24 listopada w księgarniach pojawiła się trzecia część znakomitego cyklu o detektyw Hanne Wilhelmsen – Śmierć demona. Dla zaostrzenia smaku wszystkich fanów Anne Holt, zwanej norweską mistrzynią kryminału wydawnictwo Prószyński i S-ka prezentuje fragment jej najnowszej powieści.

 2.

Willa była przepiękna. Wprawdzie środki przeznaczone na remont w żaden sposób nie mogły starczyć na przyzwoitszą renowację niż wymiana pierwotnych okien z ośmioma szybkami na zespolone, z aluminiowymi szprosami na parterze, ale budynek i tak dumnie prężył wieżyczki na blisko półhektarowej działce. Elewację pomalowano na beżowo, lecz ozdobiono zielonymi drewnianymi elementami przywodzącymi na myśl styl szwajcarski. Przed pięcioma laty zmieniono rozkład pomieszczeń i na parterze znajdowały się teraz dwa przestronne pokoje, salka konferencyjna, kuchnia, łazienka, pralnia i biblioteka, w zasadzie służąca za archiwum. Na piętrze urządzono sześć sypialni dla dzieci, w części dwuosobowych, i dzięki temu wygospodarowano dwa wspólne pokoje do odrabiania lekcji. Była tu jeszcze osobna sypialnia dla wychowawców. W głębi korytarza, na prawo od schodów mieścił się gabinet kierowniczki, a naprzeciwko niego – duża łazienka z wanną i mniejsza z prysznicem i toaletą. Budynek miał jeszcze piwnicę i duży wysoki strych. Po kontroli straży pożarnej przed kilkoma laty przy oknach w obu końcach korytarza zainstalowano drabinki, a w każdej sypialni liny ewakuacyjne.
Dzieciaki uwielbiały ćwiczenia przeciwpożarowe. Wszystkie z wyjątkiem Kennetha. I teraz Olava. Ten pierwszy szlochał na środku korytarza, wczepiony w wiszącą na ścianie gaśnicę. Olav natomiast stał na szeroko rozstawionych nogach i gniewnie wysuwał dolną wargę bardziej niż kie-dykolwiek.
– Za cholerę! – powtarzał ze złością. – Za jasną cholerę nie zjadę po tej linie!
– Może wobec tego drabina, Olav? – zaproponowała Maren. – Drabina nie jest taka straszna. Poza tym musisz się oduczyć tego przeklinania. Jesteś tu już trzy tygodnie i jeśli nadal będziesz używał brzydkich wyra-zów, przepadnie ci całe kieszonkowe!
– No dalej, Olav! – szturchnął go w plecy Terje, który miał trzydzieści kilka lat i formalnie był zastępcą kierowniczki. – Ja zejdę pierwszy. Będę tuż pod tobą, więc gdybyś spadał, to cię złapię, dobrze?
– Za cholerę! – Olav cofnął się o krok.
– Stawiam dziesięć koron, że ten dureń się nie odważy! – zawołał spod okna Glenn, który zdążył już cztery razy zejść po drabinie.
– A co z tobą będzie, jeśli się zacznie palić? – spytał Terje. – Chcesz spło-nąć żywcem?
Olav popatrzył na niego z nienawiścią.
– A co cię to obchodzi? Mama mieszka w bloku z betonu, mogę się prze-nieść do niej.
Terje się poddał i zostawił opornego dzieciaka Maren.
– Czego się boisz? – spytała cicho i dała mu znak, żeby poszedł z nią do swojego pokoju.
Niechętnie poczłapał za wychowawczynią.
– Ja się wcale nie boję.
Ciężko opadł na łóżko, aż zatrzeszczało. Maren przyłapała się na tym, że zanim usiadła obok, oceniła solidność mebla.
– Jeśli się nie boisz, to co cię powstrzymuje?
– Po prostu mi się nie chce. Wcale się nie boję.
Z korytarza przez pełne zachwytu śmiechy i okrzyki dzieci udających na linach Tarzana przebił się przeraźliwy płacz Kennetha.
Maren nie była świętą. Nie znosiła oświadczeń w rodzaju: „Bardzo lubię dzieci”. Jej zdaniem dzieci były tak samo różne jak dorośli – jedne czaru-jące, inne pełne wdzięku, a jeszcze inne po prostu nieznośne. Jako pedagog uważała, że nikt nie powinien po niej poznać, że któregoś nie lubi. Nie traktowała wszystkich jednakowo, bo przecież się nie dało, ale była sprawiedliwa i nikogo nie wyróżniała. Utrzymywała niezwykle delikatną równowagę w relacjach z podopiecznymi i była z tego powodu dumna. Olav jednak miał na nią dziwny wpływ.
Nikomu nie pozwalał się dotknąć, ale coś w jego postawie – kiedy tak siedział jak przebrany Budda, który próbuje udawać rozgniewanego, a jest po prostu smutny – coś w całej tej jego okropnej postaci ją pociągało. Dlatego złamała zakaz dotyku i pogładziła go po włosach. Nie odepchnął jej.
– Co się z tobą dzieje, mały? – spytała cicho i jeszcze raz go pogłaskała.
– Ja nie jestem mały – zaprotestował, ale wyczuła w jego głosie cień uśmiechu.
– Trochę jednak jesteś – roześmiała się. – A przynajmniej od czasu do czasu.
– Lubisz tu pracować? – spytał nagle, odpychając jej rękę.
– Owszem, bardzo, bardzo lubię. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym pracować w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.
– A od jak dawna tu jesteś?
– Mniej więcej trzy lata… – zawahała się i dodała: – Od momentu, gdy skończyłam studia, Wyższą Szkołę Pracy Socjalnej. Prawie cztery lata temu. I będę tu jeszcze przez wiele, wiele lat.
– Dlaczego nie masz własnych dzieci?
– Może kiedyś będę miała. Ale przecież nie dlatego tu pracuję. Nie dlatego że ich nie mam. Większość tutejszych opiekunów ma dzieci.
– Ile stron ma Biblia? – spytał nagle.
– Biblia?
– Tak. Ile ma stron? Chyba cholernie dużo. Zobacz, jaka gruba!
Sięgnął po egzemplarz leżący na nocnej szafce, taki sam jak pozostałych dzieci, i kilka razy uderzył się nim w udo, zanim wreszcie podał go Maren.
Zaczęła przerzucać kartki.
– Możesz zajrzeć na ostatnią stronę – podpowiedział. – Nie musisz liczyć.
– Tysiąc dwieście siedemdziesiąt jeden – stwierdziła. – I jeszcze kilka stron z mapami. Wiesz co… Mówiłam prawdę o tym przeklinaniu. Spróbujemy teraz zejść po tej drabince?
Chłopiec wstał, a łóżko odetchnęło z ulgą.
– Idę na dół – odparł. – Schodami.
Nie było żadnej dyskusji.
***
Skontaktowałam się z Urzędem Ochrony Praw Dziecka. Tak, zrobiłam to, kiedy miał dwa lata. Byłam przerażona, musiałam poszukać pomocy. Ktoś musiał się nim trochę zająć. Chociaż przez kilka godzin w ciągu dnia. Myślałam o tym od dawna, ale cały czas to odkładałam ze strachu przed ich decyzją. Bałam się, że mi go odbiorą. A mieliśmy tylko siebie. Wciąż karmiłam go piersią, chociaż ważył już dziewiętnaście kilo i jadł pięć innych posiłków w ciągu dnia. Pożerał wszystko. Nie wiem, dlaczego tak długo mu na to pozwalałam. Ale przez te dziesięć minut przy piersi był przynajmniej spokojny. Miałam nad nim kontrolę. To były takie maleńkie kieszonki spokoju. Kiedy zaczynał tracić zainteresowanie jedzeniem, to ja przegrywałam, nie on.
W urzędzie okazali mi życzliwość. Dwa albo trzy razy odwiedzili mnie w domu. Potem znaleźli miejsce w przedszkolu. Od piętnaście po ósmej do piątej. Choć uprzedzali, że nie powinnam go tam zostawiać na tak długo. Skoro nie pracuję, nie musiał tyle tam siedzieć. Mówili, że to go męczy.
Odprowadzałam go więc codziennie rano piętnaście po ósmej. I nigdy nie odbierałam przed piątą. Ale też nigdy się nie spóźniałam.
Tylko dzięki temu przeżyłam.
***
Olav tęsknił za domem. Jakby go ssało w środku. Wcześniej niczego ta-kiego nie odczuwał, ale też i nigdy tak długo nie przebywał z dala od domu. Próbował pozbyć się tej dziury w brzuchu, oddychając szybko i płytko, ale od tego zaczynało mu się tylko kręcić w głowie i pojawiał się ból. Całe ciało go bolało. Starał się więc znowu oddychać głęboko, lecz wtedy to ssanie powracało. Był na granicy płaczu.
Nie wiedział jednak, czy tęskni za mamą, za mieszkaniem, za łóżkiem, czy za swoimi rzeczami. W ogóle się nad tym nie zastanawiał. Czuł po prostu jedną wielką tęsknotę.
Chciał do domu. Ale nie pozwolono mu tam pojechać. Zapowiedziano, że musi spędzić tutaj dwa miesiące, zanim odwiedzi mamę. Ale za to mama wpadała do niego dwa razy w tygodniu. Jakby miała tu coś do roboty. Widział, że inne dzieci gapią się na nią, a bliźniacy śmiali się za każdym razem, kiedy się pojawiała. Tylko Kenneth z nią rozmawiał. Ale on w ogóle nie miał mamy, biedak, więc pewnie był trochę zazdrosny. Brzydka i paskudna mama jest pewnie i tak lepsza niż żadna.
Za każdym razem mogła zostać dwie godziny. Pierwsza jakoś mijała – trochę rozmawiali, czasami wychodzili na spacer po okolicy. Dwa razy wyprawili się do kawiarni na ciastka. Ale to było dość daleko i sama droga zajmowała prawie cały ich czas. Gdy za pierwszym razem spóźnili się pół godziny, Agnes nakrzyczała na mamę. Widział, że mamie jest przykro, chociaż nic nie mówiła. Zniszczył wtedy wieszak w szatni, a wówczas Agnes zezłościła się i na niego.
W drugiej godzinie było trudniej. Agnes proponowała, żeby mama pomagała mu w odrabianiu lekcji, ale przecież nigdy wcześniej tego nie robiła, więc pomysł mu się nie podobał. Głównie więc przesiadywali u niego w pokoju, niewiele się do siebie odzywając.
Tak strasznie tęsknił za domem.
Był głodny.
Głód towarzyszył mu nieustannie. Odkąd trafił do domu dziecka, było jeszcze gorzej. Wczoraj chciał trzecią dokładkę klopsików i dużo sosu. Ale Agnes nie pozwoliła, chociaż w garnku zostało ich jeszcze mnóstwo. Kenneth powiedział, że Olav może zjeść jego porcję, lecz w chwili, gdy miał ją zgarnąć na swój talerz, Agnes mu go zabrała i zamiast tego dała mu jabłko. A przecież on nie chciał jabłka, tylko klopsiki.
Był cholernie głodny.
Akurat teraz wszystkie dzieci przebywały poza domem. W każdym razie w wielkim budynku panowała zupełna cisza. W szkole był dzień organizacyjny, więc pewnie dlatego właśnie dzisiaj urządzili te ćwiczenia przeciwpożarowe. Olav wstał z łóżka i potrząsnął zdrętwiałą nogą. Poczuł, jak zaczynają po niej chodzić mrówki. Trochę to bolało, ale też i łaskotało.
Noga się ugięła, kiedy na niej stanął, więc lekko kulał, idąc do schodów. Z dołu dochodziły jakieś głosy, ale to musieli być dorośli. Poczłapał do okna w krótszej ścianie korytarza i zobaczył, że Kenneth z bliźniakami zjeżdżają na sankach ze zbocza opadającego w stronę ulicy. Górka dla tchórzy. Krótka, a poza tym trzeba hamować, żeby nie wpaść na płot. Nie wiedział, gdzie są starsze dzieci, ale im pozwalano prawie na wszystko. Wczoraj Raymond był nawet w McDonaldzie. Ze swoją dziewczyną. Przyniósł stamtąd małą figurkę i podarował ją Olavowi. Była jednak cholernie dziecinna, więc Olav oddał ją Kennethowi.
Na schodach próbował się skradać, ale stopnie lekko skrzypiały. W końcu zorientował się, że uniknie hałasu, stawiając stopy na samym skraju każ-dego schodka. Zszedł na parter prawie bezszelestnie.
– Cześć, Olav!
Ależ się przestraszył. To była Maren.
– Nie wyszedłeś na dwór? Wszystkie dzieci się bawią!
– Nie chce mi się. Idę oglądać telewizję.
– Nie ma oglądania telewizji tak wcześnie. Musisz wymyślić sobie inne zajęcie. – Uśmiechnęła się.
Była jedyną dorosłą osobą w domu dziecka, którą Olav jako tako mógł znieść. Była racjonalna. Prawie nikt inny taki nie był. Nawet mama. A już na pewno nie Agnes.
– Głodny jestem – poskarżył się cicho.
– Przecież drugie śniadanie jedliśmy zaledwie pół godziny temu!
– Dostałem tylko dwie kromki.
Maren rozejrzała się i stwierdziła, że w polu widzenia nie ma nikogo. Potem z palcem na rozciągniętych w uśmiechu ustach zaczęła dużymi krokami skradać się w stronę kuchni, mrucząc przy tym piosenkę rozbójników z Kardamonu. Uśmiechnięty Olav skradał się za nią, chociaż właściwie uważał to za bardzo głupie.
W kuchni Maren leciutko uchyliła drzwi lodówki. Oboje przysunęli twarze do szpary. Światełko zapalało się i gasło, bo drzwiczki nie były całkiem otwarte, więc musieli otworzyć je trochę szerzej.
– Co byś chciał? – szepnęła Maren.
– Klopsiki – odszepnął Olav, wskazując na resztki z wczorajszego obiadu.
– Klopsików nie mogę ci dać, ale możesz dostać jogurt.
Nie był zbyt zadowolony, lecz to i tak było lepsze niż nic.
– Mogę sobie wsypać płatków?
– Dobrze.
Maren wyjęła duże opakowanie jogurtu i nalała z niego trochę do niewielkiej miseczki. Olav wyciągnął z szafki karton płatków i właśnie sypał trzecią łyżkę, kiedy w drzwiach stanęła Agnes.
– Co wy tu robicie?
Oboje na moment zdrętwieli. W końcu Maren sięgnęła po miskę i częściowo zasłoniła chłopca.
– Olav jest bardzo głodny. Trochę jogurtu nie zaszkodzi.
Agnes bez słowa obeszła duży stół i wyjęła naczynie z rąk Maren. Wciąż nic nie mówiąc, wyciągnęła z szuflady folię spożywczą, owinęła nią je-dzenie i odsunęła dwójkę grzeszników od lodówki. Wstawiła do niej miskę i zamknęła drzwi.
– No i tyle. W tym domu nie jadamy między posiłkami. Oboje świetnie o tym wiecie.
Mówiąc to, nawet nie spojrzała na Olava, tylko ostro wpatrywała się w podwładną. Maren, zażenowana, wzruszyła ramionami i położyła rękę na barku Olava. Chłopiec, początkowo zaskoczony, zdołał się już pozbie-rać.
– Przeklęta krowa!
Agnes wychodziła już z kuchni, ale usłyszawszy te słowa, znieruchomiała w pół kroku, a potem powoli się odwróciła.
– Co ty powiedziałeś?
Maren ostrzegawczo ścisnęła chłopca za ramię.
– Cholerne przeklęte krówsko! – Teraz Olav już krzyczał.
Agnes Vestavik przyskoczyła do niego szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał, ujęła go pod brodę i zmusiła, by na nią spojrzał. Zaprotestował, zaciskając oczy.
– Takich słów tutaj nie używamy – syknęła, a Maren gotowa była przysiąc, że kierowniczka uniosła lewą rękę, jakby chciała wymierzyć chłopcu policzek.
Po raz pierwszy w historii Agnes Vestavik była bliska uderzenia dziecka. Po sekundzie wahania jednak opuściła dłoń, ale wciąż przytrzymywała głowę Olava.
– Spójrz na mnie!
Jeszcze mocniej zacisnął oczy.
– Olav! Otwórz oczy i popatrz na mnie!
Na czerwonej twarzy chłopca pojawiły się białe ślady odciśnięte przez palce kierowniczki.
– Ja się nim zajmę – zaproponowała Maren cicho. – Porozmawiam z nim.
– Porozmawiasz! Tu nie rozmowa jest potrzebna, tylko…
– Śmierdząca pipa! – syknął Olav przez zaciśnięte zęby.
Kierowniczka pobladła jak trup. Znów uniosła lewą rękę i znów po kilku sekundach ją opuściła. Jeszcze mocniej zacisnęła palce na twarzy chłopca. W końcu dwa razy przełknęła ślinę i wolno rozluźniła dłoń. Chłopiec jednak i tak nie otworzył oczu. Dalej stał z uniesioną twarzą.
– Zadzwonię do twojej matki i powiem, że ma tu nie przychodzić przez dwa tygodnie, rozumiesz? To będzie dla ciebie odpowiednia kara.
Maren otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale widząc spojrzenie Agnes, zaraz je zamknęła. Zamiast tego próbowała stanąć między nimi, co było trudne, gdyż Olav, usłyszawszy wyrok, otworzył i oczy, i usta, szykując się do ataku. Maren udało się go powstrzymać w pół skoku. Złapała go za ręce i wykręciła je na plecy. Olav zaczął wrzeszczeć:
– Nienawidzę cię! Nienawidzę tej cholernej pizdy!
Agnes zatrzasnęła za sobą drzwi i zniknęła.
– Mamo! – krzyczał chłopiec, próbując się wyrwać. – Mamo!
W końcu celowo ugryzł się w język – tak mocno, że aż popłynęła krew. Ale nie płakał. Stojąca za nim Maren nagle poczuła, że przestał się wyrywać. Powoli go puściła i podprowadziła do krzesła. Dopiero wtedy zobaczyła krew.
– Na miłość boską, Olav! – jęknęła przerażona i sięgnęła po papierowy ręcznik.
Bibuła prędko nasiąkła czerwienią. Maren zużyła prawie całą rolkę, zanim rana przestała krwawić na tyle, by mogła się jej przyjrzeć. Spory kawałek języka był prawie oder­wany.
– Doprawdy, Olav… – westchnęła z rezygnacją, znów przyciskając papier do rany. W końcu zrozumiała, że niewiele może powiedzieć. Ale jedno musiała: – Zapamiętaj, że kiedy będzie się działo coś trudnego, strasznego i wszyscy będą dla ciebie niedobrzy, to musisz przyjść z tym do mnie. Ja ci zawsze pomogę. Gdybyś tak bardzo się teraz nie rozzłościł, razem coś byśmy wymyślili. Spróbujesz to zapamiętać na następny raz? Będziesz wiedział, że ja ci zawsze pomogę?
Nie była pewna, ale wydawało jej się, że chłopiec kiwnął głową. Wstała i zadzwoniła po lekarza. Okazało się, że na język trzeba założyć trzy szwy.