Komentarzem tyleż ciekawym, że dotyczącym zjawisk bardzo dynamicznych, których tempo zmian stale przyspiesza, zmieniając się w nieustanny wyścig – przegrany odpada i przestaje liczyć się w jakiejkolwiek rozgrywce. Reżyser w filmie rozrysowuje ten problem na dwóch płaszczyznach: z jednej strony pokazuje mechanizm bullingu nowej ery, w której pięść i wyzwiska zastąpiły komentarze na Facebooku i YouTube. Witamy w czasach paranoi i odłączenia, medialnej zawieruchy, gdzie zostaniesz zredukowany do krótkiego filmiku, w którym umierasz w kiblu w dyskotece. Porażka przestała być prywatną sprawą – zamieniła się w popularnego newsa, przesyłanego mailem. Szkoda tylko, że motyw ten pojawia się ledwie na moment, spinając Sale samobójców czymś na kształt autotematycznej klamry.
Problem jednak w tym, że rzeczywistość, jaką wykreował reżyser, jest mało przekonywująca i trąci momentami tanim dydaktyzmem. Co więcej, opiera się na prostym, czarno-białym podziale, w którym szarości właściwie nie występują, a każdy element wydaje się mocno przejaskrawiony. Nie wystarczy fakt, że rodzice Dominika trzymają go w inkubatorze pieniędzy i drogich gadżetów, nie przykładając się do wychowania – trzeba jeszcze uczynić ojca obojętnym i oschłym, z matki zrobić chamskie babsko, a obojgu dopisać romanse na boku, aby widz nie miał wątpliwości, że obcuje z dysfunkcyjną rodziną. Nie lepiej jest z samym Dominikiem: zamiast wrażliwego chłopaka, dotkniętego szkolnymi szykanami, otrzymujemy antypatycznego, histerycznego, egocentrycznego emo, który nie potrafi nic zrobić z własnym życiem i oskarża innych o swoje porażki. I wreszcie sama „Sala samobójców”, zbudowana na zasadzie wirtualnej sekty, której członkowie są poddawani działaniu dość pokrętnej ideologii, a Sylwia – królowa i guru jednocześnie – wedle własnych zachcianek karze odcięciem od dostępu do zamkniętego kręgu, dającego poczucie bezpieczeństwa i przynależności do grupy.
Na dodatek reżyser gra na uczuciach widza jak na organach; miast dozować napięcie, kroczy od jednego przesilenia do kolejnego, wciągając widza w sam środek szaleństwa rozbudzonego przez nawałę emocji. Nie jestem zwolennikiem takich zabiegów, trzeba jednak przyznać, że momentami się one sprawdzają: kiedy ojciec (dobra rola Krzysztofa Pieczyńskiego) ze wściekłością wyrywa kabel od Internetu, wprawiając syna w stan histerii; gdy w szpitalu matka (nieco zbyt sztywna Agata Kulesza) wymyśla lekarzowi lub w momencie, kiedy Dominik miota się po pokoju po przeczytaniu komentarzy do wpisu kumpla (Jakub Gierszał jest chyba stworzony do tego, aby grać takie rozwrzeszczane postacie na granicy załamania nerwowego). Mam jednak wrażenie, że chwilami Komasa przesadza, dociska pedał gazu do oporu, chcąc z widza wycisnąć jeszcze więcej współczucia, lecz zamiast tego wprawia go w stan irytacji lub wywołuje śmiech. Scena coming outu i całowania posągu jest absurdalna, nawet jeśli nosi posmak młodzieżowego żartu; pełne emfazy komentarze Dominika i egzaltowane słowa, jakie wypowiada do matki, budzą uśmiech politowania, a finałowa scena z Sylwią wydaje się zbyt daleko pociągnięta, zbyt oczywista. Mam zresztą za złe reżyserowi sposób, w jaki ów finał rozegrał: przez cały film w miarę konsekwentnie budował portret postaci, ich system wartości i zamiast dobić rzecz do końca, ostwic kropkę nad „i”, robi nagle odwyrtkę i serwuje istne sucide love story z namolna myślą, że „mimo wszystko coś dobrego z tego wyszło…”.
Szkoda tym bardziej, że pod względem technicznym film jest naprawdę dobrze zrobiony. Bez zbytnich fajerwerków, ale z klimatem, dobrym montażem i zdjęciami oraz świetnymi scenami, w którym obraz zostaje podwójnie mediatyzowany. Tyczy się to szczególnie sekwencji realizowanych w rzeczywistości wirtualnej: przyznam szczerze spodziewałem się jakiejś taniej imitacji Second Life’a, tymczasem owszem, imitacja jest… ale wyjątkowo udana. Animacja zaskakuje płynnością, modele postaci wyraźnie inspirowane japońską popkulturą, a w dekoracjach można się doszukać inspiracji Katedrą (2001) czy serią Final Fantasy, jednak są one tak sprawnie zrealizowane, że o żadnym plagiacie nie może być mowy. Wszystko skrzy się kolorami, dudni agresywną muzyką i mimo lekkiej kanciastości i pewnego uproszczenia może się podobać. Dokładając do tego sprawną grę aktorską (niesamowicie podobała mi się zwłaszcza Roma Gąsiorowska w roli Sylwii – ciekawe połączenie melancholii i bezwzględności), dobrze dopasowaną muzykę i sprawność w opowiadaniu fabuły naprawdę można mieć żal, że wszystko rozpłynęło się w histerycznych krzykach i przejaskrawionych postaciach. Była szansa na naprawdę dobry film o fenomenie współczesności, podany w niebanalny i nowoczesny sposób, której jednak nie wykorzystano do końca.
Szkoda.