Możecie mnie uznać za masochistę, ale uwielbiam być okłamywany przez trailery. Oczywiście nie mam tu na myśli prymitywnej metody hollywoodzkich speców od marketingu polegającej ładowaniu wszystkiego co efektowne w minutę czterdzieści z obietnicą, że w kinie będzie więcej, mimo iż to nieprawda. Takie coś uważam za zwykłe nabijanie w butelkę, chwalenie się na wyrost pewnym organem, czy bliski wiejsko-dyskotekowemu szpan.
bohaterem filmu okazał się kto inny niż w zwiastunie. Tak jest również z „Hanną” Wrighta.
Cóż obiecywał zwiastun? Przede wszystkim Erica Banę jako starego wyjadacza z CIA skrytego gdzieś w tundrze i sposobiącego nastoletnią córkę (Saoirse Ronan) do zemsty w jego imieniu. Miały być twarde treningi na mrozie jak w czwartym Rockym, relacja mistrz-uczeń zakreślona lepiej niż w Gwiezdnych Wojnach i wreszcie – gdy czas ku temu nadejdzie – krwawa jatka i spełnienie w zemście na kobiecie, która zabiła matkę dziewczynki (w roli zabójczyni cudowna jak zawsze Cate Blanchett). Słowem akcyjniak jakich wiele, ale odrobinę przesiąknięty perfumami klasycznej Nikity, więc atrakcyjny.
No dobrze, tak być miało według trailera. A co ostatecznie dostałem?
Nie uwierzycie. Baśń. Opowiedzianą współcześnie, stanowiącą zlepek niemal wszystkich popularniejszych baśni barci Grimm (i nie tylko), a jednocześnie nową i świeżą. Historię Śnieżki i Złotowłosej, Czerwonego kapturka i wielu innych postaci wplecionych w przesiąkniętą grozą i groteską życiową przygodę Hanny, która wyruszyła w świat, by dorosnąć.
Od razu zaznaczam, nie każdemu się ta volta spodoba, zwłaszcza, że reżyser, by osiągnąć swój cel lawiruje nieustannie między estetyką kina akcji, groteską komedii sytuacyjnej i wreszcie symboliką kina artystycznego. Robi to przy tym tak wprawnie i pewnie, że nieuważny widz może w każdej chwili wypaść z tego krętego, fabularnego toru i wówczas straci przyjemność oglądania na długie minuty, zanim znowu się odnajdzie. A film nie będzie wówczas na niego czekał. Pogna niesiony talentem całej obsady, fantastyczną muzyką i reżyserskim kunsztem twórcy znakomitej „Pokuty”. Bo Wright szanuje tylko uważnych widzów – tych, którzy akurat postanowili odpowiedzieć kumplowi na smsa, że są w kinie, ma w głębokiej pogardzie. I dobrze.
Prócz owej bezkompromisowości i nieprzewidywalności, warto podkreślić, że obraz jest na wskroś europejski. I nie mam tu na myśli listy producentów, a nastrój, estetykę, sposób prowadzenia kamery… Zobaczycie to od razu, zwłaszcza, gdy podejmiecie grę w szukanie tropów i odniesień do innych filmów. Tu przodować będą bowiem reżyserzy, którzy upodobali sobie Stary Kontynent, jego pomysł na kino i opowieść w ogóle. W „Hannie” przebrzmiewają więc echa pierwszych filmów Tykwera i Boyle’a, widać nieco młodego Bessona czy wreszcie niedawną, na wskroś europejską trylogię o Jasonie Bourne’ie Greengrassa. Nad nimi wszystkimi unosi się natomiast duch pierwszych spośród bajarzy – braci Grimm – i ich historii w stanie czystym.
I to mnie właśnie zachwyciło najbardziej. Zalani Disneyem, ugładzonymi, podkoloryzowanymi animacjami tego studia zapomnieliśmy bowiem, że baśnie miały cel. Miały przekaz. I że od zawsze mówiły w prostych słowach, iż zło nie popłaca, a ścieżka niegodziwości znaczy się krwią i cierpieniem. Tak, kochani. W bajkach zawsze jest krew i śmierć. Nie wierzycie? Wróćcie któregoś wieczora do baśni z dzieciństwa…
Albo wybierzcie się na „Hannę”.
Ocena: 9/10