1920. Bitwa Warszawska to polska superprodukcja historyczna autorstwa Jerzego Hoffmana, twórcy klasyków Potop czy Pan Wołodyjowski. Czy jest to film, który wyzwoli polskie kino rozrywkowe z kryzysu głupich komedii i mało przekonujących sensacji?
Wybierając się do kina na film historyczny należy na wstępie porzucić założenie, że reżyser zrobi opowieść poświęconą tylko i wyłącznie historii. Nie powinniśmy także oczekiwać od filmu, że będzie czymś na zasadzie sfabularyzowanego podręcznika. Jerzy Hoffman w jednym z wywiadów mówił: Pytano mnie, czy z tego filmu można uczyć się historii. Myślę, że z żadnego z filmów nie powinno uczyć się historii. Idea kina historycznego polega na odwoływaniu się do pewnej świadomości historycznej. Oddziaływanie na widza za pomocą fabuły, dźwięku i obrazu chroni wydarzenia historyczne przed zapomnieniem. Jednakże, są pewne granice.
Jerzy Hoffman sięgnął po jedno z bardziej imponujących dokonań polskiego wojska. Tytułowa Bitwa Warszawska, która rozegrała się w dniach 13-25 sierpnia 1920 roku, zatrzymała pochód Armii Czerwonej na Europę i ekspansję rewolucji.
Przed projekcją filmu udało mi się zebrać parę informacji dotyczących jego fabuły. Między innymi dzięki temu byłam przygotowana na wątek romantyczny między bohaterami granymi przez Nataszę Urbańską i Borysa Szyca. Nieśmiało próbowałam usprawiedliwiać przed sobą reżysera, tłumacząc sobie, że nie każdy widz musi być pasjonatem historii i gdyby nakręcono film wyłącznie o 12 dniach walk z bolszewikami, większość widzów zanudziłaby się na śmierć. Ale kto wie, może tak byłoby lepiej? Może powstałby film na miarę Bitwy o Anglię, na który szłoby się z jasnym celem podziwiania scen batalistycznych? Tymczasem Jerzy Hoffman zaserwował nam produkcję o wszystkim i o niczym. Jednak trudno o inny efekt, gdy w jednym filmie próbuje wcisnąć się: wątek miłosny, oskarżenie Piłsudskiego o zdradę, wkraczanie ideologii rewolucyjnej do Polski, tworzenie ochotniczej armii etc.
Reżyser bardzo starał się pokazać nam film z dwóch stron. Jedna to opowieść o polskim żołnierzu, który wskutek dość nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostaje posądzony o sprzyjanie rewolucji i jego oczami widzimy próby wprowadzania ideologii komunistycznej na ziemie polskie. Szczerze mówiąc, po postaci granej przez Adama Ferencego spodziewałam się większego pazura. Dałam się zmylić plakatom filmowym, które umieściły go tuż za postaciami Urbańskiej i Szyca. Dlaczego, na litość niebios, nie umieszczono tam chociażby Piłsudskiego i Wieniawy Długoszowskiego?
Druga perspektywa to losy młodej artystki kabaretowej, która przeżywa katusze niepewności co do losu świeżo poślubionego wojskowego. Wreszcie postanawia poświęcić się dla państwa i zostaje ochotniczą sanitariuszką. I to tyle jeśli chodzi o bohaterkę graną przez Urbańską.
Postacie historyczne zostały wprowadzone w akcję filmu bardzo nieumiejętnie. Powiązania Długoszowskiego i ks. Ignacego Skorupki z głównymi bohaterami są bardzo drewniane i sztuczne. Z drżeniem serca oczekiwałam pojawienia się na ekranie Bogusława Lindy. Grał on bardzo specyficzną postać epoki. Bolesław Wieniawa Długoszowski był jedną z barwniejszych osobników swoich czasów. Tytułowano go nawet pierwszym ułanem II RP. W 1920 roku miał 39 lat, zaś Linda podczas kręcenia filmu 59. Ciężko jest przeskoczyć tę różnicę wieku. W efekcie otrzymaliśmy starzejącego się wojskowego, któremu chyba przestało się chcieć cokolwiek. Charakter Wieniawy próbowano zasygnalizować poprzez wprowadzenie do filmu jego własnych słów „Czysta wódka honoru ani munduru nie plami”. Miało być zabawnie, a wyszło jak zwykle. Gdzie ułański wigor? Gdzie szarmanckość wobec kobiet? Gdzie zamiłowanie do zabawy? W jednej z końcowych scen filmu, gdy Piłsudski rozmawia z Wieniawą podczas końskiej przejażdżki, miałam wrażenie, że jest to rozmowa dwóch emerytów.
Jeśli chodzi o wątek miłosny, który jak mniemam miał wprowadzić w brutalny świat wojny nutkę liryzmu i wzruszyć widza, to u mnie powodował on wyłącznie niesmak. Mało tego, że wykorzystano już szalenie oklepany motyw miłości artystki kabaretowej i wojskowego, to wypadł on szaro i beznamiętnie. Moment pożegnania i słowa „obiecaj, że wrócisz” nie niosą ze sobą nic. Hoffman próbował podnieść dramatyzm poprzez pokazywanie przebitek, na których ktoś w czasie bitwy dźgnął wspomnianego Jana Krynickiego bagnetem i wszystko wskazuje na to, że wojskowy umarł. Podobnie było z ujęciem, w którym nogi świeżo poślubionej małżonki głównego bohatera, jeszcze w ślubnej bieli, lawirują między końskimi kopytami.
Zdaję sobie sprawę, że rola jaką napisano dla Nataszy Urbańskiej miała za zadanie pokazać całemu światu, że umie śpiewać i tańczyć, ale… niech więcej nie gra w filmach. Urbańską można śmiało określić aktorką jednej miny i tysiąca westchnień. Jakże dramatyczny zwrot w jej życiu, który pchnął ją w okopy, również się Hoffmanowi nie udał. Miała być waleczna, bohaterska, a w momencie, gdy strzelała z automatu – tak drodzy państwo, delikatne rączki tancerki kabaretowej musiały zabijać ludzi – była po prostu śmieszna. Szyc przemyka gdzieś po ekranie cicho i niezauważenie. Spodziewałam się, że Hoffman pozwoli jego bohaterowi chociaż osobiście poznać Piłsudskiego. Myślałam też, że może twórcy sięgną po dość wyświechtany, ale sprawdzony motyw bohaterskiego żołnierza, który ocali życie swojego dowódcy albo Wieniawy Długoszowskiego, z którym przecież się przyjaźnił. To by nawet pozwoliło zamknąć wszystko w jedną, spójną całość. Niestety i tu się zawiodłam. Wszystko i wszyscy rozleźli się gdzieś w tej całej historii i w rezultacie nawet nie wiadomo było, na czym skupić uwagę. W rezultacie otrzymaliśmy męczący chaos.
W trakcie oglądania nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Jerzy Hoffman przestał doceniać inteligencję widzów. Sceny, w których powinniśmy się wzruszyć (lot wysadzonego w powietrze krzyża, upuszczenie tacki z lekami na podłogę i wiele innych) są podkreślane bardzo nachalnie poprzez zwolnienie tempa. W amerykańskim kinie wojennym ten tak zwany patos jest całkiem znośny, ba, nawet przyjemny dla oka. Tu niestety nastąpił przerost formy nad treścią. Tych wolnych ujęć było zwyczajnie zbyt dużo. Zaowocowało to efektem nudy i zniecierpliwienia.
Film ma jednak parę zalet. Brak mi słów, by wyrazić swój zachwyt nad starannością i drobiazgowością odtworzenia realiów epoki. Wszystko było dopracowane w najmniejszych szczegółach: kostiumy, rekwizyty, fryzury itd. Szczerze mówiąc, z drżeniem serca oczekiwałam pojawienia się na ekranie postaci Józefa Piłsudskiego. Pomijając fakt, że Olbrychski miał osobnego stylistę pomagającego mu wykreować postać marszałka, to po raz kolejny dał dowód swojego kunsztu aktorskiego. Niestety jego postać utonęła gdzieś w tym historycznym bigosie, który zaserwował nam Jerzy Hoffman, a przecież właśnie ta postać powinna być najbardziej wyeksponowana. Bardzo ciekawe kreacje aktorskie stworzyli też Michał Żebrowski i Andrzej Strzelecki, jednak było ich zbyt mało, by mogli stać się lekarstwem dla filmu.
Z dużą ciekawością czekałam na sceny batalistyczne, gdyż autorem zdjęć do filmu był Sławomir Idziak. W tej kwestii zostałam nieco ugłaskana, naprawdę zapierają dech w piersiach. Idziak stosuje ciekawy zabieg, filmując jazdę z poziomu gruntu. Widz czuje się niemal wciągnięty pod kopyta kawalerii. Ale niestety, właśnie tego, co było dobre, było bardzo mało. Technika 3D okazała się nieprzekonująca. Co prawda ziemia tryskająca wprost w oczy widza spod kopyt końskich podczas szarży robiła wrażenie, ale… gdy z ekranu leciał but Nataszy Urbańskiej, malowniczo zrzucony z jej nogi podczas jednej z piosenek, nie wiedziałam, czy mam zakląć, czy zacząć się śmiać. Nasuwało mi się tylko jedno pytanie – po co?
Bitwie Warszawskiej udała się tak naprawdę jedna rzecz – film udowodnił, że w Polsce można zrobić produkcję, która pod względem wizualnym jest efektowna i widowiskowa. Niestety jeden Sławomir Idziak to zbyt mało, żeby ocalić całokształt. Jeszcze przed projekcją Maciej Orłoś powiedział, że film ten przejdzie do historii jako pierwsza polska produkcja trójwymiarowa. To prawda, ale niestety tylko dlatego, że była pierwsza. Ja mam nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej. Czego sobie i widzom życzę.
Reżyseria: Jerzy Hoffman
Scenariusz: Jarosław Sokół, Jerzy Hoffman
Obsada: Borys Szyc, Natasza Urbańska, Daniel Olbrychski, Ewa Wiśniewska, Stanisława Celińska, Wojciech Solarz, Piotr Głowacki, Jerzy Bończak, Adam Ferency, Aleksandr Domogarow
Czas trwania: 1 godz. 50 min.
Gatunek: Dramat, Wojenny
Premiera: 30 września 2011 (Polska) 26 września 2011 (Świat)
Muzyka: Krzesimir Dębski
Zdjęcia: Sławomir Idziak
Dystrybucja: Forum Film Poland Sp. z o.o.
Produkcja: Polska