem popatrzyli po sobie. Jeden z nich, przypominający Karola Marksa, z ogromną brodą i szopą falujących, najwyraźniej co jakiś czas czesanych włosów, wstał i zaczął zbliżać się do Siergieja Michajłowicza. Ten wyjął papierosy, zapalił jednego, ale nie schował paczki. Wyciągnął dwa papierosy do połowy, żeby brudne palce “Marksa” (takie, zresztą, nosił przezwisko, nie miał szans na inne) nie dotknęły pozostałych.
– Zawsze gdy na ciebie patrzę, Karolu, przywódco mas proletariackich, zadaje sobie pytanie, jak udało ci się wyhodować takie kudły? – zagaił Paraskiewoj, gdy Marks podszedł i wyciągnął rękę po daninę.
– A pośpij sobie parę tygodni na śmietniku, to może i tobie coś odrośnie – burknął nagabnięty. – Mudak![1]
Siergiej Michajłowicz podał mu ogień i zaciągnął się swoim papierosem.
– A wiesz, że chyba masz rację? – powiedział zdziwiony, nie zwróciwszy uwagi na obraźliwe zakończenie przepisu na bujną czuprynę. – Nie przypominam sobie łysego bomża. Może to rzeczywiście skutkuje? Miazmaty, fetory, odory i smród dają popalić korzonkom włosów, tak? – Marks milczał, drapiąc się po plecach. – Można by założyć firmę “Wczasy dla włosów”, wywozić dyplomatów, dealerów, biznesmenów na oddalone od miasta śmietniki, żeby nikt ich nie widział i nie musieli się wstydzić, i kazać spać w syfie. Potem do bani na kilka godzin i wracają odnowieni, owłosieni, z kudłami, że pozazdrościć. A?
– Chuj na! – syknął “Marks”.
Zza paska spodni wyszarpnął zardzewiały, znaleziony wczoraj w małpim gaju sierp, wziął zamach i błyskawicznie uderzył. Ostrze wbiło się w szyję Siergieja Michajłowicza i wyszło z drugiej strony, pod prawym uchem. Paraskiewoj nawet nie wypuścił papierosa z ust. Marks odsłonił żółte pniaki po zębach i z całej siły szarpnął sierp do siebie. Rozpłatawszy szyję milicjantowi, odsunął się dwa kroki i splunął.
– Bieri, suka! – wysyczał.
Z tyłu, z barykady, na której chwilę temu raczył się barmatuchą, buchnęły wrzaski.
Siergiej Michajłowicz leżał na zakurzonym asfalcie, prawa stopa wykonała kilka chrobotliwych ruchów, papierosa zalała krew, syknął żar…
– Job twaju mat’, Marks, ty czewo, achujeł – zachrypiał jeden z sobutylników[2].
– Da nam tiepier’ chana[3], pizdiec! Musora[4] nas zajebut, niedajob ty praklatyj! – dołączył drugi przerywanym, przechodzącym w pisk głosem.
Zachłysnął się szlochem, pełnym obrzydzenia z powodu drgającego ciała, krwi, sierpa, i przerażenia z powodu krwi, ciała i sierpa.
Obaj stali jak wmurowani w stalinowskiej rzetelności beton alejki.
– Da w rot ja ich jebał! – mruknął pod nosem Marks, zbliżając się z połyskującym czerwienią sierpem do kumpli. Cała trójka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w mordercę. – I was toże! – ryknął niespodziewanie i rzucił się na kumpli.
Wbił jednemu sierp w plecy i natychmiast zrozumiał, że popełnił anatomiczny błąd – ostrze utknęło między żebrami i nie dało się wyjąć. Ugodzony szarpnął się, śliska od krwi rączka wymsknęła się Marksowi z palców. Był bezbronny. W przeciwieństwie do sobutylników. Ci mieli sporo po kieszeniach i dużo złomu w wózkach.
Podczas gdy na jednym z balkonów szóstego piętra zanosiła się wrzaskiem młoda matka, która wyszła zdjąć ze sznura pieluszkę, trójka bomżów zmieniła żywego jeszcze chwilę temu Marksa w krwawe ścierwo, w mięsny strzęp, w zmiażdżony białkowy łachman.
– Ujobywajem – rzucił jeden, ciskające kawał stalowej rury na swój wózek.
Na swój, nie na pierwszy lepszy, w końcu to ze dwa kilo metalu, po sześć rubelków kilo.
– Ni chiera – zaprotestował drugi. – Najdut i zajebut. A tak – my gieroi. Porieszyli ubijcu mienta, miedali dałżny dat’[5].
– Aga! Tak tiebie i dadut! Chuj dadut. Dagoniat i jeszcze raz dadut. Akanczatielno![6]
Trzeci, który jeszcze się nie odezwał, tylko chrypiał i spazmatycznie przełykał ślinę, chlipnął nagle, a potem chwycił się za kudły nad uszami i szarpnął je z całej siły. Nie czuł tkwiącego w plecach sierpa. Adrenalina, uwolniona potężną dawką strachu, znieczuliła go skutecznie.
– Szto diełat’?! – wrzasnął. Potem ucichł i milczał chwilę. – Co robić… – powtórzył cicho.
– Przymknij japę, Czernyszewski! Belfer pierdolony! – warknął ten, który jeszcze długo tłukł rurą głowę Marksa, choć ostatnie podrygi ciała dawno ustały. – Czekamy na gliny. Daj, wyciągnę ci ten jebany sierp.
Były nauczyciel jakby zapomniał, że w jego plecach tkwi narzędzie zbrodni. Zachwiał się, zbladł i zaczął się odsuwać od butelkompana. Ten, zdawał się nie dostrzegać jego paniki albo chciał mu zrobić na złość i podchodził z wyciągniętą ręką. Z ust rannego wydobył się cichy modulowany skowyt, w który po chwili wplótł się siostrzany, niemal bliźniaczy jęk milicyjnej suki.
Mienty wpadły na podwórko.
—
[1] Mudak (ros.) – cymbał, głupek, tępak.
[2] Sobutylnik (ros.) – kumpel od flachy.
[3] Chana (ros.) – koniec, jesteśmy załatwieni.
[4] Musorá – od: Musor (ros.) – śmieci: gliny.
[5] Najdut i zajebut. A tak – my gieroi. Porieszyli ubijcu mienta, miedali dałżny dat’ (ros.) – Znajdą i zajebią. A tak – jesteśmy bohaterami. Załatwiliśmy zabójcę psa, medale powinni nam dać.
[6] Aga! Tak tiebie i dadut! Chuj dadut. Dagoniat i jeszcze raz dadut. Akanczatielno! (ros.) – Aha! Akurat dadzą. Chuja dadzą. Dogonią i jeszcze raz dadzą. Do końca!
Autor: Eugeniusz Dębski
Tytuł: Russian impossible
Cykl: Moherfucker
Tom: 3
Wydawca: Runa
ISBN: 978-83-89595-80-5
Liczba stron: 368
Wymiary: 125×195 mm
Okładka: miękka
Data wydania: 1 listopada 2011
Gatunek: fantasy, kryminał