Krzyk 4Seria „Krzyk”, niczym mityczny wąż Uroboros, zaczyna pożerać własny ogon. Chociaż trzeba przyznać, że początek czwartej odsłony cyklu z nożem w roli głównej był naprawdę obiecujący. Pierwsze minuty wskazywały przede wszystkim na niezwykły dystans, jaki twórcy mają nie tylko do horrorów, ale także do własnego dziecka, a raczej czworaczków. Pomysł na film w filmie był nie tylko zabawny, ale także stanowił pretekst do pojawienia się na ekranie chociażby Anny Paquin. Również ponowne spotkanie ze „starą gwardią”, czyli Courteney Cox, Neve Campbell i Davidem Arquette przywołało wspomnienia sprzed piętnastu lat, kiedy to „Krzyk” królował na ekranach kin. Pierwszy film z serii był czymś niezwykle świeżym i dlatego – jak chyba spora część widowni – wciąż mam jakiś sentyment do mordercy w śmiesznej masce i kultowego zdania: „What’s your favorite scary movie?”.


Niestety, wraz z pojawieniem się w Woodsboro Sidney Prescott fabuła powraca do starego schematu: ninja-morderca zabija kogo chce, a bezradna policja biega w kółko, nie mając zielonego pojęcia jak powstrzymać falę zabójstw. „Przecież o to w tym filmie chodzi!”, powiecie, a ja przyznam Wam rację. Ale czy nie można napisać scenariusza, który nie obrażałby inteligencji widza? Tymczasem bardzo szybko „Krzyk 4”-horror staje się „Krzykiem4”-komedią. Policjanci, jak zwykle, pilnują domu siedząc w radiowozie (a nie skuteczniej byłoby w salonie?!), główna bohaterka, mimo że już czwarty raz ktoś stara się ją zabić, do tej pory nie wyrobiła sobie pozwolenia na broń (mogła chociaż kupić kij baseballowy!), same domy i podwórka są dźwiękoszczelne, bo mimo całego rabanu jaki urządza morderca, żaden z sąsiadów nie reaguje, a szczytem wszystkiego jest fakt, że przejechanie z jednego końca małego miasteczka (w nocy) na drugi zajęło radiowozom na sygnale tyle, ile Warszawiakowi trasa z Kabat do Młocin (o 17:00 w dzień powszedni). Głupoty, nielogiczności, bzdury do kwadratu!

A mimo to podczas seansu można się nieźle bawić. Naiwność bohaterów przekracza pewne granice i jest po prostu zabawna – bo jak nie śmiać się z faktu, że podczas gdy w mieście grasuje seryjny morderca, dzieciaki urządzają sobie popijawę w domu koleżanki (bez rodziców, bez ochrony). Nie prościej byłoby ustawić się w kolejce do mordercy, który dźgnąłby każdego nożem i byłoby po wszystkim? No i te zagrywki filmowców… Wiadomym jest, że w przypadku każdego z „Krzyków” największą frajdę widzom sprawia obstawianie, kto tak naprawdę kryje się za maską mordercy. Twórcy postanawiają więc wodzić nas za nos, bezczelnie sugerując, że zabójcą jest dany bohater – jedyne, czego nie robią to naklejenie mu na plecy kartki: „Tak, to mnie szukacie”.

Z jednej strony gniot, z drugiej – po prostu kolejny „Krzyk”. Obiektywna ocena musiałaby być miażdżąca, bo film jest po prostu fatalny, zaczynając od scenariusza, a kończąc na wątpliwych umiejętnościach aktorskich części obsady (prym w tym niechlubnym zestawieniu wiedzie Emma Roberts, wcielająca się w rolę kuzynki głównej bohaterki). Z drugiej strony, mimo że z kina wychodzimy ze świadomością obejrzenia gniota, nikt nie zaprzeczy, że ubawił się po pachy. Trzeba jednak być fanem serii, albo chociaż mieć sentyment do pierwszej części. Trzeba wreszcie mieć duży dystans do tego obrazu i iść do kina z nastawieniem obejrzenia kiepskiego horroru, ale za to całkiem dobrej komedii.

Szkoda tylko, że filmowcy okazali się jedynie mocnymi w gębie, co i rusz ustami bohaterów wygłaszając prawdy na temat horrorów i zasad rządzących seriami filmowymi. Gdyby naprawdę chcieli złamać schemat, „Krzyk 4” byłby o kilkanaście minut krótszy, zakończyłby się w świetle reporterskich fleszy. Tymczasem znowu powtórzyli ten sam schemat. No i droga do części piątej stoi otworem!

{youtube}c0N394jHQ7k{/youtube}