Peter Watts, odkąd trzy lata temu pojawiła się na polskim rynku jego genialna powieść Ślepowidzenie, odniósł niewątpliwy sukces w gronie tutejszych entuzjastów fantastyki naukowej. Nic dziwnego, że obecnie pojawia się kolejne wydanie tej książki, natomiast wydawnictwo Ars Machina postanowiło wydać wcześniejszy cykl kanadyjskiego autora. Rozgwiazdę przeczytałem w oryginalne (cały cykl udostępniony jest w sieci, na licencji creative commons) w niedługim czasie po tym jak skończyłem Ślepowidzenie, jakieś 2 lata temu. Mogę o sobie spokojnie powiedzieć, że jestem maniakiem prozy Petera, którego kwalifikuję jako jednego z najbardziej obiecujących pisarzy science fiction początku XXI wieku. Dodatkowo, zwyczajnie cieszy mnie fakt wydania jego debiutanckiego dzieła w Polsce – prozę Wattsa nie tylko się czyta, ale i wspaniale omawia.
Być może właśnie od porównania ze znanym u nas Ślepowidzeniem wypadałoby zacząć. Autor w wstępie podkreśla różnice między oboma tytułami ale nie da się nie zauważyć że obie powieści zostały zbudowane w oparciu o podobne, choć nieco inaczej ujęte pomysły. Tam kosmos, tu ocean; Beebe, jako odosobniona podwodna jednostka, z załogą otaczającą się nieufnością nasuwa skojarzenia z Tezeuszem. O ryfterach niekiedy mówi się wprost „wampiry”, co pokazuje, że już wtedy Watts bawił się tą kliszą kulturową, co na gruncie fantastyki naukowej zaowocowało zmodyfikowanymi istotami ludzkimi, wyalienowanymi i drapieżnymi. Wreszcie mózgosery wyglądają nieco jak wstępny szkic tego, czym będą w Ślepowidzeniu wężydła, czyli obcą, pozbawioną świadomości w naszym rozumieniu, kalkującą, inteligencją. Oczywiście te wszystkie fikcyjno-naukowe koncepcje po lekturze Ślepowidzenia, gdzie zostały rozwinięte, wyglądają nieco bladziej – nie jestem pewien czy to nie bardziej zarzut w stosunku Ślepowidzenia i jego lekkiej wtórności względem pierwszej książki Wattsa. Nawet końcówka obu wykazuje wiele cech wspólnych.
Dlatego gdyby zapytano mnie, co jest w Rozgwieździe najlepsze i wyjątkowe, to nie wskażę rozwiązań fantastycznonaukowych, ale pewną genialną stylizacją scenografii. Nie chodzi tu o samo miejsce, jakim jest dno oceanów, bo te fantastyka eksplorowała już w 20.000 mil podmorskiej żeglugi, czy chociażby z bardziej współczesnych przykładów, w Kuli Michela Cirtchona, całkiem zręcznie zekranizowanej swoją drogą. Na gruncie filmu można wspomnieć o Otchłani Jamesa Camerona, który zresztą do podwodnych klimatów zamierza wrócić w kontynuacji Avatara. Co zatem tak oryginalnego stworzył Watts? Otóż z typową dla siebie przewrotnością dosłownie stawia on na głowie kryteria grozy w sztuce jako takiej – to światło staje się czymś groźnym i sztucznym, czymś, co oślepia, wprowadza nienaturalny kontrast; w ciemności natomiast jest bezpiecznie, widać niuanse i odcienie pierwotnej luminescencji. Autor wykreował genialny, wyjątkowy klimat, gdzie czytelnik wraz z bohaterami czuje się bezpieczniej w ciemności pośród potworów, niż w stacji z innymi ludźmi, czy raczej „ludźmi”.
No właśnie – ludzie? Wampiry? Odrzuceni? Wykolejeńcy? Watts w swojej kreacji postaci ucieka się do modelu antybohatera. Mało kto w jego prozie nie nosi jakiegoś potwornego piętna, które nieodmiennie izoluje go od reszty, zmuszając do noszenia maski. Potworność przejawia się przy tym na wiele sposobów i w różnych sytuacjach – np. mało jest powieści fantastycznych, które chociażby tak bezpośrednio podejmują temat pedofilii. O niektórych postaciach wiemy lub przeczuwamy to od początku, że jest z nimi coś nie tak – niektóre muszą uchylić maskę. Oczywiście Watts nawet wynaturzenie potrafi przedstawić w krzywym zwierciadle, tak, że staje się w jakiś pokrętny sposób normalne, a nawet piękne. Ten teatr potworności oświetlany jest kolejno z rozmaitych stron, za każdym razem skutkując u czytającego elektryzującym suspensem.
Jeśli chodzi o język debiutanckiej powieści Wattsa, to autorowi zdarza się miejscami dość nieporadnie obchodzić ze środkami stylistycznymi (np. nadużywać analogii do budowy organizmów morskich), trochę zabrakło też wyczucia w rozciąganiu opisów. Mimo wszystko – jest to już wyraźny, zabarwiony styl pisania, który z czasem zyska tylko na klarowności i zręczności. I ten styl – cyniczny, mroczny, przewrotny, niestroniący od brutalności czy wulgarności jest tym, co wyróżnia Wattsa wśród niekiedy „suchej” narracyjnie prozy hard science-fiction (przykładem mogą być powieści Grega Egana). Całość, porównując z angielskim oryginałem, została wprawnie przełożona na język polski – nic nie straciła na pierwotnym klimacie. Czasem pojawiają się, co prawda, niuanse wynikające z różnic językowych – przykładowo bohater zwraca się do sztucznej żelowej inteligencji w wołaczu, per „żelu”, co dla mnie osobiście sprawia wrażenie zbytniego formalizmu, ale domyślam się, że gdyby mówił do niego per „żel”, to z kolei puryści językowi strzykaliby jadem na przekład.
Polecam „Rozgwiazdę” każdemu –zarówno tym, którzy Petera Wattsa nie znają, jak i tym, którzy przeczytali „Ślepowidzenie”, żeby jeszcze raz zanurzyć się (dobre słowo w kontekście recenzowanej powieści) w tym specyficznym klimacie. Lektura pozwala zobaczyć zarówno rozwój Wattsa jako literata, jak i pewną konsekwencję w kreowaniu swojego stylu już od samego początku. Jeśli Rozgwiazda wyda się wam niezbyt wiele wnosząca po lekturze „Ślepowidzenia”, to zdradzę tylko, że jej kontynuacja „Maelstorm”, co rzadko się zdarza, jest pozycją wnoszącą całość historii na zupełnie nowy poziom. I choćby tylko po to, by móc Maelstormem się cieszyć, polecam już teraz sięgnąć po Rozgwiazdę. Warto.
Tytuł: Rozgwiazda
Autor: Peter Watts
Data wydania: kwiecień 2011
Wydawca: ArsMachina
Liczba stron: 366
ISBN: 978-83-932319-1-1
EAN: 9788393231911
Wymiary: 12.5×19.5 cm
Książkę można zakupić w księgarniach: