StraznikPoczątki wielkości

„Strażnik sadu” to debiutancka, uhonorowana prestiżową Nagrodą Faulknera, powieść Cormaca McCarthy’ego, późniejszego laureata innego znaczącego wyróżnienia – Nagrody Pulitzera, którą otrzymał za doskonałą „Drogę”. Właśnie od tej drugiej książki zacząłem swoją przygodą z tym twórcą. Następne było zupełnie inne, zahaczające o horror (atmosferą, bo z fantastyką nie miał ten tekst nic wspólnego) „Dziecię boże”. W końcu nadszedł czas na „Strażnika…”. Kolejność czytania jest w tym przypadku istotna, ponieważ zaczynałem od współczesnego, dojrzałego McCarthy’ego. Ze względu na czas, jaki minął od publikacji debiutanckiej powieści do ukazania się „Drogi” – czyli czterdzieści jeden lat – można powiedzieć, że książki te wyszły spod piór dwóch innych pisarzy. I to widać.


Obecnie McCarthy kojarzy się z bardzo oszczędnym, niemalże poetyckim stylem i specyficznym sposobem zapisu dialogów (będących po prostu integralnymi, niewydzielonymi w żaden sposób częściami tekstu). Taki był już w roku 1974, w „Dziecięciu bożym”. Młodszy o dziewięć lat „Strażnik sadu” nosi w sobie znamiona, zaczątki tej charakterystycznej frazy, jest jednak bardzo „klasyczny” w formie. Długie akapity, opisy scenerii, które w kolejnych powieściach zostaną zredukowane do minimum, wielowątkowość, nawet dialogi, choć ich zapis jest taki, jak w późniejszych tekstach, są zdecydowanie bardziej rozbudowane. Prościej mówiąc, w 1965 roku McCarthy starał się pisać tak, jak inni. Za co zresztą został wyróżniony. Prawdziwe sukcesy zaczął jednak odnosić dopiero później, gdy jego powieści stały się bardziej charakterystyczne.

„Strażnik sadu” jest, w dużej mierze, powieścią bezosobową. Jeżeli na okładce „Drogi” napiszemy: „John Irving”, czytelnicy poznają, że coś jest nie tak, obecnie McCarthy pisze zbyt charakterystycznie. W przypadku debiutanckiej powieści autora „To nie jest kraj dla starych ludzi” taki „numer” mógłby przejść niezauważony. „Strażnik…” jest kroniką nastrojów społecznych i postaw mieszkańców południowych stanów USA z lat 20-tych i 30-tych XX wieku. Pod tym względem jest interesujący – jak każda książka głęboko zakorzeniona w przeszłości, jest pewną namiastką wehikułu czasu. Autor wchodzi w psychikę bohaterów, stara się nakreślić jak najdokładniejszy i jak najszerszy obraz tamtych lat. Nie wychodzi jednak poza suchą relację. Owszem, miejscami potrafi poruszyć, nie są to jednak emocje choćby w połowie tak silne, jakie potrafi wywołać lektura „Drogi” czy „Dziecięcia bożego”.

Nie zmienia to faktu, że „Strażnik…” jest interesującą lekturą. Jednak nie jako samodzielne dzieło. Jeżeli zacząłbym przygodę z tym twórcą od jego debiutanckiej powieści, bardzo możliwe, że zraziłbym się do niego na stałe. Ponieważ jednak znam końcowe stadium pisarskiej ewolucji McCarthy’ego („Droga”), a także pośrednie („Dziecię boże”), książka ta zyskała w moich oczach, właśnie dlatego, że na jej przykładzie można prześledzić, w jak dużym stopniu zmienił się styl jednego z najważniejszych współczesnych pisarzy.

Autor: Cormac McCarthy
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie , Październik 2010
ISBN: 978-83-08-04520-6
Liczba stron: 276
Wydanie: 1
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski