Pełna akcji powieść ukazuje mroczną i przerażającą rzeczywistość Berlina po upadku muru: miasta składającego się z dwóch części, zalanego nowymi pieniędzmi, targanego skurczami zmian… A dla przestępczości zorganizowanej – pełnego możliwości.
Nowojorska rodzina mafijna podejmuje decyzję o zdobyciu wpływów w Niemczech. Staje się to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny największemu z konkurentów – mafii rosyjskiej. Tony, najmłodszy zabójca w historii rodziny, zostaje wysłany z poleceniem sterroryzowania i zmiękczenia przeciwnika. Udaje mu się wykonać zadanie, jednak przypadkowo dochodzi do tragicznego w skutkach wypadku.
Incydent ten sprawia, że Tony postanawia odmienić swoje dotychczasowe życie. Szybko przekonuje się jednak, że ucieczka od świata przemocy i okrucieństwa jest niemal niemożliwa. Rozdarty pomiędzy lojalnością wobec mafii – jedynej rodziny, jaką miał – a swoimi uczuciami, próbuje nadaremnie balansować na granicy tych dwóch światów
Tytuł oryginału: Potsdamer Platz, język oryginału: angielski, przeklad: Martyna Plisenko, cena detaliczna (drukowana na okładce): 34,90 zł., VAT 5 %, ISBN: 978-83-7674-114-7, EAN: 9788376741147, oprawa: miękka + skrzydełka, stron: 336, format: 145/205, redakcja: Maciej Fliger, gatunek: kryminał
Fragment książki!
Sierpień 1995.
Lot linii Lufthansa, nr 8257, z lotniska JFK do Frankfurtu.
Przesiadka na lot nr 8835 z Frankfurtu do Berlina. Lądowanie na
Lotnisku Tegel o jedenastej przed południem.
Samolot wylądował trzy minuty przed czasem. Czekałem w ko–
lejce do bramki, w palcach ściskałem paszport i starałem się otrząsnąć
ze stanu, do jakiego doprowadziło mnie spożycie siedmiu
Crown Royal1. W moich oczach wszyscy dookoła sprawiali wrażenie,
jakby dzieliła mnie od nich gęsta mgła. Nie powinienem był
tyle pić i z pewnością nie powinienem był brać tylu pigułek, ale
bez tego nie byłbym w stanie przetrwać tej podróży. Tyle że w konsekwencji
musiałbym teraz znaleźć lekarza i z zaufaniem oddać
się w jego ręce. Raz po raz sprawdzałem laminowaną wkładkę
w paszporcie, nadal wkurzony na Hardy’ego o to, że opowiedział
mi, jak Leo Castillo próbował wrócić cichaczem do Stanów, posługując
się fałszywym paszportem, a celnik zauważył, że zdjęcie
było podrobione. Tak właśnie Leo wpadł – ale dzięki temu jego
żona i ja spędziliśmy potem wspaniałych osiem miesięcy.
Hardy zaszedł mnie od tyłu i obdarzył sztywnym, głupkowatym
uśmiechem. Niezdarny prostak z wielkimi ustami i bez manier.
Wiedziałem, że przepuszczą go przez bramkę, ledwie spoglądając
na jego twarz.
Celnik miał głowę przypominającą bryłę żużlu, osadzoną na ramionach
obleczonych w zielony uniform. Jego oczy lśniły jak chromowane
kulki, a wargi wyglądały jak dwa zasuszone, dotykające
się niepewnie robaki. Najpierw popatrzył na zdjęcie, potem na
mnie, potem znów na zdjęcie, potem znów na mnie; taksował
mnie z góry na dół, wyraźnie coś mu nie pasowało. Wziął małą
latarkę i poświecił nią na paszport. Teraz zacząłem się nieco denerwować.
Nakazałem sobie żarliwie stać się człowiekiem z paszportu.
– Powód przybycia do Niemiec? – zażądał odpowiedzi celnik.
–Wakacje.
– Guten Tag.
Za pomocą wielkiego, metalowego stempla wbił pieczątkę,
upuścił paszport na kontuar i sięgnął po dokumenty Hardy’ego.
Odebraliśmy nasze bagaże i energicznie pomaszerowaliśmy do
wyjścia, gdzie szklane drzwi automatycznie otworzyły się na
gwarny Terminal nr 8. Prawie żałowałem, że to się stało.
Nagle oznaczenia zamieniły się dla mnie w bełkot, reklamy
stały się obce, nikt nie mówił po angielsku! To właśnie wtedy uderzyła
mnie obcość tego miejsca i wszystkiego wokół. Uderzyła
mnie jak wściekła dziwka.
–Wiesz, dokąd idziemy? – zapytał Hardy. W głosie zabrzmiała
nadzieja, jak u małego chłopca.
– Idę za żółtą strzałką.
– A skąd wiesz, dokąd prowadzi?
– Na końcu jest narysowany obrazek samochodu.
Pięciu czarnoskórych mężczyzn w kolorowych afrykańskich
szatach czekało w kolejce do odprawy. Dwoje stewardów, mężczyzna
i kobieta, stało dokładnie na naszej drodze. Oboje mieli
blond włosy i po metr osiemdziesiąt wzrostu. Kłócili się głośno na
oczach innych.
– To pieprzone wariactwo – pomiędzy sapnięciami wymamrotał
Hardy, idąc za mną krok w krok.
Dziesięć minut później zaczęli nas zauważać – ponury
mężczyzna i kobieta, którzy stali na postoju dla pasażerów niczym
figury na szachownicy. Nietrudno było nas dostrzec. Hardy
kołysał się lekko na piętach, dygocząc, jakby mu było zimno. Wiedziałem,
że w jego przypadku to nie był dobry znak, bo kiedyś już
tego doświadczyłem.
– Na kogo my, kurwa, czekamy? – wyburczał.
– Na kogoś o imieniu Vita.
– Co to niby za imię?
– Nie wiem.
– Kurwa, gdzie on jest?
– Nie wiem.
– A jak długo mamy, kurwa, czekać?
– Tak długo, jak będzie trzeba.
– Nadal, kurwa, nie rozumiem, po co tu jesteśmy. Tysiące kilometrów
od domu. Jakby nie mogło tego załatwić dwóch byle
mięśniaków.
– My jesteśmy tymi mięśniakami – przypomniałem mu.
Zaczął rechotać, nieco odprężony. Ale miał rację; to mnie męczyło
od dość dawna, wszystko wydawało się podejrzane, wyglądało
na szukanie kozła ofiarnego. Wiedziałem jednak, że spełnianie
poleceń Riccardo Montefiore bez zadawania pytań pozwalało w życiu
daleko zajść i dawało szansę, że to życie będzie nieco dłuższe.
Brązowoskóry, dobrze ostrzyżony brunet, około trzydziestki,
ubrany w ciemnobrązowy garnitur i buty ze skóry aligatora, podbiegł
nagle, wymachując pogniecioną kartką papieru.
– Kurwa, a to co? – wymamrotał Hardy.
Brązowy facet był wyraźnie podenerwowany, szarpał mankiety
rękawów i rozglądał się dookoła, aż nagle zatrzymał się przed nami
i szybko zerknął na papier trzymany w ręce.
– Macie bilety na mecz Gigantów? – zapytał.
Słowa wyskakiwały z jego ust jak klocki drewna, ale to były
właściwe klocki.
– Mam karnet na cały sezon – odpowiedziałem, a facet westchnął
z ulgą.
– Przepraszam – powiedział. – Długo czekacie?
– Dwie pierdolone godziny – warknął Hardy.
Twarz faceta zapadła się, jak oblana zimną wodą. Pomyślałem,
że wygląda, jakby się miał rozpłakać; potem nagle wybuchnął
śmiechem, jakkolwiek dość nerwowym.
– Ach so, ha ha ha. Ten amerykański humor…zaparkowałem tu
niedaleko.
Natychmiast złapaliśmy walizki i wraz z jakimś starszym,
brązowoskórym energicznym gościem z rozwichrzoną siwą
brodą ruszyliśmy wzdłuż rzędu samochodów stojących na parkingu.
– Jestem Vita – powiedział po drodze. – Mieliście dobry lot?
– W porządku – odpowiedziałem, nie chcąc być niegrzeczny
w ciągu pierwszych dwudziestu minut w tym kraju.
– Długi, nie? Z USA?
– Dosyć długi.
– Mój ojciec czeka na was w swoim biurze.
– Twój ojciec?
– Yossario.
To wiele wyjaśniało. Vita zatrzymał się nagle przy czarnym,
czterodrzwiowym bmw. Rozejrzał się nerwowo dookoła, a gdy
stwierdził, że horyzont jest czysty, podszedł do bagażnika i kazał
wrzucić nasze bagaże do środka. Zamaszystym gestem polecił nam
wsiąść do samochodu, a potem wskoczył na siedzenie pasażera.
Hardy i ja popatrzyliśmy po sobie. Brodaty facet otworzył przed
nami drzwi i wsiedliśmy. Hardy obrócił się i przez tylną szybę popatrzył
na lotnisko.
– Cholera, to jest mniejsze od Newark.
Nad przednim siedzeniem podałem świstek papieru.
– Tam właśnie chcemy jechać – powiedziałem. – Teraz, zaraz.
Vita popatrzył na notatkę i usłyszałem, jak przełyka ślinę.
Potem spojrzał na brodatego i odezwał się w języku, który nie był
niemieckim. Tamten popatrzył na kartkę i bez żadnej reakcji, z kamienną
twarzą skręcił w ulicę przed sobą.
Vita odwrócił się, twarz miał skurczoną jakby ze wstydu.
– Teraz zabierzemy was do waszego mieszkania – powiedział.
– Nie. Nie chcemy oglądać mieszkania. Chcemy zacząć od razu.
Masz towar?
Twarz Vita skurczyła się jeszcze bardziej. Pomyślałem, że do tej
miny będę musiał przywyknąć; ze względu na niego miałem tylko
nadzieję, że nie nastąpi to zbyt szybko.
– Towar?
– Miałeś coś dla nas mieć. Nie mogliśmy zabrać tego do samolotu.
N
ie załapał, o co chodzi, ale sekundę później do niego dotarło.
– Ach so… Zabieram was do mojego ojca.
No, może jednak nie załapał.
– Czy tam są rzeczy?
– Nie. Odbierzemy je później.
– Odbierzmy je teraz.
– Ale…jest wcześnie. Zbyt wcześnie.
– Mam bardzo konkretne instrukcje. Wierz mi, Vita. Im wcześniej
włączymy się do gry, tym wcześniej wszyscy będziemy mogli
wrócić do domu.
Vita wyciągnął telefon komórkowy i zaczął wybierać numer,
ale Hardy wyrwał mu go z ręki i cisnął nim przez okno. Vita sapnął
i obejrzał się zaszokowany.
– Dziś szefem jest Tony – warknął Hardy. – Teraz zabierz nas
tam, gdzie on chce.
Potem usiadł wyprostowany, czubkiem głowy dotykając wyściełanej
podsufitki bmw. Vita wyszeptał kilka słów do brodatego
faceta, który, nie odrywając wzroku od jezdni, mruknął coś w odpowiedzi
i skręcił w boczną ulicę; wtedy właśnie zauważyłem, że
brakuje mu lewej dłoni, a lewe ramię kończy się świeżo zabandażowanym,
przesiąkniętym krwią kikutem. Trąciłem Hardy’ego
łokciem. Przesunął się na siedzeniu, żeby mieć lepszy widok i rzucił
mi spojrzenie mówiące, że jest pod wrażeniem.
Jechaliśmy wzdłuż parku pełnego drzew i krzewów. Mijaliśmy
kościoły o wysokich wieżach i kołyszących się na nich popękanych,
turkusowych dzwonach. Na ulicach tłoczyły się kobiety
w długich szatach i głowach omotanych chustami. Brązowoskóre
dzieci grały w piłkę nożną na placu, na którym starzy mężczyźni
z szarymi brodami sprzedawali owoce i warzywa z bagażników
swoich samochodów. Psy biegały luzem, a przed każdym pubem
stały stoliki i krzesła. Siedzieli na nich młodzi ludzie
popijający kawę i palący cienkie, brązowe papierosy. Wyglądało
to tak, jakby cały świat przestał pracować i zrobił sobie chwilę
przerwy.
Hardy gapił się przez okno na grupę zakwefionych kobiet popychających
wózki z dziećmi i gawędzących wesoło.
– Cholera, co to za pieprzone miejsce? Centrum Istambułu?!
Vita odwrócił się do niego, wyraźnie zażenowany.
– Jesteśmy w Kreuzeberg. Turecki zakątek.
Hardy i ja czekaliśmy w samochodzie, podczas gdy Vita i brodacz
weszli do środka.
– Nie podoba mi się to – narzekał. – Po co ten pośpiech? Ta cała
tajemnica? To miejsce nie jest sprawdzone. Nie wiemy,
kim do kurwy nędzy są ci ludzie, mogą się podać za kogo będą
chcieli.
Miał rację, a ja popełniłem cholerny błąd, że nie wszedłem
z Vitą do środka, bo jeśli to była zasadzka, to nie pożyjemy długo.
Nagle tylne drzwi się otworzyły i na naszych kolanach wylądowała
długa, czarna torba z grubego płótna. Vita i brodacz usiedli
z przodu i odjechaliśmy. Idealnie ostrzyżone włosy Vity były nieco
zmierzwione i coś mi powiedziało, że ten mały zasraniec zadzwonił
do swojego ojca, gdy tylko wszedł do środka. Hardy rozpiął
torbę i wyciągnął oleiście czarny kawałek stali.
– Co to, kurwa, jest? Chcieliśmy Maca 102.
Vita odwrócił się do nas.
– To AK 473. Ganz neue. Równie dobry.
Hardy sprawdził iglicę i komorę nabojową, kilka razy nacisnął
spust.
– Nie, to nie jest równie dobre! – splunął ze złością. – To
gówno! Ruskie gówno. Znacie ruskie pojęcie jakości?
– Testowaliśmy je przed waszym przyjazdem.
– To, że pociągnęliście za spust nie znaczy, że są bezpieczne
albo celne. To jakaś bzdura!
Odwróciłem się do Hardy’ego. We wszystkich kwestiach dotyczących
broni całkowicie polegałem na jego ocenie, ponieważ
nigdy nie widziałem, żeby się pomylił.
– Chcesz to odłożyć na jeden dzień? – wyszeptałem.
Hardy z trzaskiem załadował magazynek i machnął ręką: po
prostu negocjował. Nie jest taki głupi, jakiego udaje. Sam o tym zapominam.
Jechaliśmy przez zatłoczone ulice pełne małych sklepików
i kramów z owocami. Na mijanych szarych budynkach stały naturalnej
wielkości rzeźby nagich postaci, mijaliśmy kościoły, fabryki
i pociągi przetaczające się po estakadach. Hardy wskazał na wysoką,
cylindryczną wieżę z wielką, srebrną kulą na szczycie i powiedział,
że wygląda, jakby miała wystrzelić w Marsa.
Vita obejrzał się potulnie.
– Jedziemy do dawnego Berlina Wschodniego – powiedział,
jakby mówił o opóźnionym w rozwoju bracie, do którego nie chciał
się przyznać.
Rzędy samochodów wlokły się po brukowanych ulicach,
wzdłuż których przysiadły niszczejące ceglane budynki z obłażącym
tynkiem. Szkielety domów zajmowały całe przecznice, a na
rogach ulic mieściły się kafejki i puby z małymi stolikami i plastikowymi
krzesłami.
– Lower East Side, ale bez jego wdzięku i charakteru – mruknął
Hardy.
Wszystkie budynki, sklepy, porzucone domy i wąskie boczne
uliczki wyłożone brukowcem, miękki, beżowy brud, a nawet
nazwy ulic, które ledwie potrafiłem przeczytać czy wymówić
– wszystko to wydawało mi się w jakiś sposób znajome, jakbym tu
już kiedyś był; wiedziałem jednak, że to niemożliwe. At o dlatego,
że dotąd nigdy nigdzie nie wyjeżdżałem; jedynie raz, do Waszyngtonu,
gdy miałem piętnaście lat, ale nawet wtedy był to tylko wyjazd
na pogrzeb mojej siostry. Teraz w moim żołądku przewalała
się ta sama mroczna zupa lęku, której smak wtedy poznałem. Do
tego byłem cholernie zmęczony i prawdopodobnie zacząłem mieć
halucynacje.
Zatrzymaliśmy się przed kwadratowym, żółtym budynkiem,
nowszym od innych w tej okolicy. Hardy i ja siedzieliśmy przez
chwilę, bawiąc się w psychologiczną grę: wyobrażałem sobie facetów
w środku robiących popieprzone rzeczy ludziom, których
kochałem – gwałcenie mojej córki, zadźganie jej matki i wleczenie
ich nagich, zakrwawionych ciał po ulicach New Jersey,
przykutych do zderzaka chevroleta. Potem, z jakiegoś powodu,
przez chwilę, zobaczyłem Riccarda Montefiore, jak trzy tygodnie
temu siedział w swoim biurze, śmiał się i palił cygaro, trzymając jednocześnie
w ręce inhalator na astmę. Wreszcie opowiedział mi
o swoim przyjacielu w Berlinie i o tym, że potrzebuje kogoś, komu
mógłby ufać, kogoś, kto wyświadczy mu wielką przysługę.
Vita stał przed domofonem, poprawiając kołnierzyk; Hardy
nadszedł, trzymając w rękach kałasznikowa, jakby to był bukiet
róż. Moje spojrzenie powiedziało mu: „weź, kurwa, wyluzuj”.
Wsunął więc broń pod kurtkę, ale tak, że nadal wystawała.
W lewej ręce trzymałem torbę, a prawą naciskałem różne guziki
na domofonie, aż odezwał się jakiś głos. Spojrzałem na Vita, który
powiedział do pudełka coś po niemiecku.
Odezwał się brzęczyk i Vita popchnął drzwi. Potem odwrócił
się do mnie.
– Powiedziałem im, że dostarczamy przesyłki – wyszeptał.
Ruszyłem za nim przez ciemny, przestronny hol, który doprowadził
nas do grubych, drewnianych drzwi. Otworzyły się na cementowe
patio, gdzie stały dziecięce rowerki, plastikowe huśtawki;
po piaskownicy walały się wiaderka. Wprawiło mnie to w wewnętrzny
dyskomfort, dotąd miałem nadzieję, że obejdzie się bez
komplikacji. Przeszliśmy do następnego budynku, podobnego do
tego pierwszego – Hinterhaus, jak powiedział Vita. Potem przemierzyliśmy
następny wielki hol. Skrzypienie naszych butów na
granitowej posadzce powodowało u mnie ból zębów. Pełną przeciągów
drewnianą klatką schodową wspięliśmy się na pierwsze
piętro. Obejrzałem się i zobaczyłem brodacza pilnującego naszych
pleców; zauważyłem, że u pasa ma przytroczone magnum 44 oraz
półautomat Sig Sauer 9 mm. Gdy po nas przyjechał nie miał przy
sobie tej broni.
Trzecie piętro było klaustrofobicznie ciasne. Ciężko mi się oddychało,
miałem wrażenie, że powietrze w moich płucach klei się
jak glina. Vita poprowadził nas do drzwi na końcu korytarza,
a potem wycofał się. Hardy ściskał swój AK 47 i kołysał się na piętach.
Ktokolwiek teraz wyszedłby ze swojego mieszkania, ryzykowałby
utratę życia.
Usłyszałem głosy dobiegające ze środka.
– Jest tu jakaś inna droga wyjścia? – wyszeptałem bezdźwięcznie
do Vity.
– Nieważne, szefie – syknął Hardy nad moim ramieniem. – Nie
chcę tu sterczeć cały dzień. Do roboty.
Potem spod koszuli wyciągnął krzyżyk i ucałował go. Miałem
nadzieję, że kilka tabletek seconalu4, które połknąłem w czasie
jazdy, nie zacznie działać właśnie teraz.
W holu pojawił się łysy kloc z nalaną twarzą, ubrany w czerwoną
kurtkę motocyklową. Zobaczył nas i sięgnął do pasa. Byliśmy
zbyt stłoczeni, abym zdołał podnieść karabin, więc zerwałem
z paska brodacza czterdziestkę czwórkę i dwa razy wypaliłem
w pierś łysego. Na jego żebrach rozlały się mokre, czerwone
plamy, a od ścian odbiło się metaliczne echo. Kloc stał bez ruchu,
tylko jego głowa kołysała się miarowo, jakby próbował ogarnąć, co
mu się przydarzyło, jakby jego serce wciąż biło i nie rozpadło się
na siedem osobnych kawałków. Wreszcie upadł na podłogę jak
drewniana lalka. Odwróciłem się i kopniakiem wyważyłem drzwi.
Strzelając wpadliśmy z Hardym do środka. Trzech facetów w średnim
wieku gorączkowo uwijało się wokół małego, okrągłego
sejfu wbudowanego w podłogę. Ich klatki piersiowe zmieniły się
w miazgę, a ściany pokryła krew, ochłapy mięsa i strzępy ubrań, latające
niczym rzucone w powietrze torebki herbaty. Hardy rozwalił
wysokiego blondyna, który uderzył o ścianę z prawą ręką
wyciągniętą nad głowę, następna seria przeryła ścianę wokół niego.
Jego nadgarstek zamienił się w ułamku sekundy w krwawą mgłę,
a lewa dłoń oderwała się i wirując uderzyła w podłogę niczym asteroida
trafiająca w inne ciało niebieskie. Hardy pociągnął serią po
meblach, posyłając w powietrze papiery i drzazgi, podczas gdy
brodacz odstrzelił blondynowi policzki i zamienił jego twarz
w bezkształtną masę.
Jakaś postać przemknęła przez tylne drzwi, więc rzuciłem się
w tę stronę. Złapałem dziewczynę, gdy próbowała wyjść przez
okno. Za moimi plecami Hardy i brodacz jeszcze strzelali, ale już
tylko sporadycznie.
Nie mogła mieć więcej, niż szesnaście lat. Miała oczy czarne
jak noc, regularne rysy i mlecznobiałą cerę. Smoliście czarne
włosy opadały na jej ramiona jak jedwab. Nie miałem pojęcia, co
tu robiła, ale musiała być córką któregoś z nich. Cholera, ci ludzie
powinni wiedzieć, że nie należy mieszać życia rodzinnego
z interesami. Dziewczyna stała teraz, gapiąc się na mnie, czy raczej
na lufę mojej broni, jakby to była jedyna rzecz na świecie, która
miała dla niej znaczenie, jakby wszystko, o czym kiedykolwiek
marzyła i śniła, znajdowało się w tej niosącej niepewność metalowej
rurce. Nie potrafiłem stwierdzić, kto był bardziej przerażony
tym faktem: ona czy ja. Gdy strzelanina za mną ustała, Hardy zawołał
mnie po imieniu.
– Jestem tutaj. Wszystko gra. Rozejrzyjmy się. Żadnych niedoróbek.
Wtedy wszedłem do drugiego pokoju.
Hardy otworzył okno, które jakimś cudem ocalało. Dym ulatywał
przez nie jak dusze wymykające się z piekła. Hardy szturchał
leżące ciała lufą karabinu, Vita przeszukiwał szafki, wyciągając
z nich najróżniejsze dokumenty i próbując jednocześnie nie ubrudzić
sobie butów krwią. Twarz mu się ściągnęła, gdy ze ścian odpadały
strzępy mózgu i skóry, a z faceta, który opadł na blat stołu
wnętrzności wylewały się na podłogę jak brudy z zatkanej toalety.
Hardy kopnął osmaloną rękę w stronę brodacza.
– Hej, Groucho, masz pamiątkę.
Brodacz zaśmiał się zimno i kopnął ją w kąt, a potem wyszedł
z pokoju z miną najedzonego kota.
– Okay – powiedziałem. – Zabierajmy się stąd.
Hardy ruszył w stronę drzwi, podczas gdy Vita nerwowo przekopywał
się przez szafki i wyciągał kolejne papiery. Podszedłem
i złapałem go za kołnierzyk.
– Idziemy! Nie przyszliśmy tutaj, żeby kraść.
Vita złapał naręcze dokumentów i ruszył do drzwi, gdy z sąsiedniego
pokoju rozległ się krzyk Hardy’ego i seria z automatu.
Wszedłem i zobaczyłem dziewczynę skuloną na podłodze, próbującą
łapać oddech, choć powietrze uciekało z jej przestrzelonych
płuc. Hardy stał obok mnie, patrząc w dół, na jej ciało.
– Usłyszałem jakiś dźwięk – powiedział. – Musiała się ukrywać.
Chyba ją przeoczyłeś.
Nie byłem w stanie się odezwać, jej oczy trzymały mnie w szachu,
pełne przerażenia i zdumienia, jakby dziwiła się zdradzie, jakbym
złamał jakiś zawarty przez nas tajny pakt, a gdy za moimi
plecami pojawił się Vita poczułem, że serce tłucze mu się w piersi;
słyszałem to ponad łomotem własnego serca. Wydawało się, że minęła
cała godzina, zanim zdołałem się odezwać.
– Dalej, musimy się stąd zabierać.
–A co z nią? – zapytał Hardy. – Szkoda, że nie możemy jej zabrać
za sobą.
Strzeliłem raz, prosto w jej serce i wtedy znieruchomiała. Hardy
popatrzył na mnie z dziwnym szacunkiem, z czymś na pograniczu
podziwu. Potem wypalił w jej twarz, co sprawiło, że stała się nie
do rozpoznania. Zakaszlał.
– Cholera, ta ruska broń w sumie nie jest taka zła.