Corpus delectiDruga połowa XXI wieku. Mia Holl, atrakcyjna biolożka, razem z milionami innych ludzi stosuje się do METODY, która reguluje życie społeczeństwa we wszystkich jego aspektach. METODA utrzymuje obywateli w stanie bezwzględnej czystości, obowiązkowego szczęścia i ogólnej bezmyślności. Sterylne budynki chronią przed zarazkami, alkohol i papierosy są surowo zakazane, a związki kojarzy Centrala Pośrednictwa Matrymonialnego. Mia nie kwestionuje tego porządku do chwili, gdy jej brat, oskarżony o gwałt i morderstwo, popełnia samobójstwo. Z przykładnej obywatelki Mia powoli staje się buntowniczką. Osadzona w więzieniu i skazana na tortury, staje się żywym symbolem ruchu oporu PRAWO DO CHOROBY.

Światopogląd członków tego ruchu zawiera się w słowach: „Odmawiam zaufania społeczeństwu, które składa się z ludzi, a mimo to jest ufundowane na lęku przed tym, co ludzkie. Odmawiam zaufania cywilizacji, która zdradziła ducha na rzecz ciała. […] Odmawiam zaufania normalności, która sama siebie definiuje jako zdrowie”. Ani adwokat oskarżonej, ani najważniejszy ideolog w państwie nie mogą złamać Mii. METODA jednak nie toleruje sprzeciwu. Buntowniczka musi ponieść najsurowszą z kar – zamrożenie na czas nieokreślony. Powieść Juli Zeh nie jest tylko wstrząsającą antyutopią, współczesną odpowiedzią na Rok 1984 Orwella i Nowy wspaniały świat Huxleya. Przede wszystkim skłania czytelnika do zadania sobie pytania o to, jaka METODA i w jakim stopniu zaczyna kontrolować nasze życie już dziś. I czy bylibyśmy zdolni pójść za przykładem Mii Holl.

Ekscytująca jak thriller, mądra jak intelektualna debata.
„Neue Zürcher Zeitung”

Po przeczytaniu Corpus delicti śmiało można nazwać Zeh współczesnym George’em Orwellem w żeńskim wydaniu.
„Deutschlandradio”

Juli Zeh przypomina, że przyszłość zaczyna się tu i teraz.
„Die Zeit”

Dyskurs dotyczący kwestii egzystencjalnych, pokazujący stan współczesnych społeczeństw, osłabionych przez nihilizm i utratę wartości.
„Frankfurter Neue Presse”

 

Autor: Juli Zeh
Tytuł oryginału: Corpus Delicti. Ein Prozess
Wydawnictwo: WAB , Czerwiec 2011
Seria: Don Kichot i Sancho Pansa
ISBN: 978-83-7414-946-4
Liczba stron: 256
Wymiary: 123 x 195 mm
Tłumaczenie: Sława Lisiecka

Pieprz

To dochodziło z pokoju dziecinnego! O tak! – Lizzie puszcza poręcz schodów, pochyla się do przodu i odgrywa przesadne kichanie. – A psik! Aaa… psik!
– Nie mówisz poważnie. – Pollsche rozgląda się, jakby właśnie jakiś duch przemknął klatką schodową. – Przecież to brzmi jak…
– No, nie bój się tego powiedzieć!
– Jak kichanie!
– Właśnie! Z pokoju dziecinnego! Żebyś wiedziała, jak biegłam.
– Co za bzdura!
Driss jest trzecia w tej kompanii, strzelista niczym młode drzewko, z którym łączy ją brak kobiecych zaokrągleń. Płaska twarz balansuje nad kołnierzykiem białego fartucha, w dużych oczach odbija się wizerunek osób lub przedmiotów, które akurat znajdują się naprzeciw niej. Nawet gdyby nie miała piegów, trudno byłoby dać wiarę, że dziewczyna z takim wyglądem jest pełnoletnia.
– Co jest bzdurą? – pyta Pollsche.
– Przeziębienia wymarły dwadzieścia lat temu.
– Panno Blitzmerker.
Lizzie wywraca oczami.
– Ostatnio przecież znowu pojawiło się ostrzeżenie – szepcze Pollsche.
– Widzisz, Driss, Pollsche czyta NA ZDROWY ROZUM. No to ja z duszą na ramieniu gwałtownie otwieram drzwi. I co widzę? Na podłodze siedzi moja mała ze smarkaczem Uty i wsuwa nosek do torebki z pieprzem. A potem kicha jak mistrzyni świata.
– Bawili się w lekarza!
Pollsche zaczyna się śmiać.
– A twoja mała była pacjentką.
Teraz śmieje się również Driss.
– Rozumiecie… dzieci. Ale to ja prawie się pochorowałam ze strachu.
Stoją we trzy w grupce, jakby chciały naśladować wczorajszą i przedwczorajszą sytuację, a także wszystkie wcześniejsze dni, kiedy też tak stały. Również łańcuch powtórzeń ciągle tego samego obrazu sięga w przyszłość: Lizzie wspiera się na wężu maszyny dezynfekcyjnej, Pollsche jest oparta o pudło bakteriometru, a Driss trzyma ręce na poręczy schodów. W chwili gdy otwierają się drzwi wejściowe do domu, kobiety milkną jak na komendę. Znów przyszedł ten facet w ciemnym garniturze. Pół twarzy ma zasłonięte białą chustką, ale wystarczy spojrzeć mu w oczy, żeby zobaczyć, jaki jest piękny.
– Santé! Dzień dobry paniom.
– Dzień dobry – odpowiada Lizzie, wystawia biodro i opiera na nim rękę – dzień byłby dobry, gdybyśmy nie miały już nic do roboty.
– Ależ, proszę pana, nie musi pan…
Driss wyciąga palec ku twarzy mężczyzny.
– Ona ma na myśli maseczkę ochronną – mówi Lizzie. – Wewnątrz domu nie jest panu potrzebna.
– Jaki ze mnie dureń. – Kramer odwiązuje tasiemki z tyłu głowy. – Przecież w bramie była plakietka.
Wsuwa maseczkę do kieszeni kurtki. Czasu, kiedy panuje milczenie, wystarczyłoby na wygłoszenie referatu o „domach pod opieką”. W kompleksach mieszkaniowych, których wspólnoty wyróżniają się szczególną niezawodnością, mieszkańcy mogą sami zawiadywać zadaniami profilaktyki higienicznej. Są to zarówno regularne pomiary wartości powietrza, jak też kontrola śmieci i ścieków oraz dezynfekcja wszystkich stref dostępnych publicznie. Domy, w których funkcjonuje taka forma samorządności, wyróżnia się plakietką i przyznaje się im zniżki na prąd i wodę. Inicjatywa o nazwie „domy pod opieką” odnosi ogromne sukcesy na wszystkich polach. Fiskus oszczędza pieniądze na profilaktyce zdrowotnej, ludzie zaś wyrabiają w sobie ducha solidarności. Ktokolwiek w zamierzchłych czasach twierdził, że naród jest zbyt leniwy albo zbyt głupi, aby oddolnie i demokratycznie współuczestniczyć w życiu publicznym – nie miał racji. „Domy pod opieką” dowodzą, że ludzie znakomicie potrafią pracować dla powszechnego dobra. Sprawia im to radość. Spotykają się, dyskutują, podejmują decyzje. W najprawdziwszym sensie tego słowa mają ze sobą do czynienia.
Heinrich Kramer, który otoczony przez trzy panie w białych fartuchach stoi na klatce schodowej niczym dumny ogier wśród kóz, w znacznej mierze przyczynił się do upowszechnienia idei „domów pod opieką”. Ale sławny był już wcześniej. Wszyscy w kraju wiedzą, kim jest. To powód utrzymującego się milczenia, podobnie jak i wybuchającej nagle paplaniny.
– A niech mnie wirus!
– To przecież jest…
– Czy pan nie jest…?
– Driss, nie gap się tak na niego, to okropne.
Kramer przykłada rękę do piersi i nisko się kłania.
– Drogie panie, najserdeczniejsze dzięki. Proszę mi powiedzieć, czy mieszka tutaj niejaka pani Holl?
– Mia! – woła Driss i klaszcze w dłonie.
Gdyby to była zgadywanka, Driss trafnie odgadłaby, że spośród wszystkich sąsiadów zainteresuje Heinricha Kramera właśnie Mia Holl. Chociaż Driss nie umiałaby wytłumaczyć dlaczego. Dla niej jednak Mia Holl jest kimś szczególnym.
– Pani Holl mieszka na samej górze. Taras na tyłach domu.
– Wspaniałe mieszkanie – mówi Pollsche. – Na biologii można się dorobić.
– I słusznie – karci ją surowo Lizzie.
– Świetnie – mówi Kramer. – Czy pani Holl jest może w domu?
– Zawsze! – woła Driss. – To znaczy, obecnie. – Pochyla się ku Kramerowi, jakby chciała wyjawić mu jakąś tajemnicę. – Już w ogóle jej nie widujemy.
– Pani Mia Holl – poprawia ją Lizzie – obecnie nie chodzi do pracy.
– To znaczy, że ma urlop?
– Ależ skąd! – wyrzuca z siebie Pollsche. – Taka ładna osóbka i ciągle sama! Przegląda oferty.
– Myślimy – mówi Lizzie poufale do Kramera – że pani Holl szuka partnera.
Kramer kiwa potakująco głową.
– No to pójdę do niej.
– Mia jest porządną kobietą.
– Driss, to przecież zrozumiałe samo przez się.
– W takim domu jak ten.
– Dziękuję. – Kramer, przerywając krąg sąsiadek, kiwa im głową. – Bardzo mi panie pomogły. Serdecznie gratuluję tego pięknego domu.
Usta kobiet odprowadzających wzrokiem wchodzącego po schodach Kramera, jego nogi i całą elastyczną postać, pozostają otwarte, ale nieme.

Idealna kochanka

Ponieważ życie jest takie bezsensowne – mówi Mia – a mimo to trzeba je jakoś wytrzymać, mam nieraz ochotę zespawać ze sobą miedziane rury. W dowolny sposób. Aż się może upodobnią do żurawia. Albo po prostu będą tylko splątane jak siedlisko larw. Zamontowałabym taki twór na cokole i nadała mu nazwę „Budowle przenośne” albo „Idealna kochanka”.
Podczas gdy Mia siedzi przy biurku plecami do drzwi, mając przed sobą kilka kartek, na których od czasu do czasu coś notuje, idealna kochanka leży na sofie, przyodziana we własne włosy i światło popołudniowego słońca. Ani jednym gestem nie zdradza, czy rozumie, co mówi Mia. Moglibyśmy zadać sobie pytanie, czy w ogóle ją widzi. A może raczej istnieje w innym wymiarze i tam patrzy w próżnię, gdy tymczasem Mia zupełnie przypadkowo znajduje się na wysokości jej oczu, w punkcie przecięcia się światów. Wzrok idealnej kochanki przypomina nieruchome spojrzenie wodnego zwierzęcia bez powiek.
– Tylko po to, żeby coś przetrwało – mówi Mia. – Żeby stworzyć coś, co nie ma celu. Wszystko, co ma cel, dopnie go pewnego dnia, i tym samym się zużyje. Nawet Bogu, chcącemu nieść pociechę ludziom, przyświecał cel, i co: niezbyt daleko zaszedł z tą swoją wiecznością. Rozumiesz?
W mieszkaniu panuje bałagan. Wygląda tak, jakby nikt od wielu tygodni w nim nie sprzątał, nie wietrzył ani niczego nie mył.
– Oczywiście, że rozumiesz. To słowa Moritza, który mawiał: „Kto chce wieczności, nie może nawet śledzić celu własnego przetrwania”.
Ponieważ idealna kochanka nie reaguje, Mia razem z krzesłem odwraca się w jej stronę.
– Kiedy chciał mnie rozzłościć, mówił, że powinnam była zostać artystką. Jego zdaniem zgubiło mnie myślenie matematyczno-przyrodnicze. Jak, pytał, można patrzeć na dany przedmiot albo wręcz na ukochaną istotę, myśląc ciągle, że nie tylko to, na co patrzymy, ale także my sami jesteśmy cząstką gigantycznego wiru atomów, z którego wszystko się składa? Jak można znieść to, że mózg, jedyny nasz instrument postrzegania i rozumienia, składa się z takich samych cegiełek jak wszystko, co widzimy i rozumiemy? Co to niby jest, pytał Moritz: materia gapiąca się sama na siebie?
Idealna kochanka ma niewiele wspólnego z materią. Może dlatego rozmowa z nią dobrze Mii robi.
– Najpierw poznanie matematyczno-przyrodnicze zniszczyło boski obraz świata i przesunęło człowieka do centrum zdarzeń. Potem zostawiło go tam w doprawdy śmiesznej sytuacji, nie udzielając mu żadnych odpowiedzi. Moritz często to powtarzał, a ja w tej kwestii przyznawałam mu rację. Nasz sposób rozumowania wcale się aż tak bardzo nie różnił. Tyle że wyciągaliśmy inne wnioski.
Mia wskazuje ołówkiem idealną kochankę, jak gdyby był jakiś powód, żeby ją oskarżyć.
– Chciał żyć dla miłości, a kiedy się słuchało jego słów, można było pomyśleć, że miłość to po prostu inne słowo na wszystko, co mu się podoba. Natura, wolność, kobiety, wędkowanie, wzniecanie niepokojów. Bycie innym. I wzniecanie jeszcze większych niepokojów. To wszystko było dla niego miłością.
Mia odwraca się znowu do biurka i mówiąc dalej, robi notatki.
– Muszę to zapisać. Muszę jego zapisać. Pamięć ludzka po kilku dniach wyrzuca dziewięćdziesiąt sześć procent wszystkich informacji. Cztery procent Moritza to za mało. Nie zdołam dalej żyć z czterema procentami Moritza.
Przez chwilę pisze zapamiętale, a potem unosi głowę.
– Kiedy rozmawialiśmy o miłości, zaczynał mnie obrażać. Ty, mówił do mnie, jesteś przyrodniczką. Swoich przyjaciół i wrogów widzisz wyłącznie pod mikroskopem elektronowym. Gdy wymawiasz słowo miłość, brzmi ono tak, jakbyś miała w ustach jakieś ciało obce. Twój głos brzmi wtedy inaczej. O pół oktawy wyżej. Krtań ci się zwęża, Mia, i wydaje przenikliwy dźwięk – miłość. Jako dziecko nawet ćwiczyłaś to słowo przed lustrem. Miłość. Patrzyłaś sobie wtedy w oczy i szukałaś powodu, dla którego jest ono takie trudne: miłość. A to po prostu dlatego, Mia, że nie potrafisz go wymówić jak należy. Według ciebie to słowo należy do obcej mowy, w której język musi się znaleźć w nienaturalnej pozycji. Mia, powiedz: kocham cię! Powiedz: najważniejsza w życiu jest miłość. Mój kochany, najukochańszy. Kochasz mnie? Widzisz, Mia? Już spuszczasz wzrok! Rezygnujesz!
Mia ponownie obraca się razem z krzesłem, tym razem gwałtownie.
– A jakie było jego ostatnie zdanie? „Życie to oferta, którą można również odrzucić”. I gdzie wtedy była ta jego miłość? Są zdania, które odciskają się w mózgu jak przy użyciu metalowej sztancy, tak że od tej chwili można myśleć już tylko jednotorowo. Jak mam o tym zapomnieć? Jak mam o tym nie zapomnieć? Znałaś go zapewne lepiej niż ja. Nie mam pojęcia, czy wiedział, jak bardzo go kochałam. Nie wiem nawet – krzyczy Mia – czy w ogóle potrafię odpowiednio za nim tęsknić!
– Nie gadaj bzdur – mówi idealna kochanka. – Przecież dniami i nocami nie robimy nic innego. Tęsknimy za nim. Obie. Chodź do mnie.
Jednak właśnie w chwili, kiedy Mia wstaje i idzie w stronę wyciągniętych ramion idealnej kochanki, rozlega się dzwonek u drzwi.

Ładny gest

Są takie chwile, kiedy czas się zatrzymuje. Dwoje ludzi patrzy sobie w oczy: materia gapiąca się sama na siebie. Wokół powstałej osi spojrzeń, którą za głowami tych dwojga można przedłużać w nieskończoność, przez kilka sekund kręci się cały świat. Aby uniknąć nieporozumień, zwróćmy uwagę na to, że nie ma tu mowy o miłości od pierwszego wejrzenia. To, co właśnie dzieje się między Kramerem a Mią, nazwalibyśmy raczej bezgłośnym hałasem u progu pewnej historii.
Mia otwiera mu drzwi. Przez chwilę ani jedno, ani drugie nie odzywa się słowem. Trudno zgadnąć, o czym myśli Kramer; prawdopodobnie czeka po prostu na to, żeby Mia odkryła w sobie panią domu. Kramer jest człowiekiem cierpliwym. Może ma na nią wzgląd, stoi z szacunkiem na progu i postanawia dać jej trochę czasu, rozumie bowiem, w jakiej osobliwej sytuacji nagle się znalazła. W końcu nie co dzień się zdarza, że mężczyzna, którego już tyle razy i w tak różnorodny sposób zadręczyło się w duchu na śmierć, nagle staje przed nami we własnej osobie.
– Dziwne – mówi Mia, odzyskawszy mowę. – Wcale nie włączałam telewizora. A mimo to pana widzę.
Na te słowa Kramer uśmiecha się niezwykle serdecznym i czarującym uśmiechem, którego nie spodziewałby się po nim nikt, kto zna tego dziennikarza jedynie z mediów. To uśmiech prywatny. Uśmiech człowieka, który mimo wielkiej sławy w ogóle się nie zmienił.
– Santé – mówi i zdejmuje rękawiczkę z prawej ręki, którą wyciąga do Mii.
Mia patrzy na nią jak na egzotycznego owada, potem jednak z wahaniem wsuwa w nią palce.
– Ładny gest, jak ze starego filmu – zauważa. – Ale, moim zdaniem, niezbyt do pana pasuje. Nie boi się pan mojego potencjału infekcyjnego?
– Pani Holl, najważniejszy w życiu jest styl. A histeria to najgorszy wróg dobrego stylu.
– Pana twarz – mówi Mia w zamyśleniu – jest chyba swego rodzaju etykietką. Można nalepiać ją na najróżniejsze poglądy.
– Czy mogę wejść?
– Żąda pan, żebym mordercy mojego brata podała coś do picia?
– Ależ skąd. Na taką prostacką ocenę jest pani zbyt inteligentna. Jednak istotnie chętnie bym się czegoś napił. Poproszę o filiżankę gorącej wody.
Kramer przechodzi obok Mii do mieszkania i kieruje się w stronę sofy, na której idealna kochanka szybko odsuwa się na bok. Ledwie dziennikarz siada, sofa już wydaje się stworzona dla niego. On nie dostrzega jednak pełnego niechęci spojrzenia idealnej kochanki, co tym razem wyjątkowo w mniejszym stopniu wynika z jego pewności siebie, bardziej zaś z faktu, że nie widzi tej osoby.
– Tylko gwoli dokładności: nie zamordowałem pani brata. Może raczej powinniśmy zapytać, skąd wziął w więzieniu żyłkę wędkarską, na której się powiesił.
Mia stoi pośrodku pokoju. Ręce ma skrzyżowane, palce wbija w przedramiona, jakby chciała przytrzymać się własnego ciała albo zapobiec temu, żeby jej ręce się usamodzielniły i udusiły Heinricha Kramera.
– Pan… – wyrzuca z siebie Mia – nawet nie stara się stłumić mojej nienawiści.
Kramer umie również śmiać się przymilnie, przy czym gładzi się po włosach.
– Ależ niech mnie pani nienawidzi – mówi. – Jestem tutaj po to, żeby z panią porozmawiać. Nie musi pani brać ze mną ślubu.
– Mam nadzieję, że uniemożliwiłyby to nasze układy odpornościowe.
– Ciekawe – Kramer kładzie palec na nosie – chyba istnieje między nami zgodność immunologiczna.
– Ciekawe – mówi idealna kochanka i również przykłada palec do nosa – jest pan jeszcze większym skurwielem, niż myślałyśmy.
– Spróbujmy posłużyć się logiką. – Mia odzyskuje kontrolę nad głosem. – Gdyby pan i szwadron pańskich cholernych szczekaczy nie przeprowadzili całej tej kampanii przeciw Moritzowi, prawdopodobnie nie zostałby skazany. A nie mając wyroku, nie odebrałby sobie życia.
– Taka już bardziej mi się pani podoba. – Kramer prawym łokciem opiera się o bok sofy, jakby chciał objąć idealną kochankę. – Logiczne myślenie bardzo do pani pasuje, zupełnie jak do mnie. Dlatego też bez trudu dostrzeże pani swój błąd logiczny. Przyczynowość w żadnym razie nie jest tożsama z winą. Inaczej musiałaby pani odpowiedzialnością za śmierć brata obarczyć również Wielki Wybuch.
– Może to robię. – Ziemia mknąca po swojej orbicie wpada na wybój, Mia się chwieje, chce się oprzeć o biurko, ale chwyta ręką próżnię. – Potępiam Wielki Wybuch. Potępiam wszechświat. Potępiam naszych rodziców za to, że wydali na świat Moritza i mnie. Potępiam wszystko i wszystkich, którzy stali się przyczyną jego śmierci!
– Proszę. Pomogę pani.
Kramer podnosi się, pomaga wstać Mii, która padła na kolana, i prowadzi ją na sofę. Delikatnie odgarnia jej włosy z czoła.
– Nie dotykaj jej! – syczy idealna kochanka.
– Pójdę przygotować nam gorącą wodę.
Kramer znika w kuchni.

Genetyczny odcisk palca

Do incydentu, o którym tu mowa, doszło w nieodległej przeszłości. Spojrzenie na fakty odsłania zdumiewająco proste wydarzenia. Moritz Holl, lat dwadzieścia siedem, łagodny i zarazem uparty mężczyzna, nazywany przez rodziców „marzycielem”, przez przyjaciół „wolnomyślicielem”, a przez siostrę na ogół „szpanerem”, pewnej zwyczajnej sobotniej nocy zgłosił na policji straszliwe znalezisko. Młoda kobieta o imieniu Sybille, z którą według jego własnych zeznań umówił się przy Moście Południowym na randkę w ciemno, nie była w chwili spotkania ani sympatyczna, ani niesympatyczna, tylko martwa. Zaprotokołowano zeznanie zupełnie wytrąconego z równowagi Moritza jako świadka i odesłano go do domu. A już dwa dni później siedział w areszcie śledczym. W ciele zamordowanej kobiety znaleziono bowiem jego spermę.
Badanie DNA położyło kres dochodzeniu. Każdy normalny człowiek wie, że genetyczny odcisk palca jest niepowtarzalny. Nawet bliźniacy nie posiadają takiego samego materiału genetycznego, a Moritz miał jedynie zwyczajną siostrę, która jako przyrodniczka sama najlepiej wiedziała, co znaczy niepowtarzalność genetyczna. Wydanie wyroku skazującego na podstawie takiego dowodu jest rutyną. W podobnych sprawach mordercy przyznają się do winy. Robią to wcześniej albo później, w każdym razie jednak się przyznają. Może przynosi to ulgę ich sumieniom, a może w ten sposób proszą opinię publiczną o rozgrzeszenie. Moritz natomiast ignorował fakty. Utrzymywał, że ani nie zgwałcił, ani nie zabił Sybille. Podczas gdy publiczność siedząca przed telewizorami i oglądająca program popołudniowy oczekiwała szybkiego śledztwa, Moritz, z szeroko otwartymi niebieskimi oczami i z bladą twarzą o rysach zhardziałych od siły własnych przekonań, zapewniał o swojej niewinności. Przy każdej okazji powtarzał zdanie, które wpadało w ucho niczym szlagier: „Składacie mnie w ofierze na ołtarzu waszego zaślepienia”.
W najnowszych dziejach prawa żaden morderca nigdy się tak nie zachowywał. Obywatele sprawnie działającego państwa przywykli do tego, że dobro publiczne jest równoznaczne z dobrem prywatnym, również, albo zwłaszcza, w mrocznych zakamarkach ludzkiej egzystencji. Wystąpienia Moritza przed sądem wywołały skandal. Coraz donośniej odzywały się w prasie głosy świadczące o sympatii dla jego konsekwencji i domagające się odroczenia wykonania wyroku. A część dziennikarzy zaczęła go tym bardziej nienawidzić, nie tylko za ten krwawy czyn, ale przede wszystkim za zatwardziałość.
W centrum tej powszechnej wrzawy znalazła się Mia. Jej pokrewieństwo z Moritzem stało się nagle mroczną tajemnicą, której władze wymiaru sprawiedliwości musiały strzec. W dzień Mia chodziła do pracy i wypełniała obowiązki mające na celu utrzymanie ciała w sprawności, a wieczorami jeździła do więzienia. Zamiast spać, wymiotowała w nocy do miski, której zawartość wylewała następnie do ulicznego rynsztoka, żeby sensory w toalecie nie zarejestrowały zwiększonego stężenia kwasów żołądkowych w rurze kanalizacyjnej. Reportaże Kramera stanowiły oczywiście ważną, może nawet najważniejszą część dyskusji w mediach. Mówił on i pisał tylko to, co musiał mówić i pisać trzeźwy pozytywista i zdeklarowany obrońca METODY – a co teraz, krzątając się w kuchni, powtarzał Mii.

Żadnych dziwacznych ideologii

Jako społeczeństwo dotarliśmy do celu – mówi Kramer, napełniając wodą czajnik elektryczny. – W przeciwieństwie do wszystkich systemów z przeszłości nie dajemy posłuchu rynkowi ani religii. Nie musimy wyznawać żadnych dziwacznych ideologii. Ażeby uprawomocnić nasz system, nie potrzeba nam nawet zakłamanej wiary we władzę ludu. Powołując się na fakt bezpośrednio wynikający z istnienia życia biologicznego, dajemy posłuch wyłącznie rozumowi. Każdej żyjącej istocie jest bowiem właściwa jedna cecha. Wyróżnia ona wszystkie zwierzęta, rośliny, a w najwyższym stopniu człowieka. Bezwarunkowa, indywidualna i zespołowa wola przetrwania. To ją właśnie ustanawiamy fundamentem wielkiej umowy, na której opiera się nasze społeczeństwo. Stworzyliśmy METODĘ dążącą do zagwarantowania każdej jednostce jak najdłuższego, niezakłóconego, a to znaczy zdrowego i szczęśliwego życia. Wolnego od bólu i cierpienia. W tym celu zorganizowaliśmy nasze państwo niezwykle kompleksowo, bardziej kompleksowo niż każde, które je poprzedzało. Nasze zasady działają z drobiazgową wręcz dokładnością, porównywalną z systemem nerwowym danego organizmu. Nasz system jest perfekcyjny, w cudowny sposób żywotny i silny jak ciało – jednakże równie kruchy. Najdrobniejsze wykroczenie przeciw jednej z podstawowych zasad może ciężko uszkodzić ten organizm albo nawet go zabić. Cytryny?
Mia z chęcią przystaje na jedno tryśnięcie cytryny, a gorąca woda, którą podaje Kramer, dobrze jej robi. Kramer siada w fotelu naprzeciw Mii i dmucha do swojej filiżanki.
– Czy pani wie, co chcę przez to powiedzieć?
– Że nie ma żadnego racjonalnego sposobu, żeby zakwestionować wiarygodność badania DNA – odpowiada cicho Mia.
Kramer potakująco kiwa głową.
– Badanie DNA jest nieomylne. Nieomylność zaś stanowi główny filar METODY. Jak mielibyśmy ludziom wyjaśnić daną zasadę, gdyby nie była ona rozumna, obowiązująca we wszystkich przypadkach, a co za tym idzie, nieomylna? Nieomylność wymaga konsekwencji, do której obliguje nas zdrowy rozum.
– Mia – odzywa się idealna kochanka – ten facet wygłasza same czcze formułki. Ten facet jest maszyną!
– To możliwe.
– Z myśleniem zdroworozsądkowym – woła idealna kochanka – mamy do czynienia wtedy, gdy ktoś chce mieć rację, a nie potrafi uzasadnić dlaczego!
– Chwileczkę.
– Słucham? – pyta Kramer.
– Co w obliczu tego, co ludzkie – pyta Mia, zwracając się w jego stronę – oznacza nieomylność?
– Wiem, do czego pani zmierza.
– Jak – pyta Mia – mają być nieomylne różne zasady, środki i zachowania, skoro przecież to wszystko wymyślili tylko ludzie? Ludzie, w których przypadku co kilkadziesiąt lat dochodzi do kompletnej wymiany przekonań, poglądów naukowych i całej ich prawdy? Nigdy nie zadał pan sobie pytania, czy mój brat mimo wszystko nie mógł być niewinny?
– Nie – odpowiada Kramer.
– Dlaczego nie? – pyta idealna kochanka.
– Dlaczego nie? – pyta Mia.
– Co ma na celu to pytanie? – Kramer odstawia filiżankę i pochyla się do przodu. – Rozstrzygnięcia uwzględniające jednostkowe przypadki? Despotyczne rządy serca, które mógłby sprawować król, w zależności od swojego widzimisię łaskawy albo surowy? Czyje serce miałoby rozstrzygać? Moje? Pani? Jakie prawo miałoby za tym stać? Władza ponadnaturalnej sprawiedliwości? Pani Holl, czy pani wierzy w Boga?
– Ani ja nie wierzę w niego, ani on we mnie. Opiera się to na wzajemności.
– A na co zamierza powołać się pan Kramer? – pyta idealna kochanka. – Na racjonalny obiektywizm, w który sam nie wierzy? Ani on w niego?
– No tak – mówi Mia. – Uczucie to w każdym razie zły doradca. Per definitionem nie jest ono powszechnie obowiązujące.
– Rozum natomiast to złudzenie – odpowiada szybko idealna kochanka. – Zaledwie kostium, w który człowiek wciska summę swoich uczuć.
– Posługujesz się romantycznymi anachronizmami! – woła Mia.
– A ty intelektualnymi sofizmatami, przez które zginął Moritz!
– Pani Holl! – Kramer kiwa do niej kształtną ręką, jakby odpędzał welony mgieł. – Niechże pani przestanie mówić sama do siebie. Straciła pani człowieka. Ale nie przekonania.
– Przekonania, którymi Moritz pogardzał za życia – przypomina idealna kochanka.
Mia rzuca jej ostrzegawcze spojrzenie i wstaje, aby podejść do okna. Jest piękny dzień, dzień jak z reklamy wysokobiałkowych produktów fitness. Mia z trudem opiera się pragnieniu zasunięcia kotar. Słońce odsłania opróżnione w połowie pudełka z obiadem dostarczonym przez firmę cateringową, rzucone byle gdzie części garderoby i kłęby kurzu we wszystkich kątach. Cuchnie dwudziestym wiekiem. Jasne światło z każdą minutą zdaje się powiększać nieład w pokoju.
– Patrzę na skrzyżowanie dwóch dróg – mówi Mia. – Jedna nazywa się nieszczęście, druga zniszczenie. Albo przeklnę system, wobec którego METODY nie ma alternatywy, albo sprzeniewierzę się miłości do brata, w którego niewinność wierzę równie mocno, jak we własne istnienie. Rozumie pan? – Odwraca się gwałtownie. – Wiem, że on tego nie zrobił. Co mam teraz począć? Jaką powziąć decyzję? O runięciu czy upadku? O piekle czy czyśćcu?
– Ani tej, ani tej – odpowiada Kramer. – Są sytuacje, w których błędem byłby nie wybór tej czy innej możliwości, ale samo podjęcie decyzji.
– Czy to znaczy… że to pan, właśnie pan przyznaje, że istnieją luki w systemie?
– Oczywiście. – Śmiech Kramera jest w tym momencie rozbrajający. Siedząc w fotelu, dziennikarz podnosi ku niej wzrok. – System jest ludzki, sama to pani przed chwilą stwierdziła. Oczywiście, że wykazuje luki. To, co ludzkie, jest czarnym jak noc pokojem, w którym pełzamy dookoła, ślepi i głusi niczym noworodki. Można się tylko starać, żeby w trakcie tego pełzania jak najrzadziej zderzać się głowami. To wszystko.
– Zderzać się głowami? Moja głowa jest już roztrzaskana.
– Widzę to inaczej, czyli na własne oczy. – Kramer wyciąga rękę i wskazuje sam środek czoła Mii. – Należy wznieść się ponad to wszystko. Mia, niech pani opłakuje brata. Niech go pani opłakuje z całych sił. A w tym czasie proszę wracać do normalności. Wskutek pewnych zaniedbań zwróciła pani na siebie uwagę władz.
– Są sytuacje, kiedy… – zaczyna Mia, ale Kramer tylko macha ręką.
– Proszę oszczędzić sobie usprawiedliwień, to się pani na nic nie zda. Zostanie pani zaproszona na rozmowę wyjaśniającą, nic ponadto. Proszę przyjąć to zaproszenie. Niech pani tu posprząta. A przynajmniej niech pani wymaże ze swojego życia zewnętrzne oznaki beznadziei. To nadal jest pani życie. Proszę je wziąć w swoje ręce.
– Nie mam żadnych innych zamiarów – mówi cicho Mia.
– Bardzo mnie to cieszy.
Kramer zrywa się z fotela z taką energią, jakby osobiście chciał przystąpić do sprzątania. Mia przygląda mu się podejrzliwie.
– I przyniósł pan szczotkę? Żeby pozamiatać tę beznadzieję?
Dziennikarz natychmiast koryguje swoją postawę i wsuwa ręce do kieszeni spodni.
– A to nasuwa mi interesujące pytanie – mówi Mia. – Pan jest bardzo zajętym człowiekiem. Nie wydaje mi się, żeby brakowało panu kompetentnych partnerów do rozmów. A może zamierza pan mnie zaadoptować?
– Innymi słowy – odzywa się idealna kochanka – czego tu szukasz, do diabła?
– Przyszedłem złożyć pani pewną propozycję.
Kramer zaczyna przechadzać się po pokoju, odczytując mimochodem nieprawidłowe wskazania na hometrainerze.
– To wszystko, o czym przed chwilą rozmawialiśmy, obchodzi nie tylko panią, ale cały kraj. Już niedługo ukażą się pierwsze prace doktorskie poświęcone sprawie pani brata – prace z dziedziny prawa, socjologii, psychologii i politologii. Causa Moritz Holl awansuje na prawdziwą królową przypisów. Jak to możliwe, że METODA stwierdza bezsprzeczną winę oskarżonego, a on mimo to uważa się za niewinnego? Dlaczego powszechne oraz osobiste dobro tak bardzo rozmijają się w tym przypadku? To są fundamentalne kwestie naszego współistnienia. Fundamentalne kwestie METODY, które raz po raz trzeba stawiać na nowo i na nowo rozpatrywać.
Mia z zadziwieniem przygląda się krążącemu po pokoju Kramerowi.
– Stawiać? Rozpatrywać? Czy pan może chce ode mnie… krytycznego wywiadu?
– Zróżnicowanej rozmowy. Chętnie bym panią sportretował. Dla pisma NA ZDROWY ROZUM. Dziennikarstwo już dawno przestało być cyrkiem wędrownym, który po skończonym widowisku rusza dalej w drogę.
– Bo parsknę śmiechem – mówi idealna kochanka. – Chociaż w ogóle nie umiem tego zrobić.
– Moglibyśmy pokazać, ile tragedii i sprzeczności kryje się nawet w tak nieskazitelnym systemie jak METODA. I dlaczego mimo to istnieje konieczność podążania drogą rozumu. Dobry obywatel to nie ktoś, kto niczym owca tupta w stadzie. Dobry obywatel potrafi przetrwać kryzysy i zwątpienia, aby potem w jeszcze bardziej zdecydowany sposób opowiadać się za wspólną sprawą. Pani Holl, to właśnie mogłaby pani pokazać ludziom. Proszę się nad tym zastanowić. Nie byłoby to z niekorzyścią dla pani.
– Jeśli to zrobisz – mówi idealna kochanka – opuszczę cię.
– Nie możesz tego zrobić – odpowiada Mia. – Moritz mi cię podarował.
Kramer się zatrzymuje.
– Pani Holl, w pani obecności niemal ogarnia człowieka strach.

Przez szybę z pleksi

Pragnęłabym, żebyśmy się jeszcze uporali przynajmniej z tym – mówi Mia.
Jeśli spojrzymy przez tkankę czasu niczym półprzezroczystą szatę na ciele wieczności, w pustym pomieszczeniu aresztu śledczego zobaczymy Mię i Moritza przed niespełna miesiącem. Przyglądają się sobie badawczo, jakby widzieli się po raz pierwszy.
– Uporali się z czym? – pyta Moritz.
– Ze znalezieniem ci żony.
Dzieli ich szyba z pleksi, której środek zdobią otworki w kształcie gwiazdki. Przez te otworki słyszą się oboje i kiedy przysuną twarze do szyby tak blisko, że zaraz nastąpi upomnienie ze strony wartownika, mogą się nawet poczuć.
– Nic nie szkodzi – mówi przeszły obecnie Moritz. – Już sobie jedną taką znalazłem.
– Jedną jaką?
– Idealną kochankę. Jest trochę kapryśna, ale ogólnie rzecz biorąc, dobrze nam ze sobą. Nie jestem samotny.
Kiedy Moritz się porusza, szeleści na nim białe papierowe ubranie, które od pół roku zastępuje mu normalną odzież.
Przykłada dwa palce do szyby, a siostra dotyka tego miejsca po swojej stronie. Na tyle im pozwalają, od kiedy Mia, chcąc sprawić strażnikom przyjemność, przynosi z laboratorium proszek kofeinowy w plastikowych torebkach. Mia i Moritz uśmiechają się do siebie. Nauczyli się uśmiechać, chociaż właściwie mają tylko ochotę krzyczeć, rozwalić coś lub po prostu się rozpłakać.
– Wiesz co? – mówi Moritz. – Pożyczę ci ją. Weź ją sobie.
– Ja mam wziąć do siebie twoją wyimaginowaną kochankę?
– Uważam, że to dobry pomysł. Łatwiej byłoby mi wtedy uwierzyć, że wkrótce znów się zobaczymy. Idealna kochanka przyprowadzi cię z powrotem do mnie. Nie wyobrażam sobie, żeby długo u ciebie wytrzymała.
– Brak mi wyobraźni do takich gierek.
Moritz, jak to ma w zwyczaju, marszczy czoło, przy czym cała jego twarz zdaje się piętrzyć wokół jednego punktu między oczami.
– Masz jej więcej niż wystarczająco dużo – mówi. – Całe życie spotykaliśmy się w królestwie fantazji.
– To było twoje królestwo.
– To było nasze królestwo. To jest nasze królestwo. To zawsze będzie nasze wspólne domostwo. Nie zapominaj o tym.
Przez chwilę patrzą na siebie jak wrogowie, kowboje na gościńcu, którym wiatr zaczesuje wszystkie włosy w tę samą stronę. Krótka walka. Mia czuje, że się poddaje. Właściwie od samego początku nie potrafi stawić tej walce czoła.
– Okay – mówi. – Niech to diabli, wezmę do siebie tę twoją chimerę.
Czoło Moritza wygładza się bez trudu. Ukryty w głębi czaszki umysł przywykł do tego, że dzieje się jego wola.
– Będzie czekała na ciebie w twoim mieszkaniu – szepcze Moritz. – Jeszcze nauczysz się cenić ten dar. A teraz… teraz poproszę cię o przysługę.
Między palcami Mii znajduje się przezroczysta żyłka, przechodząca przez jeden z otworków. Drobnymi ruchami kciuków i palców wskazujących Moritz przeciąga ją na swoją stronę. Trwa to dobrą chwilę. Wartownik przygląda się swoim paznokciom i ziewa. Kiedy żyłka jest już po drugiej stronie, Moritz i Mia wstają.
– Życie – mówi cicho Moritz – to oferta, którą można również odrzucić.
Wyobrażają sobie, że się obejmują, zachowując niewielki dystans, dokładnie taki, żeby mostki i brzuchy obojga się nie dotykały.
– Cześć – żegna się Mia.